wtorek, 31 grudnia 2013

przedsylwestrowo

Gdy wstałam w sobotę rano, na myśl o drugiej rundzie Zimowych Biegów Górskich Falenica zrobiło mi się niedobrze. Właściwie to nie o sam bieg chodziło, ale... dzień wcześniej podczas łyżew zaliczyłam tak spektakularną glebę, że kolana miałam mocno poobijane, a do tego od upadku bolała mnie głowa i delikatnie mnie mdliło. Obiecałam jednak koledze podwózkę i nie chciałam na ostatnią chwilę zostawiać go na lodzie, więc zwlokłam się ostatecznie z łóżka i dojechałam tam, gdzie dojechać miałam.

Miałam póki co nie powracać tutaj do tematu Falenicy, ale...

Ja swój debiut w Falenicy miałam dwa tygodnie temu. Jest to taki bieg, po którym nikt (a zwłaszcza taki mieszczuch jak ja) nie pozostaje obojętny. Tak więc i ja nie mogłam się oprzeć, by dwa tygodnie temu nie opisać tego na blogu. A dziś... po drugim biegu temat chyba już nie jest wart, by wrzucać go na bloga. Choć misja numer dwa została wykonana, a czas poprawiony o minutę. Mimo dość słabego samopoczucia i obitych kolan po wczorajszym upadku na łyżwach, mimo trzykrotnego wiązania sznurówek na trasie. Mam nadzieję jednak, że po kolejnym biegu na Twoim blogu temat Falenicy powróci. Z zupełnie innymi wrażeniami i emocjami. Wystarczy tylko, jak potraktujesz te biegi jako treningi, a nie wyścigi. Ja przynajmniej tak robię i mimo żenujących czasów nie mam poczucia klęski :) - napisałam w komentarzu jednemu z kolegów z BNT, Łukaszowi, który w związku z nieukończeniem biegu zaliczył swoje pierwsze biegowe rozczarowanie.
Po wpisie Łukasza na fejsie dokładnie przeczytałam jego post na blogu. Porównałam go też z notką, jaką po pierwszej rundzie Falenicy napisała autorka bloga Ania Biega: "Oldskul, czyli tęsknota za starą szkołą". I zaczęły układać mi się w głowie takie hasła: debiutant kontra stara wyga, nieznajomość trasy kontra rutyna i euforia biegowa kontra... pokora, pokora, pokora... I przypomniałam sobie, że - choć często w bieganiu bywam nonszalancka - przed moim pierwszym biegiem w Falenicy wykonałam pod czujnym okiem brata rozgrzewkę, która była zarazem rozpoznaniem terenu. A jeszcze bardziej nonszalancka ode mnie Nola przed swoim pierwszym biegiem przyjechała tam nawet trzy dni wcześniej na rekonesans i z respektu dla trasy zrezygnowała z piątkowego wbiegania na Pałac Kultury i z sobotniego parkrunu, który odbywał się tuż przed biegiem w Falenicy.

Oprócz czasu 61 minut (który w oficjalnych wynikach przez oldskulowy sposób pomiaru widnieje jako 61:39) wywiozłam z Falenicy jeszcze kilka innych pamiątek:

przepiękne zdjęcia Ewy Kiec
 kilka zdjęć znalezionych w necie
 i filmik, w którym - a jakże - w 27. minucie wiążę buta http://www.youtube.com/watch?v=Rgv0PS9n9l4.

Gdy wstałam w niedzielę rano, na myśl o kolejnym treningu do Orlen Warsaw Marathon zrobiło mi się niedobrze. Co prawda obiecałam sobie, że sprawdzę i napiszę, czy jakość zajęć się poprawiła, ale... Nie posłuchałam podczas łyżew swojego organizmu, który dawał mi znaki, że ma dość, i podczas tzw. jeszcze jednego (już na pewno ostatniego) kółeczka skończyło się to dla mnie tak, jak się skończyło. Tym razem jednak postanowiłam zostać w łóżku, wyspać się, a potem zacząć przygotowania do Sylwestra (czytaj: zakupy) i obejrzeć w kinie drugą część "Hobbita".


Gdy wstałam w poniedziałek rano, mimo zachęcającej pogody, na myśl o planowanym treningu rowerowym zrobiło mi się niedobrze. Co prawda obiecałam sobie, że jeszcze w starym roku w ramach przygotowań do triathlonu zimowego zrobię wycieczkę rowerem do taty na Powązki, ale wybrałam kolejny etap zmagań z przygotowaniami sylwestrowymi, kawę z nieznajomymi znajomymi (czy też na odwrót: znajomymi nieznajomymi) i przedsylwestrową imprezę w towarzystwie mężowego Lorien i zaprzyjaźnionego Inga Habiba with Artur Tigran. Impreza rozwinęła się w sposób dość zaskakujący: od rozmów o charakterze ogólnym, przez spontaniczne jam session, aż do zmiany "lokalu", skąd wyszłam totalnie oszołomiona: bo moi nowi znajomi okazali się ludźmi, którzy stanowią kawał historii polskiej muzyki rozrywkowej, a do tego nasza gospodyni (od słowa do słowa) okazała się koleżanką sprzed lat mojego taty i jego rodzeństwa. I ani przez chwilę nie żałowałam, że w ten i inne dni wszelkie moje plany treningowe odłożyłam na bok. Bo nie samymi treningami żyje człowiek. Zwłaszcza, gdy - tak jak ja i większość moich znajomych - w sporcie nie jest zawodowcem, lecz tylko hobbystą i amatorem.

