środa, 25 czerwca 2014

nowa przyjaźń

Jak to jest, że „1Q84” podejmuje tematykę, jaką kilka dni wcześniej poruszałam w rozmowach z mężem (przemoc wobec kobiet), a także tę, którą on poruszył w rozmowach ze mną (czy to, co się dzieje, jest rzeczywistością czy tylko snem)? Co mąż powiedziałby na cytat ze scenariusza: „Pierwsze spotkanie to przypadek. Drugie to zbieg okoliczności. A trzecie… to przeznaczenie.”? I dlaczego, do cholery, Grójecki Bieg Uliczny nazywany jest "biegiem śladami Haruki Murakamiego"? - takie właśnie pytania zadawałam sobie w październiku zeszłego roku. Byłam wówczas świeżo po lekturze pierwszego tomu "1Q84" Murakamiego, świeżo po wakacjach w Turcji, a w głowie powoli zaczynał już kiełkować pomysł na na założenie bloga o wdzięcznym tytule "Wielka Improwizacja". Wiele wody upłynęło (nie tylko w Morzu Egejskim, nad którym wówczas wypoczywałam) od pojawienia się tamtych pytań. W międzyczasie pochłonęłam drugi i trzeci tom "1Q84" oraz "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" tego samego autora, zdjęcia do filmu, o którym wspominałam, równo w połowie zostały zerwane, a ja utwierdziłam się w przekonaniu, że nadeszła najwyższa pora, by ewakuować się z branży filmowej. Wiele wody, wiele czasu, wiele zdarzeń, a ja nie znalazłam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Przy czym dwa pierwsze - jako poruszające kwestie natury filozoficznej - już dawno temu uznałam za nierozwiązywalne, a trzecie... W przypadku pytania o związek Grójeckiej Dychy z Harukim Murakamim moje śledztwo utknęło po prostu w martwym punkcie. I trwałoby w nim nadal, gdybym któregoś dnia nie znalazła na fejsowym fanpage'u Grójeckiego Biegu Ulicznego wpisu zaczynającego się od słów: Redagujesz portal lub własną stronę internetową, prowadzisz grupę biegową, chcesz się włączyć w promocję i zostać przyjacielem naszego biegu?   

"Hmm... - pomyślałam sobie. - Bloga piszę, to raz. Grójec leży mniej więcej w połowie drogi między Warszawą a rodzinną miejscowością mojego męża, to dwa. Unoszący się nad tym wszystkim duch Murakamiego, to trzy. A może by tak napisać do organizatorów?" - pomyślałam, napisałam, włączyłam się w promocję i zostałam przyjacielem. A przy okazji (wciąż nie wiem, ile w niej przypadku, ile zbiegu okoliczności, a ile przeznaczenia) nie omieszkałam powrócić do swojego śledztwa sprzed kilku miesięcy i zapytać pomysłodawców imprezy, dlaczego, do cholery, Grójecki Bieg Uliczny, nazywany jest "biegiem śladami Haruki Murakamiego". 

Najpierw jeden z organizatorów opowiedział mi, jak ważne było, by na przykładzie Murakamiego (najpierw właściciela klubu jazzowego, potem pisarza, a wreszcie biegacza) pokazać mieszkańcom Grójca, że biegać każdy może. Potem otrzymałam link do artykułu na portalu bieganie.pl ("Dlaczego Grójecka Dycha wiedzie śladami Haruki Murakamiego?") i dowiedziałam się, że pisarz jeszcze w Grójcu nie był, ale gdyby do Polski przyjechał, to pierwsze kroki skierowałby właśnie tam. Bo tam żyją ludzie dotknięci podobnym syndromem co on - syndromem ludzi muszących mówić o bieganiu. I wreszcie pojawiła się ze strony organizatorów sugestia, że po prostu powinnam na Grójecką Dychę przyjechać i sama śladów Murakamiego poszukać. Skoro tak, to pewnie przyjadę. Zwłaszcza, że grójeckie widoki ze zdjęć Andrzeja Chomczyka (obejrzeć je można tutaj) wyglądają kusząco, a ja (choć zapisy na http://kalendarzbiegowy.pl/iv-grojecki-bieg-uliczny trwają zaledwie od wczoraj) jako przyjaciel biegu na liście uczestników jestem już od paru dni. Ciekawe, czy ktoś z moich przyjaciół wybierze się tam ze mną...

http://grojec10km.pl/

piątek, 20 czerwca 2014

bieg z przeszkodami

Przedwczoraj miał miejsce ostatni bieg w tegorocznym Grand Prix Żoliborza. Zgodnie z założeniami nowej formuły (3 różne dystanse, 3 różne trasy) czekać nas miało 15 km brzegiem Wisły, a dokładnie w pasie zieleni między Mostem Gdańskim, a Mostem Trasy AK, ze startem i metą na terenie Klubu Sportowego „Spójnia”. Około dwa tygodnie przed planowanym startem na stronie cyklu pojawiła się jednak informacja, że ze względu na bardzo zaawansowaną i kompleksową przebudowę nabrzeża Wisły, w tym także wszystkich ścieżek rowerowych i pieszych /.../ nie ma absolutnie żadnych możliwości przeprowadzenia biegu na tym terenie.

W ostatnich dwóch, a nawet trzech miesiącach stale śledziliśmy postęp prac w tym rejonie mając nadzieję, że w czerwcu stan ścieżek będzie pozwalał na bezpieczne i w miarę bezkolizyjne przeprowadzenie biegu. Jednak utrzymujące się opady deszczu w ostatnich tygodniach i w efekcie tego bardzo wysoki poziom wód w Wiśle z falą kulminacyjną pod koniec maja sprawiły, że trasa w rejonie Centrum Olimpijskiego uległa podtopieniu, a prace w pozostałym rejonie zostały spowolnione, lub wręcz wstrzymane.
W poczuciu odpowiedzialności za bezpieczeństwo uczestników podjęliśmy decyzję o przeniesieniu biegu na teren Parku Kępa Potocka. Zdecydowana większość uczestników cyklu GPŻ doskonale zna ścieżki tego parku, jednak pragniemy Was zapewnić – trasa jest całkowicie odmienna od dotychczasowych i może Was pozytywnie zaskoczyć. Zapewniamy też, że będzie liczyć dokładnie 15 km. :) Nawierzchnia niemal w 100 % asfaltowa, tylko krótki odcinek ( ok. 150m na rundzie ) jest szutrowy - wyjaśnili organizatorzy, na dowód załączyli zdjęcia obrazujące, w jak katastrofalnym stanie znajduje się pierwotnie wytyczona trasa i udostępnili mapkę nowej, na której do wykonania zaplanowano 4 pętle. Nie powiem, żebym była uszczęśliwiona kolejnymi zawodami na Kępie Potockiej, ale sama przecież narzekałam niedawno, że budowy w Warszawie idą bardzo wolno i w związku z tym byłam w stanie pojąć to, że inaczej się nie dało. Wsiadłam więc przedwczoraj około 13.40 na rower i już o 14.00 zjawiłam się w biurze zawodów.

Czekam na Was na Kępie Potockiej. I zdradzę Wam w sekrecie, że babeczki też czekają. Sprawdziłam osobiście. Na zdjęciu uwiecznić postanowiłam Andrzeja Chomczyka ze sztukakadru.pl - nadwornego fotografa biegów organizowanych przez ENTRE.pl. W końcu nie można całe życie kryć się za obiektywem.
Zgodnie z założeniami nowej formuły bieg miał wystartować o 18.30. I tu kolejna niespodzianka. Minęła planowana godzina, mijały kolejne minuty, a sygnał do startu nie padał.
- Wciąż nie ma Sylwka. Gdzie on jest? - kątem ucha usłyszałam zaniepokojony głos Pawła Zacha,  koordynatora biegu. Kim jest pan Sylwek? Pan Sylwek (czyli Sylwester Karczewski) to człowiek, który odpowiada za oznaczenie trasy, a jego nieobecność to znak, że wciąż się z tym nie uporał. Brałam udział w wielu imprezach organizowanych przez ENTRE.pl, ale taka sytuacja nie miała miejsca nigdy wcześniej. "Niedobrze..." - pomyślałam.
Nie pamiętam dokładnie, ile minut minęło, gdy zjawił się wreszcie pan Sylwek. Na jego spokojnej zazwyczaj twarzy malowało się zdenerwowanie.
- Jestem Wam winien wyjaśnienia... - pan Sylwek chwycił za mikrofon i zaczął opowiadać, jak odpowiedzialna ze remont firma budowlana mimo umów i deklaracji na 200 metrach planowanej trasy zdjęła chodnik i zrobiła wykopki, jak w ostatniej chwili trzeba było zmienić trakcję pętli, jak w związku ze zmianami okazała się za krótka, jak musiał znaleźć gdzieś dodatkowe 1,5 km, abyśmy mogli przebiec obiecane 15 km, jak w związku z tym nie dało rady zrobić oznaczeń poszczególnych kilometrów, które ENTRE.pl robi zawsze...
Po tym przemówieniu pretensji do organizatorów nie miał raczej nikt. Właściwie to należały im się nawet słowa podziwu za zachowanie zimnej krwi i szybkie znalezienie wyjścia awaryjnego. Na żadne dyskusje nie było już jednak czasu, bo strzał z pistoletu padł, a niestrudzony pan Sylwek wsiadł na rower i pilotował nas, byśmy się nie zgubili na tej naprędce zmodyfikowanej trasie.

Co mogę napisać o samym biegu? Bieg jak bieg... Czasem ktoś wyprzedził mnie, czasem ja wyprzedziłam kogoś. Czasem ktoś zdublował mnie, czasem ja zdublowałam kogoś. Gdzieś w połowie drogi na rowerze minął mnie pan Sylwek i przypomniał o konieczności liczenia okrążeń. Dzięki temu, że trasa składała się z pętli, dość często widywałam męża, który (naprawdę nie wiem, co mu się stało) postanowił przyjechać na Kępę, by mi pokibicować. Na ostatnim okrążeniu zaś wsiadł mi na ogon (a zarazem na ambicję) jakiś mężczyzna, przez co odnalazłam w sobie dość sił, by przyspieszyć i nie dać mu się wyprzedzić aż do samego końca. Nawet usłyszałam potem od niego słowa podziękowania za nadanie dobrego tempa (no no no... to się porobiło... ja jako zając...).
- A teraz metę przekracza kolejna pani. Małgosia, która przed biegiem pomagała nam jako wolontariuszka - po dość ostrym finiszu usłyszałam głos Pawła Zacha. Ja odczytałam te słowa jako podziękowanie, a dla Was stanowić one mogą wyjaśnienie, dlaczego na Kępie Potockiej zjawiłam się już o 14.00, mimo iż bieg zaczynał się dopiero o 18.30.


Szczerze mówiąc, nie napracowałam się specjalnie jako wolontariuszka, a moja pomoc dotyczyła głównie części imprezy przeznaczonej dla dzieci i młodzieży. I powiem Wam, że nie żałuję, iż swój wolny od pracy dzień przeznaczyłam na wolontariat. Bo miło było spędzić ten czas w zacnym gronie innych wolontariuszy i organizatorów - to jedno. I - to drugie - dobrze było się przekonać na własne oczy, że... ach ta dzisiejsza młodzież... nie jest taka straszna, jak ją malują. To naprawdę fajne dzieciaki, które nie tylko siedzą przed kompem i telewizorem. Z przyjemnością obserwowałam, jak się ścigają i jak sobie nawzajem kibicują. "Dawaj, Danka!", "Szybciej, Marianka!" - doping wśród dziewcząt z rocznika 2000-2001 był wyjątkowo gorący. Ostatecznie w kategorii tej zwyciężyła Marianna Paruszewska - rówieśniczka i imienniczka mojej chrześnicy. Myślałam nawet, że w związku z tym będzie to dobry moment, by napisać coś o sportowej karierze mojej Marianki i o jej niechęci do zawodów dla dzieci i młodzieży, ale... chyba zostawię to sobie na jakąś inną okazję. Bo wpis i tak zrobił się już długi, a ja chciałabym jeszcze przytoczyć parę liczb.

- Ciekawe, czy wygra Polak? - gdy siedzieliśmy w biurze zawodów, zastanawiał się jeden z wolontariuszy, Hubert.
- Jakiś Polak z pewnością wygra. Chyba nie startują tu reprezentanci innych krajów - zażartowałam z niego, wiedząc, że na myśli ma bardzo konkretnego Polaka - dobrze znanego w warszawskich kręgach biegowych Sebastiana Polaka, zwanego Słonikiem.
I rzeczywiście po trzecim indywidualnym zwycięstwie cały cykl wygrał Polak. Ba, zwyciężyło nawet dwoje Polaków, bo wśród kobiet zwyciężczynią okazała się Ilona o tym samym nazwisku.

Tutaj znajdują się pełne wyniki cyklu.

A jeśli o mnie chodzi...


06.04.2013, bieg 1: Kępa Potocka. 
Miał być pierwszy w tamtym sezonie bieg wiosenny, a wyszedł ostatni zimowy (http://www.bieganie.pl/?show=1&cat=7&id=5092). Zamiast medalu na mecie dostałam kubeczek "zbieracze endorfin". Właśnie piję z niego kawę :)













02.05.2013: Bieg Flagi, Cytadela. Na zdjęciu może nie widać, ale wbiegam z potwornym bólem. Wtedy myślałam, że nabawiłam się kontuzji kolana. Najprawdopodobniej była to jednak klasyka gatunku: pas biodrowo-piszczelowy. A ja... niestety... zamiast jechać potem do domu, musiałam wsiąść w samochód i jechać na nocne zdjęcia do pracy. Kontuzja wyłączyła mnie z biegania na 3 tygodnie.

 
09.06.2013: bieg 4, Nad Wisłą.  
W dzień między swoimi urodzinami a imieninami podczas losowania nagród zgarnęłam buty biegowe Puma. A potem z gromadą Zabieganych Po Uszy poszliśmy na piwo i przeżyliśmy gradobicie :) (fotorelacja znajduje się tutaj)












W wielu różnych miejscach i w wielu różnych momentach przytaczałam wspomnienia z zeszłorocznej edycji Grand Prix Żoliborza. Nigdy jednak nie chwaliłam się żadnymi zeszłorocznymi cyferkami. Bo i nie było czym. W klasyfikacji generalnej w kategorii K-30 zajęłam 7. miejsce na... 7 sklasyfikowanych pań, a w open kobiet wraz z innymi dziewięcioma paniami zajęłam ostatnie 20. miejsce na 29 sklasyfikowanych pań.
Z tegorocznej edycji jednak pozostanie mi w pamięci nie tylko wiele wspomnień (jak choćby te, które w notkach "biegowa kuroniówka" i "pętla" opisałam na blogu), ale również świadomość progresu. W kategorii K-30 miejsce zajęłam, co prawda, dopiero dziewiąte, ale za to na 16 sklasyfikowanych pań. Gdybym startowała w kategorii K-20, ze swoim zbiorczym wynikiem (02:38:22 brutto) byłabym piąta, a gdybym startowała w kategorii K-40, byłabym trzecia. W rezultacie w klasyfikacji open kobiet na 33 panie byłam 15.