Czasem w kwestii trenowania trzeba posłuchać głosu zdrowego rozsądku, czasem intuicji, czasem znaków, które wysyła nam nasz własny organizm, czasem najbanalniejszego w świecie głosu, który mówi nam: nie chce mi się bądź mi się chce. Nawet jeśli to jest wbrew jakimkolwiek planom. Bo o przesyt, który sprawi, że przez dłuższy czas będzie nam na myśl o bieganiu niedobrze, jest niezwykle łatwo. Niezwykle łatwo jest przekroczyć granicę, za którą bieganie czy jakikolwiek inny sport tak jak wódka, papierosy czy narkotyki stanie się dla nas nałogiem, a my staniemy się jego niewolnikami.

Gdy wstałam dziś rano, było mi niedobrze. Od nadmiaru wypitego poprzedniego dnia cydru i zbyt małej ilości snu. Ale dziś wstać trzeba było. XXIX Łódzki Bieg Sylwestrowy wzywał. A tam... Czekały Łagiewniki, które podczas Półmaratonu Szakala omal nie pokonały mnie tak, jak Falenica pokonała Łukasza. Czekała "kobietkowa" Kasia, która swego czasu zupełnie bezinteresownie i zupełnie mnie nie znając, podrzuciła mnie na imprezę biegową do Uniejowa i której przez nieoczekiwany powrót do domu nie zdążyłam pożegnać i zabrać na umówioną kawę. I czekał bieg, który - jak wróbelki ćwierkają (a raczej żuczki sama-nie-wiem-co-robią) - będzie moim ostatnim takim oficjalnym-oficjalnym biegiem jako zabieganej po uszy.

Podobno... jaki Sylwester - taki cały rok. XXIX Łódzki  Bieg Sylwestrowy to impreza niezwykle udana. Łagiewniki jak zawsze malownicze, pogoda piękna, towarzystwo przednie, medal pomysłowy, grochówka i kiełbaska z grilla po biegu przepyszne i... już nie jest mi niedobrze.
Podobno... jaki Sylwester - taki cały rok. Wygląda na to, że czeka mnie dużo bzykania.


piątek, 27 grudnia 2013

cudze chwalicie, swego nie znacie


- Jutro w ramach odpracowania świąt, robimy małe rozbieganie. Startujemy o 9 w Falenicy! - pierwszego dnia świąt wieczorem zarządził mój brat. I choć zapał i kalorie do spalenia, owszem, były, to perspektywa przygotowania drugiego dnia świąt imprezy dla kilkunastu osób skutecznie ostudziła moją chęć. Ostudziła chęć odwiedzenia Falenicy, ale nie chęć rozbiegania w ogóle. Tego dnia rano zamiast na drugi koniec Warszawy postanowiłam wyruszyć gdzieś bliżej. W miejsce, które z Falenicą łączy to, iż nadaje się do trenowania przełajowych podbiegów (wróbelki ćwierkają, że miejscowi biegacze szykują się tam pod Rzeźnika).

 
 

To malownicze miejsce nazywa się Lasek Henrykowski (Diabły Tarchomińskie), znajduje się na obszarze wydzielonym ulicami: Milenijną, Modlińską oraz Mehoffera, oddalone jest raptem niecałe 2 km od mojego bloku, a trasę w nim (choć przewyższenia nie są tak mordercze jak w Falenicy) można ułożyć sobie tak, że... skończy się na cmentarzu. Cmentarzu przy ul. Mehoffera.


Lasku Henrykowskiego nie polecam jednak do biegania nocą. Doniesienia wielu znajomych bowiem (często potwierdzone zdjęciami) i wszelkie znaki na ziemi mówią, że grasują tam dziki. A wiadomo...

Dzik jest dziki, dzik jest zły,
Dzik ma bardzo ostre kły.
Kto spotyka w lesie dzika,
Ten...
ten może skończyć na cmentarzu.

wtorek, 24 grudnia 2013

przedświąteczna gimnastyka

Poniedziałek, 16.12.
Poniedziałek to przeważnie u mnie dzień przeznaczony na regenerację. Przeważnie. Bo tym razem, mimo zmęczenia po sobotnim starcie w Falenicy i niedzielnym treningu do Orlen Warsaw Marathon, musiałam zmusić się do bardzo ciężkiej gimnastyki. Przedświątecznej gimnastyki. Porządki i zakupy... Zakupy i porządki... A podczas nich... niezliczone ilości szpagatów, przysiadów, skłonów, wymachów, wypadów, wspięć na palce i ćwiczeń na mięśnie rąk.

Wtorek, 17.12.
Trening z grupą ASA Team - Biegiem Po Zdrowie. Miały być podbiegi na Agrykoli. Trenerzy jednak zamiast tego fundują nam wybieganie po Trakcie Królewskim, który - jak to o tej porze roku bywa - zdobią świąteczne dekoracje i iluminacje. Cieszą mnie one o wiele bardziej niż podbiegi. Bo jeszcze nie miałam okazji ich widzieć, a w pośladkach delikatnie czuję Falenicę. Biegnąc nieśpiesznie w swych obcisłych strojach - jak to o tej porze roku i w tym miejscu bywa - mijamy tłum ludzi pędzących gdzieś przed siebie w przedświątecznym amoku. Wśród nich wyglądamy, jakbyśmy urwali się z choinki.



Środa, 18.12.
Czas zacząć przygotowania do Warszawskiego Triathlonu Zimowego i odkurzyć łyżwy, które - ciężko się doliczyć, ale wygląda na to, że... - nie były używane ze trzy lata. Popołudnie zaczyna się tak:

Tuż przed wykonaniem Bolera Ravela. — z Nolą w Bialolecki Osrodek Sportu.
A wieczór kończy się tak: 
Think pink!

Czwartek, 19.12.
Świąteczny Biegowy Czwartek z BNT vol.26. Na dzień dobry (a raczej na dobry wieczór) imć Prezes częstuje nas pierniczkami, które upiekła dla nas imć Prezesowa, a potem - żeby nie było zbyt słodko - serwuje nam biegi po schodach.
 