5-10-15 zaraz się zacznie? Nie, nie... 5-10-15, czyli Grand Prix Żoliborza, właśnie się skończyło. Tu na zdjęciu z Jarkiem - szanownym koordynatorem parkrunu Warszawa-Żoliborz i z utytułowaną koleżanką - Pauliną Podsadni (w klasyfikacji ogólnej 2. miejsce w kategorii K-20). Serdeczne gratulacje dla innych utytułowanych znajomych (dla Daniela Karolkiewicza, dla Jagody Jurkowskiej i jej mamy) i dla tych nieutytułowanych. Dla tych, którym udało się ukończyć wszystkie biegi w cyklu i dla tych, którym złe samopoczucie nie pozwoliło stawić się na finał (tak, tak, Monika, o Tobie mówię). Mam nadzieję, że za rok organizatorzy znowu mnie czymś miłym zaskoczą, a ja będę miała wciąż wystarczająco dużo sił, by w żoliborskim cyklu pobiec.
Po zakończonej ceremonii wręczenia nagród wsiedliśmy z mężem na rowery i tym przebudowywanym nabrzeżem, które nie pozwoliło na poprowadzeniu trasy biegowej wzdłuż Wisły, wracaliśmy do domu.
- O! Ty też na rowerze! - mijając nas, krzyknął do mnie jeden z uczestników GP Żoliborza, któremu przed zawodami osobiście wydałam pakiet startowy, a który okazał się potem zdobywcą 3. miejsca w M-40 (biegający po sąsiedzku Andrzej Ignatowicz, Trucht Tarchomin Team). No właśnie... Czemu ja na zawody biegowe pojechałam rowerem, a nie - by oszczędzić nogi - komunikacją miejską? Może powinnam wyjaśnić to jakoś racjonalnie. Tak jak racjonalnie wyjaśniłam to, dlaczego na Kępę Potocką przybyłam kilka godzin przed zawodami. Ale... wyjaśnienia nie mam żadnego. Duathlonu póki co nie planuję. To jeszcze nie ten etap progresu.

Coś mi się wydaje, że dziś skonsumuję jakąś babeczkę :P - w dniu ostatnich zawodów napisałam rano na fejsie. Bo jednym z symboli tegorocznej edycji GP Żoliborza stało się to właśnie ciasteczko. Przedwczoraj jako wolontariuszce i biegaczce w jednym przysługiwały mi nawet dwa, ale jedną babeczkę pozwoliłam skonsumować mężowi. A niech tam... Jego codzienna babeczka nie jest aż taka słodka. Zwłaszcza, jak się po tych wszystkich duathlonach spoci ;)

poniedziałek, 16 czerwca 2014

bez improwizacji

Rozmawiałam niedawno z bardzo interesującym człowiekiem. Nie... no dobra... tym razem to bardzo interesujący człowiek rozmawiał z mało interesującą mną. I zapytał mnie m.in. o to, jak sobie radzę z zawodami biegowymi i treningami, odkąd skończyła się moja bezrobotna laba.
- Dostaję pod koniec jednego miesiąca grafik na cały miesiąc następny - odpowiedziałam coś w tym stylu. - Na początku sprawdzam, kiedy mam wolne dni i zaglądam do kalendarium biegowego, by sprawdzić, jakie imprezy mogę w to wkomponować. A w dni pracujące, w zależności od tego, czy mam pierwszą czy drugą zmianę, planuję sobie poranne lub wieczorne bieganie oraz wizyty w fitness klubie. Najcięższe zaś dni przeznaczam na regenerację.
-  Ale w takim razie musisz zmienić nazwę bloga. Przy takim precyzyjnym planowaniu nie można już mówić o wielkiej improwizacji.
- Dlaczego?- zaprotestowałam wówczas i przytoczyłam jakiś kontrargument. Po ostatnim weekendzie muszę jednak przemyśleć propozycję.

11.06.2014
Normalnie wykazuję się fantazją ułańską. Dziś zaś postawiłam na fantazję kowbojską i zdecydowałam się na bieganie w samo południe (no dobra, z półgodzinną obsuwą). Trening miał swoją część uliczną, część crossową i część... uliczno-crossową (bo jak inaczej nazwać przedzieranie się przez wykopki na ul. Światowida?). W końcu - jeśli dobrze pójdzie w konkursie i jeśli do tego czasu nie zostanie ze mnie tylko cień - w najbliższy weekend pobiegnę zawody jednego i drugiego rodzaju.
Howgh!








SOBOTA, 14.06.2014
Zanim dostałam czerwcowy grafik, na sobotę 14-go miałam zaplanowany 10-kilometrowy Bieg Marszałka w Sulejówku, o którym jakiś czas temu pisałam. Miałam tam pobiec z mężem, bratem, kuzynką, Emilką i z panem Jureczkiem (kategoria M-60) - przyjacielem mojej mamy, dla którego miał być to debiut. Miałam potem - jak rok temu - najeść się tamtejszego chleba ze smalcem i ogórków małosolnych i wreszcie razem ze wszystkimi odwiedzić pobliską posiadłość pana Jureczka i zjeść przygotowany przez mamę obiad. Miałam, ale nowa praca szybko zweryfikowała moje plany. Mając w perspektywie popołudniową zmianę, pożegnałam się z Biegiem Marszałka i zaczęłam myśleć o zwyczajnym porannym wybieganiu lub ewentualnie o parkrunie. Pewien konkurs jednak, w którym do wygrania były pakiety na zapowiadany jako najszybsza piątka Bieg Ursynowa, kazał mi po raz kolejny zmienić plany. "Dlaczego chciał(a)byś pobiec w tegorocznej edycji Biegu Ursynowa?" - brzmiało pytanie, z którym miałam się zmierzyć, a ja nie mogłam przecież napisać, że chcę, bo chcę albo że 5 km na Ursynowie ma mi zastąpić 10 km w Sulejówku.   

Pięć kilometrów na Ursynowie - brzmi niepozornie. A jednak... Podczas Biegu Ursynowa odbywają się Otwarte Mistrzostwa Polski w biegu ulicznym na tym dystansie, a na warszawskie blokowisko zjeżdżają wówczas czołowi polscy biegacze średniodystansowi. Cóż... Wygrać z nimi nie mam szans, ale nie miałabym nic przeciwko temu, by wystartować z nimi w jednych zawodach i gdzieś w moich biegowych archiwach odnotować fakt, że byłam klasyfikowana w Mistrzostwach Polski - napisałam więc. I jak wypadła ta moja klasyfikacja? Jasna sprawa, że z czasem 00:24:38 mistrzynią Polski nie zostałam. Miejsca zaś: 949 open (na 1828 sklasyfikowanych osób), 111 wśród kobiet (na 533 osoby) i 44 w K-30 (na 220 osób) nie należą do oszałamiających. Pocieszający jest tylko fakt, że przyniosło mi to oficjalną życiówkę na trasie atestowanej (poprzednią - 00:24:20 - osiągnęłam na trasie, o której krążą legendy, że została niedomierzona) i dokonałam tego bez spinki, z zapaleniem pęcherza i dzień po maratonie aerobikowym (niech żyją sztangi i step!) oraz imprezie kończącej sezon w moim fitness klubie (niech żyją kiełbaski z ogniska, pieczony chleb i ogórki konserwowe!).

Wczoraj spaliłam trochę kalorii na maratonie aerobikowym. Potem z okazji zamknięcia sezonu w moim klubie fitness spaliłam dwie kiełbaski w ognisku. A jeszcze potem okazało się, że mam zapalenie pęcherza. Podczas dzisiejszego Biegu Ursynowa jak nic spalę się ze wstydu.
 






Pocieszający jest również fakt, że mistrzynią zostałam w zupełnie innej dziedzinie - w dziedzinie logistyki. Bo choć wymieniłam Bieg Marszałka na Bieg Ursynowa, to nie zmieniło to faktu, że na godz. 14.00 musiałam stawić się w pracy, moje zawody startowały o godz.12.00, a gdzieś pomiędzy jednym a drugim musiałam jeszcze pobiec, doprowadzić się do porządku i dotrzeć do Galerii Mokotów. Biorąc pod uwagę fakt, że mieszkam na Tarchominie (czyli dokładnie na drugim końcu Warszawy) i tam znajduje się moja wanna, na początku wydawało mi się to misją niemożliwą. Odkąd jednak zaczęłam biegać, nauczyłam się, że takie misje w możliwe zamienić można. Wystarczy tylko mieć na Ursynowie wujka, zadzwonić do niego, wprosić się do jego łazienki, a następnie ułożyć bardzo precyzyjny plan działań, w którym nie będzie miejsca na żadną improwizację.

Wyglądało to jakoś tak:
7.00: pobudka, śniadanie, prysznic i mycie głowy, na które potem nie będzie już czasu.
od około 7:40: szykowanie rzeczy na bieg i do pracy, w tym czterech posiłków, które wypełnią mój dzienny jadłospis.
9.16: z kilkuminutowym zapasem wyszłam na autobus. Zapas się przydał, bym wróciła się do domu po jedną (dość ważną) zapomnianą rzecz.
9.26: wsiadłam do autobusu, który z Mostu Północnego zawiózł mnie na stację Metro Młociny.
Około 9.40 siedziałam już w metrze i wyciągałam z torby swoje drugie śniadanie.
Najpóźniej o 10.30 miałam stawić się po pakiet startowy. Tymczasem dzięki sprawnej komunikacji miejskiej, sprawnej organizacji imprezy i brakowi tłumów w biurze zawodów o godzinie tej byłam już w drodze do wujka. Plan był taki, by wpaść do niego jeszcze przed biegiem, by tam się przebrać, przygotować wszystkie rzeczy, a po biegu poruszać się u niego na pamięć. Przy okazji drogę z ursynowskiego ratusza do wujka pokonałam pieszo i przekonałam się, że jeśli chcę zyskać trochę czasu, po biegu zdać się muszę jednak na metro, a nie na własne nogi.
U wujka stawiłam się sporo przed planowanym czasem. Dzięki temu przygotowałam wszystko na spokojnie i złapałam jeszcze trochę oddechu.
11.40: truchcikiem (w ramach rozgrzewki) ze stacji metra Stokłosy udałam się na stację metra Imielin. Gdy w samo południe padł sygnał do startu, zrobiłam dokładnie to, co do mnie należało. Wiedziałam, że nie mogę pobiec ani za wolno (bo każda minuta była na wagę złota, by się nie spóźnić do pracy), ani za szybko (bo przecież musiałam zostawić sobie trochę energii, by potem przetrwać bardzo ciężki dzień). Nieupalna pogoda też zrobiła to, co do niej należało. Wiedziałam, że nie może być ani zbyt słoneczna (bo inaczej zgrzałaby mi się głowa, a na jej ponowne mycie nie miałam w planach uwzględnionego czasu), ani zbyt deszczowa (czasu na suszenie i modelowanie podeszczowych strąków w mych planach również nie uwzględniłam). Momentami wyglądające zza chmur słońce i sporadyczna krótkotrwała mżawka nie przeszkadzały w niczym, a nawet odrobinę urozmaiciły trasę, która może jest i szybka, ale za to kompletnie pozbawiona uroku (bloki, bloki, bloki...).

foto by Paweł Żuk
foto by datasport.pl

Około 12.25 zgarnęłam swój medal, napój izotoniczny i pozwoliłam sobie na jedyną niezaplanowaną tego dnia rzecz. Nie, nie dałam się skusić żadnym atrakcjom obiecywanym przez organizatorów, lecz szybko udałam się w miejsce tuż za startem/tuż przed metą, z którego zupełnie niespodziewanie Żuczek wspierał uczestników biegu gorącym dopingiem i wielką łapą. No nie wypadało się nie przywitać i nie podziękować. A potem szybko w długą: metro - wujek - wanna - makijaż... O 13.00 wiedziałam, że sprostałam logistycznemu wyzwaniu, którego się podjęłam. Co więcej... 15-minutowy zapas poświęciłam na pogawędki z ciocią i wujkiem, na zjedzenie przygotowanej przeze mnie rano sałatki oraz ciasta i galaretek, którymi zostałam poczęstowana. A gdy już chciałam się zbierać, za oknem lunęło.
- Ojej... - zmartwił się wujek.
- Mam bluzę z kapturem - trochę mniej zmartwiłam się ja.
- Odwiozę cię samochodem - wujek wpadł na pomysł, którego ja w swoich planach nie śmiałam uwzględnić. - Z parkingu podziemnego do parkingu podziemnego - przynajmniej nie zmokniesz.
W pracy stawiłam się przed czasem. I jeszcze kawę zdążyłam wypić. Żebym ja tylko taka szybka i poukładana podczas zawodów była, to by było coś...

foto by Paweł Żuk
Bieg ukończyłam,
Medal zdobyłam,
U wujka Marka się szybko umyłam,
Do pracy nawet przed czasem przybyłam.

















NIEDZIELA, 15.06.2014
Z różnych przyczyn zaczął się sypać grafik u mnie w pracy. Zapytała mnie więc parę dni temu kierowniczka:
- Czy twoja wolna niedziela jest naprawdę nie do ruszenia?
- Naprawdę - odpowiedziałam. No cóż... Asertywnym trzeba być - to jedno. Wolnych sobót i niedziel nie mam już do końca miesiąca - to drugie. I przede wszystkim - to trzecie - na ten dzień już od dawna zaplanowaną miałam edycję letnią Wieliszewskiego Crossingu. Na jesienną nie będę mogła dotrzeć, więc to była moja ostatnia szansa, by zrealizować minimum niezbędne do znalezienia się w klasyfikacji generalnej. Nie zamierzałam jej zaprzepaścić.