 

Piątek, 20.12.
Gdy swą obecność potwierdza Nola, decyduję się na trening, którego ideę kilka dni wcześniej podrzucił Żuczek - wspinaczkę po schodach na 30. piętro Pałacu Kultury i Nauki. Pomysł wydaje mi się dość absurdalny (ale co tam...). Tak jak absurdalne okazuje się oczekiwanie, aż cała ta zabawa się zacznie, i dialogi, które wówczas padają.
- Cześć! Czekacie na Michała? - z tymi słowami pojawia się wreszcie ktoś, dzięki komu za parę chwil znajdziemy się na upragnionych schodach i pokonamy 3 razy po 24 piętra. - No... To ja też jestem Michał. Ale nie tamten, tylko ten drugi - stwierdza, a nasze miny są bezcenne.
Michał uzyskuje od ochrony PKiN stosowne informacje, my potwierdzamy, że jesteśmy ze straży pożarnej (absurdom tego wieczoru nie ma końca), wjeżdżamy na 6. piętro (na start z poziomu -1 niestety nie ma szans), przebieramy się pod schodami i w kilka minut docieramy w okolice tarasu widokowego. Przebywający tam ludzie (włącznie z pracownikiem ochrony i panią, która obsługuje windę) patrzą na nas, jakbyśmy urwali się z choinki.
Wieczór zaczyna się tak:
Gwiezdne Wojny/Gwiazdy w oczach - po raz pierwszy ;)
A kończy tak:
Po wejściu na szczyt PKiN-u okazało się, że to nie koniec wyzwań dzisiejszego wieczoru

Sobota, 21.12.
Rano postanawiam wykorzystać bezpłatne zaproszenie do jednej z sieci klubów fitness. Nie, nie przeraża mnie wizja, że ewentualnie odbędę potem rozmowę z przedstawicielem klubu, który będzie próbował mnie namówić na członkostwo. Jestem bezrobotna, a zatem ekonomiczna (0 zł = 0 zł, rachunek jest prosty). Jestem bezrobotna - ten argument i tak uciąłby zapędy nawet najbardziej namolnego przedstawiciela. W tym klubie, na szczęście, jednak takich nie ma. W tym klubie, na szczęście, są też świetni instruktorzy i świetne instruktorki. Jedna z nich podczas zajęć fitness funduje mi taki trening ze sztangą (tak na marginesie, mój pierwszy w życiu trening ze sztangą) i taki "ogólnorozwojowy trening funkcjonalny o zmiennej intensywności", że...
Wieczorem nie pozostaje mi nic innego, jak udać się na świąteczny parkrun, żeby podczas delikatnego truchciku (bo tym razem wyścigów nie ma) rozbiegać obolałe mięśnie. W Skaryszaku spotykam Żuczka, Marcina, Nolę, Klaudynę i Agatę, z którą podczas biegu ucinam sobie pogawędkę i zabezpieczam tyły.
Parkrunowa piąteczka kończy się tak:
(foto: Adriano S)
A to, co po niej następuje, zaczyna się tak, i mogłoby zgorszyć ortodoksyjnych biegaczy:
(foto: Adriano S)
Niedziela, 22.12.
Ranek wita mnie pogodą, jaka zazwyczaj o tej porze roku nie występuje, i zakwasami w miejscach, w jakich zazwyczaj ich nie miewam. Wstać się nie chce, a tu... kolejny bieg w GP zBiegiemNatury wzywa. Po godzinie z trudem się podnoszę, powoli się ogarniam, spóźniam się prawie 10 minut na spotkanie z kolegą, który obiecał podwózkę, dojeżdżam, wszystkim napotkanym znajomym chwalę się, że mam zakwasy w cyckach, rozgrzewka nie wróży niczego dobrego - każdy ruch ręką jest bolesny, bardzo bolesny... Po minięciu linii startu z niepokojem patrzę, jak wyprzedzają mnie kolejne osoby. W miarę upływu czasu i kolejnych metrów czuję się jednak coraz lepiej i ostateczny rezultat mnie satysfakcjonuje. Satysfakcjonuje mnie również to, że - mimo zbliżających się dużymi krokami świąt - na zawodach stawiło się tak wielu znajomych.
Dziesięcioro Zabieganych i pies
A jeszcze bardziej satysfakcjonuje mnie to, że z trójką z nich (Marcinem, Pawłem i Nolą - a jakże...) udaje mi się jeszcze dotrzeć na tor łyżwiarski Stegny, by dalej trenować do triathlonu.

Zabiegani Po Uszy tańczą na lodzie

 

Poniedziałek, 23.12.
Poniedziałek to przeważnie u mnie dzień przeznaczony na regenerację. Przeważnie. Bo tym razem, mimo zmęczenia po dość obciążonym treningowo tygodniu, musiałam zmusić się do bardzo ciężkiej gimnastyki. Przedświątecznej gimnastyki. Porządki i zakupy... Zakupy i porządki... A podczas nich... niezliczone ilości szpagatów, przysiadów, skłonów, wymachów, wypadów, wspięć na palce i ćwiczeń na mięśnie rąk. Do tego w szybkim tempie. Żeby ze wszystkim wyrobić się przed wtorkiem. Żeby...

Wtorek, 24.12.
Początek dnia wygląda tak:
Tym razem, o dziwo, nie ma ze mną Noli, z którą w zeszłym tygodniu oddawałam się różnorakim treningom w ciągu aż pięciu dni. Są za to dwie osoby, które - jak to się okazało - rozdziewiczyły w tym roku dzięki mnie swoje pierwsze dłuższe wybieganie.

Koniec dnia zaś będzie wyglądał...