Do Krubina, skąd startował trzeci bieg cyklu, dotarłam tym razem bez przygód w stałym wieliszewskim gronie (mąż, brat, Żuczek, Ania, Klaudyna), a na miejscu czekało jeszcze paru dobrych znajomych. Trasa, zapowiadana od samego początku jako najszybsza i najłatwiejsza w całym grand prix (jakieś niesamowite szczęście miałam w ten weekend do tras najszybszych), wcale nie była w związku z tym nudna i monotonna (prześledzić ją można w filmiku: http://www.youtube.com/watch?v=qLrShA8tuko). Różnorodna nawierzchnia, trochę dziur i dołków, trochę trawy i błotka, bliskość różnorodnych wód (Narew, Jezioro Góra i... jakieś kałuże), łabędzie, nisko latające jaskółki, drzewa nadgryzione przez bobry i przede wszystkim niekończące się wielokolorowe łąki... Reszty dopełniły: tradycyjnie kameralna i rodzinna atmosfera (75 biegaczy i 111 kolarzy, przy czym niektórzy startowali w obu dyscyplinach) oraz nienaganna organizacja (świetne oznaczenia trasy, bogaty bufet, elektroniczny pomiar czasu, medale dla wszystkich, puchary dla najlepszych trzech osób w kategoriach open i wiekowych, kupony do Decathlonu dla zwycięzców i zwyciężczyń open). Przy czym muszę dodać, że po moich ostatnich krytycznych uwagach na temat niedostatku wody w punkcie na trasie, dostałam od organizatorów obietnicę poprawy. Obietnicy tej dotrzymali - tym razem wody było aż nadto.

foto by prowadząca w generalce (w open kobiet i w K-30) Iza Skłodowska-Jech

Co do mojego udziału zaś... Pobiegłam na zupełnym lajcie. Wiedziałam, że zawodniczek, które dotychczas były przede mną, nie dogonię, a te, które dotychczas były za mną, nie dogonią mnie. Zamiast się żyłować, biegłam spokojnie w samotności (trasa stwarzała idealne warunki, by grupa się rozciągnęła), rozkoszując się przez 13 km sielskimi krajobrazami, urokliwymi widokami, pięknymi zapachami, śpiewem ptaków i pogodą idealną do biegania.

przez łąki, przez pola pędzi fasola - foto by Dariusz Ślusarski

 foto by Krzysiek Politowski

W ten sposób zupełnie niezmęczona zajęłam tradycyjne 5. miejsce w kategorii K-30 w edycji letniej i utrzymałam 5. miejsce w klasyfikacji generalnej kobiet. Bardzo żałuję, że jesienią nie będę mogła skontrolować sytuacji i powalczyć o utrzymanie pozycji. Liczę się z tym, że ktoś ją zaatakuje. Ale cóż... Plany na dzień, w którym odbędzie się czwarty bieg cyklu, są już od dawna ułożone i nie do ruszenia, a nieobecni (i nieimprowizujący) nie mają racji.

piątek, 13 czerwca 2014

jeszcze jeden jubileusz

Pamiętacie pana, o którym pisałam na początku poprzedniej notki? No więc parę dni temu znowu wpadł do "mojego" sklepu.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, które niedawno pan miał! - zagaiłam.
- Dziękuję. A wy tu tak witacie wszystkich stałych klientów? - zapytał.
- Nieee... - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - Pana zapamiętałam przez to, że miał pan urodziny kilka dni przede mną - dodałam. Również zgodnie z prawdą. Ale już nie zagłębiałam się w szczegóły. Jak ten, że pamięć mam przedziwną i że płacili mi kiedyś za nią producenci filmów i seriali. Oraz jak ten, że ciężko nie pamiętać o kimś, o kim się pisało na blogu.

No dobra. Dość. Dziś wcale nie miałam pisać o sobie ani o panu Rafale, lecz o zupełnie innym czerwcowym bliźniaku. Bo dziś mija okrągły rok, odkąd... Ale po kolei.

W zeszłym roku, wczesną wiosną, natknęłam się przypadkiem na Facebooku na stronę "Biegam na Tarchominie". "Ooo... to super, że oprócz mnie ktoś tutaj biega" - pomyślałam, ale ponieważ wówczas byłam jeszcze fejsowym dzikusem, nawet nie chciało mi się zostawiać żadnych komentarzy, lajków czy innych polubień. Drugi raz wpadła mi w ręce ta strona tuż po I Orlen Warsaw Marathon. Moją uwagę przykuła wówczas seria zdjęć jej autora (Jacka Bułyka) w towarzystwie mamy, żony i malutkiej córeczki z imprezy, w której ja sama brałam przecież udział. Twarz Jacka wypatrzyłam też na zdjęciu grupy na 04:30, w której biegło parę znajomych osób, a którą prowadził mój trener Filip. Temat do rozmów pojawił się więc mimo woli. I tak od słowa do słowa nawiązała się znajomość (póki co tylko internetowa), a ja zostałam stałą bywalczynią strony "Biegam Na Tarchominie". Zresztą stałych bywalców przybywać tam zaczęło z każdym dniem. Aż wreszcie Jacek rzucił pomysł, by umówić się na jakiś wspólny trening i poznać się osobiście. Nie musiał nas zbyt długo przekonywać. 13 czerwca 2013 roku odbył się 1. biegowy czwartek BNT. O 21.00 pod pocztą na Nowodworach zjawiło się 12 osób.

Jedenastu apostołów biegania na Tarchominie. Dwunasty, czyli sam prezes Jacek, na zdjęciu - jako fotograf - jest nieobecny. Nieobecni nie mają racji? Nie, nie... Prezes ma zawsze rację ;)

Parostatkiem w piękny rejs...
Popłynęliśmy razem stateczkiem - 8-kilometrową trasą, dzięki której Maciek Zieliński wygrał niegdyś jeden z pierwszych konkursów BNT. Tempo było konwersacyjne (w końcu miał to być bieg zapoznawczy) i do dziś pamiętam, iż konwersacja ze Zbyszkiem Mamlą przyniosła wiedzę, że mamy wspólnego znajomego - że mój były sąsiad biega w barwach Truchtu Tarchomin Team. Zresztą... Czas pokaże, że takie tempo zdominuje kolejne biegowe czwartki BNT, a ich idei bliżej będzie do idei obiadów czwartkowych (z tą tylko różnicą, że nie wykluczą kobiet) niż do morderczych treningów. Ot, zamiast spotkać się na pogaduchy przy piwie my prowadzić będziemy biegowy klub dyskusyjny.

Dziś (w piątek 13-go!!!) mija dokładnie rok. W tym czasie dzięki zaangażowaniu Jacka grupa rosła w siłę, dorobiła się własnych koszulek, zaczęła pojawiać się dość licznie na wielu imprezach biegowych (nie tylko w Warszawie), wzięła udział w licznych konkursach, w których do wygrania były pakiety startowe, różne gadżety bądź garderoba biegowa załatwione przez prezesa, zyskała wsparcie firmy Nessi - Odzież Sportowa, a ostatnio także sklepu Fast Foot... Przez rok funkcjonowania czwartków z BNT środowisko biegowe na Tarchominie bardzo się zintegrowało, wiele nowych osób odkryło w sobie talent biegowy, wiele zyskało motywację do regularnego trenowania, wiele poprawiło znacząco swoje wyniki... No i przede wszystkim... zaczęliśmy się spotykać prywatnie: wspólne wypady do knajpy (naszą specjalnością okazało się karaoke), wspólne sylwestry, wspólne wyjścia do kina i na koncerty, jeden z reprezentantów BNT był nawet moim i męża bożonarodzeniowym niespodziewanym gościem... Powstało kilka par i zawiązało się wieeele przyjaźni. Wsparcie, którego udzielała sobie grupa, w wielu przypadkach nie ograniczało się tylko do wsparcia sportowego. Chyba nie przesadzę, jak napiszę, że niemal w każdej sytuacji niemal każdy mógł tu liczyć niemal na każdego.

Dziś mija dokładnie rok, ale huczne obchodzenie urodzin BNT mamy już za sobą. 5-go czerwca, podczas okrągłego 50. biegowego czwartku, Jacek zorganizował wielką fetę. Oprócz osób, które z mniejszą lub większą częstotliwością przywdziewają charakterystyczne białe lub zielone koszulki, pojawili się biegacze reprezentujący Zabieganych Po Uszy, Trucht Tarchomin Team, Pączki Tarchomin Team, Night Runners i wielu, wielu innych. Myślę, że przybyli oni pod pocztę na Nowodworach (tak jak i godzina 21.00 miejsce zbiórki pozostało bez zmian) nie tylko po to, by wylosować jedną z wielu nagród (zdaje się, że było ich ponad 50), które Jacek zdobył od wspierających nas firm.

Jak napisał Jacek: 88 biegających marynarzy i jeden pies na statku podczas 50 treningu BNT :)

foto by Endomondo
Z osób, które były na pierwszym treningu, pojawiła się równo połowa. Spośród ważnych w historii BNT postaci zabrakło mojej Emilki, zabrakło Radka Selke... No i przede wszystkim zabrakło Maćka - autora trasy, po której poruszaliśmy się i tym razem. Cóż... Maciek z powodów zawodowych wydeptuje teraz biegowe ścieżki w Wiedniu. Mam nadzieję, że znajdzie tam sobie jakąś namiastkę BNT i że jak najszybciej ściągnie do siebie żonę i dzieci. Bo bardzo za sobą tęsknią.

Foto by najwspanialsza i niezastąpiona Ewa Kiec.
Więcej zdjęć znajduje się tutaj.
O mały włos (ach ten niełaskawy grafik...) na wielkiej fecie nie byłoby również mnie. Ale... jak to napisałam 3-go czerwca: Zaczęłam robić w pracy podchody, żeby się zamienić i w najbliższy czwartek iść na rano. No bo jak to? Byłam w elitarnej grupie inaugurującej czwartki z Biegam Na Tarchominie a miałoby mnie nie być na jubileuszu??? W trakcie podchodów okazało się jednak, że grafik w międzyczasie uległ zmianie sam z siebie. Ot, takie zrządzenie losu.
Choć... Patrząc na zdjęcie obok, zaczynam podejrzewać, że to nie los mi dopomógł, ale... Tak jak niedawno babcia wymodliła mi pracę, tak teraz moją obecność wymodlił Kuba Bez Fejsa, który na nasze biegowe czwartki przybiega specjalnie aż z Bielan. Kuba to jedna z moich ciekawszych BNT-owych znajomości, pełna tak dziwnych zbiegów okoliczności i  niespodziewanych przypadków... Znajomość, która zaczęła się od burzliwej dyskusji muzycznej, w której fani Iron Maiden (m.in. on) starli się z przeciwnikami tego zespołu (m.in. ja).

Powinnam teraz napisać jakieś ładne i budujące zakończenie, ale... zamiast tego mam ochotę wkleić pewien filmik. Nie, nie... Nie ten, który niedawno zafundował nam Jacek (żałuję, że nie mogę go tu pokazać), ale ten ze sceną zamykającą "Underground". Bo niektórzy członkowie BNT lubią słowiańskie rytmy, a finałowe słowa filmu Kusturicy (te, które pojawiają się na planszy) znaczą tyle co: "Ta historia nie ma końca".


Tu można znaleźć fejsową stronę BNT, a fajne artykuły z BNT w roli głównej przeczytać można tu i tam.

niedziela, 8 czerwca 2014

smuga cienia

Niedawno w "moim" sklepie robił zakupy pewien pan, który - jako stały klient - korzystać u nas może z 15-procentowego rabatu. W celu dokonania identyfikacji poprosiłam go o dowód osobisty. Zerknęłam na imię, nazwisko, datę urodzenia...
- O! Jest pan tak samo jak ja czerwcowym bliźniakiem! Nawet w niewielkim odstępie czasu mamy urodziny - zauważyłam.
- Tyle że pani jest pewnie ode mnie z 10 lat młodsza.
- Nie - pokręciłam głową. - Jestem od pana rok starsza - dodałam, wprawiając go w zdumienie. I gdybym miała cień podejrzenia, że pan jest biegaczem, z dumą bym oznajmiła, że już za dwa lata reprezentować będę kategorię K-40.

**********

A jednak nie taki straszny grafik, jak go malują... Zanim pojawiła się w pracy rozpiska na czerwiec, podeszłam któregoś dnia do Ani (czyli mojej kierowniczki) z prośbą.
- Czy układając grafik mogłabyś wziąć pod uwagę, że zależy mi na tym, bym konkretne 3 dni miała wolne?
- Jakie? - zapytała Ania.
Wyciągnęłam z kieszeni ściągawkę, którą sporządziłam misternie w oparciu o kalendarium biegowe, i zaczęłam recytować:
- 8 czerwca...
- Przecież to święto - przerwała mi Ania. - Ten dzień jest ustawowo wolny od pracy.
Muszę przyznać, że się zdziwiłam. Po pierwsze dlatego, że pracując przez kilkanaście lat w "wolnym" zawodzie nigdy nie przywiązywałam uwagi do takich dat. Bo jako filmowca nie obowiązywały mnie ani żadne kalendarze państwowe, ani żadne ustawy, ani żadne święta, ani żadne prawa czy kodeksy, a jedynie tajemniczy Regulamin Grupy Zdjęciowej, którego chyba nikt nigdy na oczy nie widział. Po drugie... Fakt... 8 czerwca wypada bardzo ważne święto. Tego dnia obchodzę urodziny. Hmm... Czyżby mnie coś ominęło? Może odkąd stałam się znamienitą biegaczką (hahaha) i zaczęłam pisać Wielką Improwizację, to dotychczas niewiele znaczące wydarzenie urosło do rangi święta narodowego?
- Naprawdę? Jakie? - wykrztusiłam z siebie, gdy wreszcie zapanowałam nad opadem szczęki.
- Zielone Świątki.
- Aaa... - ucieszyłam się i do domu wróciłam w podskokach. Bo wiedziałam, że dzięki temu w dniu swoich urodzin będę miała choć cień szansy, by zmierzyć się z pewnym wyzwaniem.


**********

Nie skakałam z radości, gdy obudziłam się dziś rano. Wczoraj w nocy po ciężkim dniu wróciłam do domu w nastroju z cyklu "o-kurwa-ja-pierdolę". Do tego po kilku dniach wielogodzinnej pracy na nogach czułam się cała obolała i ledwo wygramoliłam się z łóżka. Intuicja mi podpowiadała, że to nie jest dzień na łamanie 50 minut, a mój cień szansy gdzieś się ulotnił. Co więcej, gdy zerknęłam za okno i zobaczyłam jaskrawe słońce w pełnej krasie, zorientowałam się, że w ogóle o jakikolwiek cień będzie dziś bardzo ciężko. Temperatura, którą pokazywał termometr, również nie napawała optymizmem.