Nie lubię i nie umiem składać życzeń (tak jak mojej interiowej koleżance Marharetcie najlepiej wychodzi mi "Dziękuję i nawzajem"), nie przepadam za kolędami i świątecznymi piosenkami, którymi w grudniu zalewa nas radio i telewizja, nie kręci mnie ubieranie choinki (w tym roku jednak zaszalałam i bombkami robionymi na szydełku, które wygrałam w pewnym konkursie, przyozdobiłam naszą araukarię i - o zgrozo - wyciągnęłam z magicznej szafy zeszłoroczny stroik - no co... ładny jest, wygląda jak nowy)... Irytuje mnie pewnie jeszcze parę bożonarodzeniowych tradycji, ale za to... Uszka z grzybami, pierogi z grzybami, gołąbki z grzybami, kapusta z grzybami, makowce według przepisu mojej babci... Uwielbiam te wszystkie cudeńka, które przyrządza się tylko raz do roku. Uwielbiam i zamierzam zjeść ich, ile wlezie. Nie bacząc na porady z cyklu "jak jeść, żeby się nie przejeść", "co zrobić, żeby nie utyć w święta", "co jeść wolno, a czego bezwzględnie unikać", "jak nie ulec świątecznemu obżarstwu", którymi w okresie przedświątecznym zasypują nas wszystkie portale biegowe. Zresztą... Nawet ich nie przeczytałam. Bo, szczerze mówiąc, mam to gdzieś. Dokładnie tam.

Są przewrotne rezolucje
Które mają zgubną treść
Nigdy nikt ich nie przeczyta
Ale my to mamy gdzieś

Dokładnie tam
Dokładnie tam
Dokładnie tam
Dokładnie tam 
(swoją drogą... zajebisty filmik :))


Dziękuję i nawzajem.

piątek, 20 grudnia 2013

wojna płci

międzypłciowe zawieszenie - wykład prof. Zawieszonej o jednym z oczywistych podziałów
poniedziałek, 08 sierpień 2011, 08:22  

- Jedna z nich jest facetem – donosi asystent reżysera. 
Jestem właśnie podczas zdjęć. Serialowy pokaz mody trwa. Po wybiegu przechadza się kilka dziewczyn o klasycznych kształtach modelek.
- Która? Która? Która? Pokaż! Pokaż! Pokaż! - włącza się we mnie wścibska Żona.
- Rozpoznasz po grdyce – podpowiada inny kolega.

Przez chwilę rozważam możliwość podniesienia się z krzesła i zaspokojenia ciekawości Żony, ale – jak wiadomo - tyłek mam ciężki, tak więc niechęć podniesienia go wygrywa z chęcią zobaczenia chłopaka-modelki.

- A ta modelka jest facetem – słyszę w słuchawkach, jak jedna powiedzmy-wielka-aktorka informuje drugą powiedzmy-wielką-aktorkę.
- Która?
- Ta w białej sukience. Z warkoczem uplecionym dookoła głowy.

W przerwie między ujęciami przyglądam się modelce w białej sukience z warkoczem uplecionym dookoła głowy. Nienaganna figura. Nogi jak marzenie. Tyłek ze dwa razy mniejszy niż mój. Gładka cera, o jakiej śnię dniami i nocami. Na dekolcie i karku nie ma śladów zarostu. Tylko jabłko Adama, masywna szczęka i mocno wystające kości policzkowe zdradzają, że z kobiecością modelki jest coś nie tak. I głos, gdy się wreszcie odzywa.

O biologicznej płci (sex) decydują pierwszo- drugo- i trzeciorzędowe cechy płciowe. O biologicznej płci decyduje anatomia, gospodarka hormonalna i różnice w budowie mózgu. Wszystkie te elementy mają wpływ na psychikę. Oczywistym więc jest fakt, że płeć biologiczna determinuje pewne typy zachowań. Natura decyduje, że pewne cechy przynależne są kobiecie, a inne mężczyźnie. Nie zamierzam z tym dyskutować.

Ale jest jeszcze płeć kulturowa (gender) – zbiory cech, zachowań i ról przydanych kobiecie i mężczyźnie na przestrzeni wieków przez społeczeństwo. Płeć kulturowa utrwala przekazywane z pokolenia na pokolenie stereotypy. Zgodnie z nimi na przykład moja chrześnica ze swoją niechęcią do lalek, sukienek i koloru różowego nie jest dziewczynką, a chłopak noszący sukienkę i włosy uplecione w warkocz nie jest mężczyzną.

Moda i zabawki są wytworem kultury. A co na to natura? Czy dziewczynka bawiąca się samochodami i mężczyzna w sukience jakoś jej przeczą?

Ciekawiło mnie, czy ten chłopak to: homoseksualista, transwestyta, transseksualista czy też prowokator, który walczy ze stereotypami? Ale nie zamieniłam z nim ani słowa. Nie podeszłam, bo nie chciałam, by czuł się jak eksponat. Zresztą... Nawet nie wiedziałabym, w jaki sposób się do niego zwrócić. Proszę pani? Proszę pana? A gdybym się z nim przespała... To byłby seks lesbijski czy tradycyjny – heteroseksualny? A może od razu dwa w jednym?

Choć nie od dziś wiadomo, że ze swoim wysokim poziomem testosteronu, a żenującym poziomem hormonów żeńskich oraz ze swoimi licznymi cechami przypisywanymi przez kulturę mężczyźnie, zawieszona jestem między kobiecością a męskością... Choć chodzą plotki, że mam jaja...


…to jednak wszystkie pierwszo- drugo- i trzeciorzędowe cechy płciowe wskazują na to, że jestem kobietą. I choć potrafię czerpać korzyści ze swojej kobiecości, zawsze chciałam być mężczyzną. Tyle że dziś już nie wiem, czy bardziej ze względu na płeć biologiczną czy kulturową. Czasami ciężko orzec, gdzie przebiega granica między nimi. Dziś już nic nie jest oczywiste.


Słynęłam na starym blogu z zacięcia feministycznego i - jakby to się dziś powiedziało - genderowego. Niejednokrotnie próbowałam tam wyjaśniać, jaka jest różnica między płcią biologiczną a płcią kulturową, tłumaczyć, że walka o równość nie dotyczy zrównania w sensie biologicznym, lecz kulturowym, uświadamiać, że walka feministek ze stereotypami dotyczącymi kobiet otwiera pole do walki ze stereotypami dotyczącymi mężczyzn. I obiecywałam sobie, że kiedyś przeniosę ten temat tutaj. Jeśli tylko znajdę jakiś biegowy pretekst. No i znalazłam.

Fajnie by było wprowadzić również klasyfikację drużyn składających się z samych kobiet - napisał ktoś w komentarzu do utworzonego na fejsie wydarzenia "10K Parking Relay".
Niestety, organizator odpowiedział, że jedyny ukłon w stronę kobiet to klasyfikacja "mixed" - odpowiedział ktoś inny.
Jakoś za bardzo nie myślałam o tym wcześniej. Bo i tak z ZPU wystawiamy zazwyczaj drużynę mieszaną. Ale zagłębiłam się po tej wymianie zdań w regulamin i... faktycznie... poczułam się zaniepokojona. Kategoria MIXED, w której podium dla dobrej drużyny żeńskiej mogłoby być jeszcze w zasięgu ręki, odpada. Bo drużyna składająca się z samych kobiet nie jest drużyną mieszaną. A w kategorii OPEN? Niby jak przeciętna drużyna żeńska miałaby się równać z przeciętną drużyną męską? Zagłębiłam się w regulamin i uświadomiłam sobie, że na dzień dobry w sztafecie "10K Parking Relay" drużyny żeńskie są wykluczone z walki o podium. I w sumie nie wiem, dlaczego. Czyżby organizator z góry zakładał, że zebranie kilku kobiecych teamów, które chciałyby się między sobą ścigać, jest niemożliwe? Może są gorsze, mniej spektakularne czy mniej ważne? A przecież wiem z doświadczenia, że w większości drużyn wystawianych przez ZPU dominują kobiety. Wiem, jak liczna i waleczna jest frakcja BNT Girls, z którą biegłam Klubową Milę. Wiem, jak fantastyczne są reprezentantki grupy kobietkibiegaja.pl.

No właśnie... Z początkiem września portal kobietkibiegaja.pl rozpoczął konkurs - Grand Prix, w którym wybiegać sobie można buty. Jego celem jest... że się tak wyrażę... aktywizacja zawodowa kobiet, a u jego podstaw stanęła taka oto motywacja:

Naszym Grand Prix chcemy zachęcić Was do udziału w zawodach biegowych! W Polskich biegach wciąż startuje dużo więcej facetów niż kobiet – spróbujmy choć trochę zmienić statystyki. Na łamach naszego serwisu przekonujemy Was, że udział w zawodach to nie tylko zacięta walka o wynik czy miejsce w klasyfikacji (choć popieramy też ambitne starania:)). To przede wszystkim zabawa i… promocja biegania. Przecież każda impreza biegowa ma swoich kibiców.

Nieraz zastanawiałam się, dlaczego tak jest z tymi statystykami. Zwłaszcza, że na osiedlowych uliczkach i podczas treningów widuję bardzo dużo kobiet. Są dni, że widuję ich znacznie więcej niż mężczyzn. A więc to nie jest tak, że panie nie biegają w ogóle. One faktycznie po prostu rzadziej startują w zawodach.
I próbowałam sobie to tłumaczyć na różne sposoby. Raz cechami, które zdeterminowane są ich płcią biologiczną. Tym na przykład, że kobiety produkują mniej testosteronu, który odpowiedzialny jest za ukształtowanie takich cech jak zdecydowanie, śmiałość, pewność, odwaga, niezależność, skłonność do ryzyka... A zatem ich duch rywalizacji jest nieco mniejszy. Innym zaś razem wydaje mi się, że to jednak kwestia płci kulturowej. Bo (nie mówię, że tak jest zawsze, ale wciąż są takie ogólne tendencje) społeczeństwo wymaga od kobiet, by były kapłankami domowego ogniska, by w weekendy (kiedy to zazwyczaj odbywają się zawody) pielęgnowały dom i rodzinę, by nadrabiały zaległości z całego tygodnia, a nie szlajały się nie-wiadomo-gdzie-i-po-co. Bo istnieje presja, bo jak pasję realizuje mężczyzna, to jest OK, a jak kobieta, to powstaje ryzyko, że zostanie nazwana wyrodną żoną i wyrodną matką.
I tak na zmianę chadzałam tymi torami w mojej próbie rozwikłania zagadki. Tymczasem... lektura regulaminu "10K Parking Relay" uświadomiła mi, że jest, być może, jeszcze jeden powód, dla którego kobiety mniej licznie stawiają się na imprezach biegowych. Wciąż na niektórych z nich mogą czuć się dyskryminowane.

Słynęłam na starym blogu z zacięcia feministycznego i - jakby to się dziś powiedziało - genderowego. Różne rzeczy wyjaśniałam, tłumaczyłam, uświadamiałam...  Zdarzyło się nawet, że w przypływie obserwacji, które poczyniłam na dość krótkim odcinku czasowym, napisałam cały cykl notek poświęcony "wojnie żeńsko-męskiej". Było w nim coś o filmach, było coś o cechach charakteru, które zwyczajowo przypisywane są kobietom (które często wcale u nich nie występują, za to poszczycić się mogą nimi liczni panowie), było coś o piłce nożnej, było coś o skoku ze stratosfery Felixa Baumgartnera, było wreszcie coś o bieganiu. I obiecałam niedawno mężowi (przy okazji sporu, jaki odbyliśmy tuż przed Półmaratonem Świętych Mikołajów), że kiedyś przeniosę ten temat tutaj. Jeśli tylko znajdę jakiś biegowy pretekst. No i znalazłam.


wojna żeńsko-męska, część 4: skok w przestworza /fragment/
wtorek, 23 październik 2012, 08:11

Pewnego sobotniego wieczoru Żonie udaje się namówić Męża na jogging. Ponieważ nie czuje się on jeszcze zbyt komfortowo w tej formie aktywności, Żona wybiera najkrótszą ze swych tras, nie narzuca zbyt wysokiego tempa i biegnie z Mężem ramię w ramię.