Niezły ze mnie numer :)
A jednak, nie roztkliwiając się nad sobą, około 9.40 stawiłam się w Parku Szymańskiego, odebrałam numerek (za który już tym razem jako z-robotna uczciwie zapłaciłam), ogarnęłam się nieco i punkt 10.00 wystartowałam w 3. rundzie GP Szybko po Woli.

- Widzimy teraz kolejną panią. Z numerem 99 - Małgorzata Roszkowska-Kazała. Dzisiaj ma urodziny - po pierwszym okrążeniu zaanonsował mnie Janek Goleń, organizator imprezy. "Ależ ja jestem sławna" - zażartowałam w duchu sama z siebie. 
- Z numerem 99 Roszkowska-Kazała Małgorzata. W bardzo pięknym wpisie rozsławiła nasz bieg - po drugim okrążeniu znowu usłyszałam głos Janka. No nic się nie da ukryć. Takie są właśnie uroki kameralnych imprez biegowych.
- Kolejna pani kończy bieg. Małgorzata Roszkowska-Kazała. Na złamanie pięćdziesiątki jeszcze musi poczekać - gdy przekraczałam metę stwierdził Janek, a bezlitosny zegar pokazał 52 minuty.

 wyścig z cieniem

Zawiodło mnie dziś ciało, zawiódł mnie dziś nastrój, a chyba wszystkich uczestników imprezy (widać to również po słabszych niż ostatnio wynikach czołówki) zawiodła pogoda. Że znowu zacytuję Janka (tym razem w fejsowej odsłonie): Trzeci bieg Szybko po Woli za nami. Przygrzało niesamowicie, było sporo powyżej 30 stopni. Hardkor. Wystartowało 109 osób, do mety dotarło 105. Trzy osoby same zrezygnowały z biegu, jednym młodym człowiekiem musiały się zająć służby medyczne i ostatecznie zabrało go pogotowie (ale nie było utraty przytomności). 

spalona słońcem

A co mnie nie zawiodło? Intuicja, która podpowiedziała mi, że tak właśnie będzie, psychika, która pomogła oprzeć się pokusie przerwania biegu bądź zamienienia go w marsz, i przede wszystkim... ludzie mnie nie zawiedli. Tuż przed startem w parku niespodziewanie pojawił się Żuczek, w trakcie pierwszego okrążenia jeszcze bardziej niespodziewanie dobiła do niego Justyna, w trakcie drugiego okrążenia najbardziej niespodziewanie zauważyłam brata, bratową i chrześnicę, a po biegu naj... naj... najbardziej niespodziewanie stałam się posiadaczką stada niebieskich królików. I w tym wszystkim zupełnie zapomniałam, że coś mnie boli i że wczoraj z pracy wróciłam w nastroju z cyklu "o-kurwa-ja-pierdolę".

słodziaki - i z wyglądu, i w smaku :P

 **********

Piszę tak trochę bez ładu i składu, ale... W ramach mojego ukochanego improwizowania zrezygnowałam z urodzinowej randki z mężem, a (chociaż na kawę, lody, piwo i bluerabbita) zaprosiłam na troszkę brata, bratową i chrześnicę. W międzyczasie odbieram i odpowiadam na niezliczone ilości życzeń: telefonicznych, mailowych, face to face i facebook to facebook. No i czekam na pewną tajemniczą rozmowę. Jeśli coś z niej wyjdzie, to już naprawdę, bez cienia wątpliwości, będę sławna. Bez żartów ;)

czwartek, 5 czerwca 2014

kolaż

Było ostatnio coś o konkursie, z którego się wycofałam. Było ostatnio coś o New Balance. Dziś zaś będzie o konkursie, w którym do wygrania były buty New Balance. Nie, nie zwyciężyłam w nim (nagrodę sprzątnęła mi sprzed nosa pewna aktorka), ale pozostał mi po nim opis mojego najtrudniejszego biegu.

Biegałam grzecznie w weekend, a i owszem... W sobotę pokonałam najtrudniejszy bieg w cyklu "Wieliszewski Crossing", a w niedzielę odbębniłam czwartą zmianę w Accreo Ekiden - sztafecie, której trudność polega na tym, że moja słabość nie tylko obciążyłaby mnie, ale i całą drużynę. A jednak nie były to najcięższe biegi w moim życiu. Za najbardziej fatalny uważam start w IV Półmaratonie Szakala.
Był październik roku 2013. Praca rzuciła mnie do Łodzi. Gdy tylko dowiedziałam się o swoim wyjeździe, natychmiast przeszukałam internet, by namierzyć w okolicach jakieś imprezy biegowe i treningi. Porównałam je potem ze swoim grafikiem i... bingo! Wypatrzyłam, że w tamtejszych Łagiewnikach odbywa się bardzo interesujący półmaraton. Wiedziałam, że nie będzie on należał do łatwych. W końcu teren, na którym położony jest Las Łagiewnicki, nie na darmo nazywa się Parkiem Krajobrazowym Wzniesień Łódzkich. Do tego mąż, którego namówiłam na wizytę w Łodzi i strzelenie przy okazji półmaratońskiego debiutu, dokładnie przeanalizował trasę i ostrzegał, że miejscami bieg będzie miał charakter niemal górski. Ale co tam... Miałam już na koncie niejeden półmaraton. Ba, na koncie miałam nawet dwa maratony, więc jakiś tam Szakal nie wydał mi się groźny.
Z początku szło mi nawet nieźle. Przepiękne okoliczności przyrody i pogody (polska złota jesień pełną gębą) oraz wzniesienia wznoszące się bardziej lajtowo niż warszawska Agrykola nie zwiastowały niczego złego. Aż tu... Przede mną wyrosła ściana. Nie taka psychologiczna jak ta maratońska, lecz jak najbardziej dosłowna. Podbieg, który zobaczyłam przed sobą, był niemal pionowy. Bluzgnęłam coś pod nosem i powoli zaczęłam się gramolić, łudząc się przy okazji, że jak dostanę się na szczyt, to potem będzie już tylko z górki. Niestety. Gdy podbieg został zdobyty, przed sobą zobaczyłam taki sam niemal pionowy zbieg, a potem kolejny taki sam niemal pionowy podbieg.
Po pokonaniu tych parowów zmęczona byłam jak nigdy, a tu przede mną do pokonania jeszcze prawie połowa dystansu. Aby ją sobie osłodzić, skupiłam się na podziwianiu krajobrazów. I w ten sposób... zaliczyłam ze trzy gleby (w tym raz bardzo boleśnie padłam na kolana). Gdyby nie to, że byłam w głębokim lesie, a jedynym środkiem transportu, jaki znajdował się w zasięgu wzroku, były moje własne nogi, zeszłabym z trasy.
Niemniej... bieg ukończyłam. Z wynikiem o prawie 30 minut gorszym od życiówki w półmaratonie ulicznym. Rezultat ten mówił sam za siebie, a przy okazji utarł mi to nosa i był prawdziwą lekcją pokory.


 (Powyżej słynne parowy w Łagiewnikach i seria moich najbardziej kompromitujących biegowych zdjęć. Proponuję prześledzić trakcję niebieskiego króliczka i pary w czerwonych koszulkach.)