Mąż i Żona zbliżają się już do ostatniej prostej, gdy...
- Będziesz finiszować? - pyta Mąż.
- Będę – odpowiada Żona.
- Ja chyba nie dam rady – stwierdza Mąż, lecz gdy mijają ostatni zakręt, przyspiesza, na ile tylko wystarcza mu sił, w tyle zostawiając Żonę i na moment znikając jej z oczu.

Żona biegnie swoim tempem. W połowie drogi między ostatnim zakrętem a swoim domem zauważa Męża, który stoi i masuje sobie łydkę. Żona, wciąż poruszając się swoim tempem, mija lekko Męża, dobiega do mety i widząc, że Mąż wciąż stoi tam, gdzie stał, zawraca.
- No i po co? - pyta.

W zasadzie od dziecka wpaja nam się ciągle coś o jakiejś wojnie płci, o tym, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus, że mężczyźni to to, a kobiety to tamto, że mężczyźni są tacy, a kobiety owakie, że ehhh ci mężczyźni, że ehhh te kobiety... Wpaja się nam też coś o rywalizacji i o konieczności ustawiania hierarchii w związku: kto rządzi, a kto podlega. Istnieje nawet kilka przesądów ślubnych w tym temacie: "W małżeństwie przewodził będzie ten kto: w czasie ceremonii przy ołtarzu okręci partnera wokół siebie, ten kto ma rękę "na górze", gdy ksiądz owinie wokół rąk przyszłych małżonków stułę, wstanie wcześniej z klęcznika po błogosławieństwie oraz nałoży obrączkę małżonkowi do samej nasady palca." Wiele czasu zajmuje potem uzmysłowienie sobie faktu, że tak naprawdę (mimo oczywistej... nie gorszości, nie lepszości, lecz inności związanej z płcią) wszyscy jesteśmy z tej samej planety. Ziemi. Albo innymi słowy: walczymy po tej samej stronie barykady, gramy w jednej drużynie... A w tym wszystkim chodzi tylko o to, by nie strzelić sobie samobója.

Dwaj młodsi kuzyni Żony ułożyli w dzieciństwie taką rymowankę: „Kto się ściga, ten wyrzyga.”
Żona jako zupełnie prozaiczna osoba daleka jest od układania rymów. A jej morał po tamtym sobotnim wieczorze brzmi: „Kto się ściga, tego łapią skurcze.”


Wzięłam w czerwcu tego roku udział w biegu "AVON kontra przemoc". Impreza dedykowana była przede wszystkim kobietom, a i regulamin mówił, iż celem imprezy jest popularyzowanie biegania wśród kobiet. Tymczasem podczas wręczania nagród z ust jednego z organizatorów padło hasło, że... najważniejszą kategorią była kategoria OPEN MĘŻCZYZN.
No nieładnie...Oprócz oczywistej sprzeczności tych słów z ideą biegu poczułam się jawnie dyskryminowana. Bo nie rozumiem, w czym kategoria OPEN MĘŻCZYZN miałaby być ważniejsza od OPEN KOBIET. Czy można raz na zawsze ustalić, że są one RÓWNOrzędne? - nie omieszkałam napisać w komentarzu pod jedną z relacji.
Przeczytałam potem coś o przejęzyczeniu, o tym, że czepiam się słów, że nie można tak na każdym kroku pilnować się, dbać o poprawność polityczną i mówić zawsze składnie i do rzeczy, że: Ten bieg został stworzony dla was, macie nawet niższą opłatę startową za co zostaliśmy obsztorcowani na jednym z forów i posądzeni o dyskryminację mężczyzn.
No cóż... Nie będę się z nikim sprzeczać na temat tego, czy autor naprawdę miał na myśli to, co powiedział, czy tylko się przejęzyczył. Czy podczas wystąpień o charakterze publicznym można mówić nieskładnie i nie do rzeczy, czy też raczej trzeba panować nad tym, co się mówi. Wiem tylko jedno: wolę zapłacić za pakiet startowy tyle samo co mężczyzna, byle nikt mi nie mówił potem, że moje (kobiece) bieganie jest mniej ważne.

czwartek, 19 grudnia 2013

solidarność biegaczy

- Kto chce dziś wylosować pakiet startowy? - zapytali trenerzy po treningu.
- Jak zwykle ja! - zgłosiłam się bez przekonania, pomna swych porażek we wszystkich poprzednich losowaniach. Gdy zobaczyłam jednak, że oprócz mnie zgłosił się chłopak, który przyszedł na trening po raz pierwszy...
- To ja już nie chcę - strzeliłam focha (a może uniosłam się honorem, sama nie wiem). I... - Przychodzę tu co sobotę niemal od samego początku, a pakiety i tak wygrywają ludzie, którzy przychodzą po raz pierwszy. Na dodatek - zadowoleni z wygranej - nie pojawiają się już tu więcej - wyjaśniłam, widząc zdziwienie grupy.
- No co ty... No co ty... Nie rezygnuj... - próbowali mnie przekonać.
- Nie. Bo po co mam się denerwować? - odpowiedziałam i przybyłego po raz pierwszy na trening chłopaka zostawiłam samego na placu boju.
- To on powinien zrezygnować - usłyszałam kątem ucha, gdy zbierałam kurtkę i worek, ale chłopak stał na placu boju niewzruszony.
I wtedy...
- To jeszcze ja wezmę udział w tym losowaniu.
- I ja...
- I ja...
Obok chłopaka stanęło kilka osób, będących już od jakiegoś czasu w posiadaniu pakietów. Losowanie się odbyło. Przybyły po raz pierwszy na trening chłopak nie wygrał, a szczęśliwy zwycięzca...
- Wylosowałem go dla ciebie - oznajmił i podał mi dłoń.

A potem...
- Jadę do centrum. Podwieźć kogoś? - zaproponował trener Bartek.
- A ja na Bielany!
- A ja na Ochotę!
Ludzie dobrali się w grupki podług kierunków, a trener Piotrek wsiadł na swój rower i pojechał szczytować w biegu po schodach na biurowiec Rondo.
Nie powiem... Jadąc samochodem z niemal obcym facetem w stronę Bielan (znamy się przecież tylko z treningów), czułam się wzruszona.

(Warszawa, 09.03.2013, po jednym z treningów do OWM, organizowanych przez bieganie.pl)

Zupełnie nie tak miał wyglądać dzisiejszy wpis. Miał być zupełnie o czym innym. Miał być długi i mocno feministyczny. Miał powstać w oparciu o mój ideologiczny zarzut pod adresem "10K Parking Relay". Miał... Ale chwilowo odłożyłam go na później. Bo mój poprzedni post sprawił, że pojawiło się coś, o czym warto napisać tu-teraz-natychmiast.

No więc... wywołał mój poprzedni post pewne poruszenie. Odezwał się ktoś (dziękuję, Radek), kto zechciał zaprosić mnie na gościnny występ w swojej drużynie. Odezwał się ktoś (dziękuję, Kuba), kto - mimo iż biegnie z innym teamem - zechciał nas wesprzeć i pobiec z nami na ostatniej zmianie (bo regulamin na to zezwala). Obruszyli się wreszcie Zabiegani Po Uszy. No jak to nie biegniemy? - padły głosy. I tak... Trzy osoby, które zgłosiły już wcześniej swój udział, potwierdziły go, ktoś, kto nie był zdecydowany, się zdecydował, i nagle okazało się, że do zamknięcia grupy brakuje tylko mnie. Wtedy to ja zaczęłam się wahać. Bo wysłałam w międzyczasie swoje zgłoszenie na casting na członka drużyny bieganie.pl... Bo a nuż mnie wybiorą... Bo... tak przyziemnie... bo pracy nie ma, bo idą święta, bo 30 zł piechotą nie chodzi... Wahałam się podczas wieczornego czatu z Zabieganymi, wahałam się, gdy kładłam się spać, wahałam się, gdy przewracałam się z prawego boku na lewy, wahałam się, gdy przewracałam się z lewego boku na prawy... Lecz... gdy wstałam rano, nie miałam już wątpliwości.

Drodzy selekcjonerzy! Możecie już nie brać mojego zgłoszenia pod uwagę. Mój team zmartwychwstał. Sami więc rozumiecie, że mimo nęcących koszulek itepe, itede istnieje coś takiego jak drużynowa solidarność. Pozdrawiam. I do zobaczenia na parkingu Arkadii :) - napisałam do redakcji bieganie.pl.

Zupełnie nie tak miał wyglądać dzisiejszy wpis. Miał być zupełnie o czym innym. Miał być długi i mocno feministyczny. Miał powstać w oparciu o mój ideologiczny zarzut pod adresem "10K Parking Relay". Miał... Ale chwilowo odłożyłam go na później. Bo mój poprzedni post sprawił, że pojawiło się coś, o czym warto napisać tu-teraz-natychmiast. A to coś to nic innego jak solidarność. Relacja, z którą coraz częściej spotykam się już tylko wśród biegaczy.

Piter tym razem z nami nie pobiegnie, ale - mam nadzieję - będzie nas zagrzewał do walki.
Fight! Fight! Fight!

środa, 18 grudnia 2013

Z+P+U 2014

06.01.2014 - czyli w Święto Trzech Króli - niektórzy warszawiacy wezmą z pewnością udział w jakimś kolorowym ulicznym orszaku, który bardziej lub mniej szczegółowo będzie się starał oddać wydarzenia pewnej nocy. Inni wybiorą tego dnia telewizor, jeszcze inni skorzystają z długiego weekendu i wyjadą na narty... Warszawscy biegacze zaś udadzą się do Centrum Handlowego Arkadia. Nie, nie... nie będę w ulubiony przez wielu Polaków sposób spędzać dnia wolnego od pracy, nie będą siadywać w knajpkach, nie będą niczego kupować (zwłaszcza, że jak na święto przystało centrum będzie zamknięte). Warszawscy biegacze, (a konkretnie ci, którzy przynależą do jakichś klubów i grup biegowych) wezmą udział w "10K Parking Relay” - sztafecie 5 x 2 km, która w całości zostanie rozegrana na terenie arkadiowego parkingu (organizator: ENTRE.pl, szczegóły tutaj).

Nie powiem, ucieszyłam się na myśl o tym, że i Zabiegani Po Uszy mogliby wystąpić w tej imprezie.  Bo to pierwszy tego typu bieg w Polsce. Bo pamiętam świetną zabawę, która - mimo pewnych niedociągnięć - towarzyszyła Sztafecie Bielańskiej, w której startowaliśmy latem. Bo mam sentyment do zawodów organizowanych przez ENTRE.pl - nie dość, że zazwyczaj stoją na wysokim poziomie organizacyjnym, mają fajny klimat i nie należą do najdroższych, to jeszcze w tym roku w ich ofercie znalazło się parę biegów (cykl Grand Prix Żoliborza), w których jako bezrobotna mogłam wziąć udział za darmo.