No właśnie... New Balance, pokora... Myślałam, że cała sztuka bycia sprzedawcą opiera się na umiejętności obcowania z kupującymi, na znajomości produktów, które się oferuje oraz na dbałości o ład, porządek i ekspozycję w sklepie. Tymczasem każdego dnia pokornie uczę się nowych rzeczy, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Cieszą mnie małe sukcesy i klienci, którzy albo ulegają mojej sile perswazji albo w odpowiedzi na mój uśmiech i zaangażowanie są po prostu mili. Odnotowuję sobie gdzieś różne historie. Jak tę z panem, który za moją pomoc chciał mi wręczyć napiwek (?!?), jak tę, którą niedawno opisałam na fejsie.

Siedziałam sobie wczoraj w "moim" sklepie (to znaczy stałam, bo w "moim" sklepie się nie siedzi) i zajmowałam się jedną z moich syzyfowych prac (tak, tak... tak to właśnie wygląda: robię coś, porządkuję, układam i kiedy wydaje mi się, że jestem bliska końca, do sklepu wpada tłum ludzi, a potem trzeba zaczynać wszystko od początku), gdy do środka wszedł jakiś mężczyzna. Zgodnie ze standardami obsługi klienta (których - o tym ciii... - nie opanowałam jeszcze do perfekcji, bo muszę przecież pozostawić sobie miejsce na improwizację) oderwałam się od roboty, wygłosiłam formułkę powitania, po czym...
- Ojej, to ty... Cześć... - dorzuciłam mniej formalne powitanie.
- Ojej, to ty... Cześć... - niemal równocześnie ze mną wyrzucił z siebie mężczyzna. A był nim nie kto inny jak Adam Klein - redaktor naczelny portalu bieganie.pl. - Ledwo cię poznałem.
- To normalne - zaczęłam się śmiać. - Ludzie, którzy spotykają się tylko na imprezach biegowych i treningach, często mają problem, by rozpoznać się w cywilu.
- No właśnie - potwierdził. - Zwłaszcza, że gdy cię zazwyczaj widywałem na treningach, byłaś w zimowych ubraniach.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę. Adam stwierdził, że to fajnie, iż tego rodzaju sklepy przyjmują do pracy ludzi biegających, a potem życzył mi powodzenia, poszedł na jakieś spotkanie, a ja znowu zaczęłam bawić się w Syzyfa.


No więc każdego dnia uczę się pokory, nabieram szacunku do niełatwej roli sprzedawcy, a w międzyczasie życie dopisało pewien epilog. Chłopak, który tak bardzo się chwalił swoim doświadczeniem w sprzedaży i udzielał mi genialnych rad w stylu "Nie ekscytuj się tak!", "Nie bądź nadgorliwa!", "Po co się tak starasz?", "Spokojnie, nie spieszy się...", "Tego i tak nikt nie doceni...", po zakończeniu okresu próbnego dostał wymówienie. Ewidentnie zabrakło mu tego czegoś na "p".

No więc odnotowuję gdzieś sobie różne historie. I rozpisałam się ostatnio na fejsie. Była anegdota z okazji Dnia Matki, była z okazji Dnia Dziecka. Było też coś w związku z szumnie obchodzoną w ciągu ostatnich dni 25. rocznicą wolności.

Sporo się mówi w ostatnich dniach o wolności. O tej wolności, której właśnie stuknęło 25 lat. Z tej okazji nawet wielki sportowiec - Robert Korzeniowski - zainicjował dziś bieg. "Bieg Wolności rozpocznie się 4 czerwca o godzinie 6:00 na Polu Mokotowskim. Robert Korzeniowski wystartuje od strony ul. Batorego na wysokości parkingu i wykona 12,5 okrążeń po 2 kilometry. Do biegu można dołączyć w każdym momencie. Mile widziane będą drużyny, które w sumie przebiegną 25 km, lub sztafety. Zachęcamy do włożenia ubioru w biało-czerwonej kolorystyce" - brzmi fragment opisu wydarzenia, lecz... Dziś nie skusiło mnie ani towarzystwo mistrza (bardzo go cenię, ale żeby zaraz się za nim uganiać?), ani miejsce (na Polu Mokotowskim byłam wczoraj na treningu z Teamem ASA - Biegiem Po Zdrowie, ten jeden raz w tygodniu mi wystarczy), ani tym bardziej pora. 6.00 rano? Gdybym, chciała tam dojechać ze swojego Tarchomina, to wstać bym musiała o 4.00. Słaba opcja, gdy w perspektywie ma się iść do pracy na popołudnie.
No więc stuknęło dziś 25 lat. Jedni się cieszą z wolnych wyborów, wolności słowa i wolnego rynku, inni wciąż twierdzą, że za komuny było lepiej, a ja... no cóż... Jeśli jest system polityczny, to jakikolwiek by on nie był, ciężko mi mówić o wolności. Bo zawsze się znajdzie jakieś "nie chcem, ale muszem" albo "chcem, ale nie mogem". A niewielką namiastką mojej wolności jest to, że mogę biegać, gdzie chcę, kiedy chcę i z kim chcę. Aby to uczcić wyruszam z domu około 9.00 w towarzystwie samej siebie, a pobiegnę tam, dokąd mnie oczy i nogi poniosą.


**********

Skoro zrobiło się tak politycznie, to... podczas dzisiejszego treningu wybrałam lewicę. To znaczy, po dotarciu do wału po raz pierwszy zdecydowałam się pobiec w lewą stronę, która - jak się zaraz okazało - jest bardziej dzika, nieokiełznana i nieujarzmiona niż strona prawa. Dziś nie będę jednak zamieszczać zdjęć wąskiej ścieżynki, na której ledwo się mieściłam, chaszczy wśród których się poruszałam, manowców, na które parę razy zeszłam, wysokich zroszonych traw, które momentami były wyższe ode mnie. Nie będę też zamieszczać zdjęć bujnej, soczystej zieleni, leniwie płynącej Wisły ani różnego rodzaju kwiecia, które pachniało i zachwycało kolorami. Dziś kilka zdjęć (wraz z opisami) tego, co zobaczyłam u kresu drogi:

 po lewej: "Mostek" przerzucony nad Kanałem Żerańskim.
po prawej: Nawet korciło mnie, żeby przejść nim na drugą stronę. Weszłam po drabince i... ta rdza szybko mnie zniechęciła. Kąpiel w Kanale Żerańskim nie jest tym, co tygryski lubią najbardziej. 

po lewej: Elektrociepłownia Żerań to idealny przykład "starego" - tego sprzed 25 lat.
po prawej: Rdza, rdza i jeszcze raz rdza...

po lewej: Elektrociepłownia Żerań raz jeszcze. Na lewo ode mnie trasa tramwajowa, która prowadzi na Tarchomin. Dlaczego jej nie widać? Proste. Bo mimo wielu obietnic wciąż jej jeszcze nie ma.

po prawej: Rozkopany Most Grota. Skoro dziś się tyle mówi o byciu wolnym... Nie sądzicie, że ta i inne budowy w Warszawie idą bardzo... wolno?    
Rozpisałam się o tej wolności, a tak naprawdę oprócz systemu politycznego bardzo mocno ogranicza ją mój grafik. Nie jest on dla mnie zbyt łaskawy. Stąd moje posty na blogu wyglądają tak, a nie inaczej.