Nie powiem, ucieszyłam się, ale... Nasz udział póki co stoi to pod znakiem zapytania. Niektórzy - mimo święta - pracują, niektórym nie odpowiada formuła (asfalt i zamknięcie), niektórzy źle się czują na dystansie 2 km, niektórzy leczą się z kontuzji, niektórzy twierdzą, że cena 150 zł od drużyny (czyli 30 zł za 2 km od osoby) jest zbyt wysoka. I wszystkie te argumenty do mniej trafiają. Bo sama niejednokrotnie takich używałam. Do tego... po zagłębieniu się w regulamin "10K Parking Relay” i po przeczytaniu kilku komentarzy na fejsowej stronie wydarzenia (oj sprzyja temu nadmiar czasu, sprzyja...) pojawiło się (tym razem z mojej strony) pewne "ale" natury ideologicznej. O tym napiszę następnym razem, a teraz... licząc się z tym, że w Święto Trzech Króli nie przybędą Uszaci do Arkadii, oddam się wspomnieniom z naszej pierwszej (i jak dotąd jedynej) sztafety.

 V Bielański Bieg Sztafetowy
 02.06.2013, Park Olszyna

Podczas gdy duża część naszej grupy odpoczywała po rzezi niewiniątek (Paweł, Paweł, Iza, Filip - jeszcze raz gratulacje!!!), druga część naszej grupy postanowiła, by o nazwie ZABIEGANI PO USZY usłyszał świat, i wzięła udział w V Bielańskim Biegu Sztafetowym (5x3,6 km).



Na początku - moja mina mówi wszystko - mały zgrzyt. Udział w zawodach okazał się płatny, chociaż w regulaminie nie było o tym mowy.






 
Niemniej... 60 zł zostało wysupłane, a panie, które nas zapisywały, wpadły w zachwyt nad nazwą grupy. Żałowaliśmy trochę, że Paweł Żuk nie jest z nami. Bo chyba by się ucieszył, że nazwa według jego pomysłu podobała się nie tylko nam.




Nasz team po przejściu wszelkich formalności ostatecznie wyglądał tak. Niech Was tylko nie zmyli numer 27 na naszych koszulkach. Miałam się nie przyznawać, ale... w zawodach brało udział tylko 11 drużyn. Za to poza naszą, jeszcze tylko jedna (grupa dzieciaków z Geparda) odznaczała się tak wysokim stopniem feminizacji. Pozostałe - myśląc zapewne o dobrych wynikach - miały tylko po jednej kobiecie w ekipie. Minimum jedna kobieta - taki był wymóg organizatora.

Rozgrzewka przed biegiem wyglądała dość nietypowo. A wszystko to za sprawą maskotki naszej drużyny - małego Maksia.








Na pierwszy ogień poszłam ja. Wszyscy pewnie znowu żałowali, że Paweł Żuk nie jest z nami. Gdyby mnie zastąpił, z pewnością poprawiłby nam statystyki. Przy nim to ja przecież jestem mały żuczek.





Na drugiej zmianie wystartowała Emilia.










 Potem Nola.









Potem Piotr.










A na końcu Marcin. Do biegu wyrywał się tak bardzo, że aż wyszedł mi z kadru.








Gdy Piter przekazał pałeczkę Misiowi, okazało się, że podczas biegu dał z siebie tak wiele, iż wymagał natychmiastowej reanimacji.






A tymczasem Misio dzielnie biegł. Niesiony dopingiem. Bo ten (nie licząc drużyny włoskiej - prawdziwi Azzurro, a nie tacy z Włoch pod Warszawą) mieliśmy najlepszy. Żałowałyśmy tylko z Nolą, że... nie, nie... tym razem nie tego, że nie ma z nami Pawła Żuka. Żałowałyśmy, że nie mamy koszulek z nazwą grupy i pomponów, aby móc lepiej kibicować naszym chłopakom.
- Misiu! Jak przebiegniesz ostatnie okrążenie w minutę, to jeszcze wygramy! - choć już karty były rozdane, kłamałam jak z nut, nie mając lepszego pomysłu i lepszych akcesoriów, a za mną powtarzał komentator, nazywając mnie (ha, ha!) trenerką.
 

- Jak tego nie zrobi, to go wyrzucimy - odgrażała się w tym czasie Nola. 








A niczego nieświadomy Misio w swoim tryumfalnym geście zakończył bieg. 








Nie dla nas niestety były te puchary i medale. 









Jako zdobywcy 7-go miejsca musieliśmy zadowolić się dyplomem. 








A ja jako osoba zgłaszająca grupę do sztafety odebrałam jeszcze uścisk dłoni i pocałunek w rękę (fuuuj) organizatora imprezy. Zdecydowanie "naszego pupilka, pieszczoszka i ulubieńca" ;)





Tak wygląda nasza drużyna w glorii i chwale. Niech Was nie zdziwi nieobecność numerów startowych na koszulkach. W tej kwestii nastąpił drugi zgrzyt imprezy. Numery - jako numery wielokrotnego użytku - zostały nam odebrane.





Ale zapomnijmy o porażkach. Bo przecież mogliśmy wziąć jeszcze udział w losowaniu nagród.







Tak, tak... Wzrok Was nie myli. To są właśnie nagrody możliwe do wygrania w loterii. W pełnej krasie. Większości uczestnikom sztafety przysporzyły one radości większej niż najlepsze wyniki. Tylko Nola na ich widok zabrała rower i uciekła. 














My ze swoimi nagrodami prezentowaliśmy się tak. Najbardziej chyba zadowolony był Piter ze swojej kasety "Piosenka Biesiadna". Toż to przecież jego ulubiony nośnik i ulubiony styl muzyczny.







W tak szerokim obiektywie zmieścili się wszyscy uczestnicy sztafety.
Foto: ENTRE.pl