wtorek, 28 kwietnia 2015

dzień jak codzień

Między jednym pucharkiem cydru a drugim umówiłam się wczoraj z Emilką na wcale-nie-długie wybieganie do Lasku Młocińskiego. Na dziś. Na godzinę 11.00. Pod moim blokiem.

- Ej... A możemy umówić się jednak na 11.30? - w okolicach 10.15 zadzwoniła Emilka. - Bo wiesz... Dopiero zaczynam pić kawę...
Propozycja Emilki przypadła mi do gustu. Bo ani nie byłam zwarta, ani nie byłam gotowa. Tak prawdę mówiąc w stanie totalnego rozmemłania siedziałam właśnie przy kompie i sama dopiero piłam kawę.

Punkt 11.30 wysiadłam z windy, wyszłam z klatki i - nie widząc na horyzoncie Emilki - zaczęłam krążyć wokół hydroforni z postanowieniem zrobienia rozgrzewki. Przy trzecim kółku spostrzegłam nadciągającą wreszcie postać w charakterystycznych czarnych szortach z różową lamówką, w różowych skarpetach kompresyjnych z Lidla i w starych, wysłużonych fioletowo-różowych Asiksach.

- Przepraszam cię, ale ledwo tu dobiegłam. Myślałam, że czuję się dobrze, a jednak po Orlenie boli mnie tu i tu... - Emilka pomasowała się po swoich czwórkach. - Chyba nie dam rady pobiec do tego Lasku.
- No ja też nie jestem w formie - pocieszyłam Emilkę. - Wciąż pobolewa mnie pośladek, wciąż daje o sobie znać kolano... W ogóle nogi mam jak z drewna. To co robimy?

Kilka chwil później podbiegałyśmy z Emilką na Most Północny z zamiarem wykonania 5-kilometrowej rundy honorowej, zwanej też kółkiem ostatniego ratunku.
- A wiesz... Miałam wziąć dla nas po śliwce w czekoladzie. Jako nagrodę po treningu - wygadała się Emilka. - No ale na nagrodę nie zasłużymy. Zresztą... Rozpuściłyby się przecież te śliwki w kieszonce.
- No raczej - przyznałam rację Emilce i przystąpiłam do kontrataku. - Ja za to mam kartę płatniczą i kupony do Makdonalda w telefonie. Po kółeczku w Lasku Młocińskim mogłybyśmy iść na lody albo na smoothies...

Wiodąc tego typu motywujące pogawędki, dotarłyśmy z Emilką na szczyt podbiegu. A gdy naszym oczom ukazała się długa, niepochyła prosta, obie byłyśmy bardzo mocno zmotywowane i bezwzględnie przekonane co do tego, że Lasek Młociński trzeba odwiedzić.

- Co? Mama z córką tak sobie biegną? - gdy mój dobry nastrój dzięki słusznie podjętej decyzji sięgnął apogeum, po raz kolejny do mojej i Emilki rozmowy wtrącił się pewien namolny starszy pan na rowerze, który już od jakiegoś czasu męczył nas swoją osobą. No ja wiem, że łaskawy los oszczędził twarz i figurę Emilki, a ja po odejściu z New Balance'a jeszcze nie doszłam do siebie i wciąż wyglądam na zmęczoną i steraną życiem, ale...
- Chyba pana nie lubię - powiedziałam przez zęby, a gdy pan po jakiejś bełkotliwej próbie tłumaczeń odjechał, mruknęłam jeszcze pod nosem: "Zmieniłbyś lepiej okulary, dziadu!" i "Masz szczęście, że jestem bez formy, bo bym cię dogoniła i zrzuciła z roweru!"

A potem... poszłyśmy na rekord. Były kwitnące na kolorowo kwiaty, pięknie śpiewające ptaki, las pachnący wiosenną mżawką, zimne owocowe smoothies... Trasa długości około 10 km zajęła nam prawie dwie godziny.


*********************

Beznadziejna ze mnie biegowa blogerka. Treningi... poszły w las, wyniki się pogarszają, dystanse coraz krótsze, relacje z imprez biegowych (jeśli w ogóle się pojawią) - również. Ani edycja wiosenna Wieliszewskiego Crossingu, ani pierwszy bieg tegorocznego Grand prix Żoliborza, ani Bieg Łosia nie doczekały się recenzji na miarę swojej fajności.

11.04.2015

- Dajesz, dajesz... - na szczycie najbardziej stromego podbiegu Wieliszewskiej Trasy Crossowej stał Andrzej Ignatowicz - znany, lubiany i utalentowany zawodnik Trucht Tarchomin Team. - Wszyscy dyszą wbiegając pod tą górę, a ty nie... - Andrzej stał, robił foty i sama nie wiem... Chwalił mnie, że tak bezproblemowo podbiegam czy sugerował, że skoro nie dyszę, to nie daję z siebie wszystkiego i stać mnie na dużo więcej?
- Ale ja nie mam problemów z oddychaniem, tylko z nogą - odpowiedziałam i potruchtałam dalej, a po drodze...

Było słońce, były piękne okoliczności przyrody, były różne dialogi na cztery nogi, był brak wody, była walka z bólem kolana, był dzik, była meta, był medal, było ciasto, był okolicznościowy kubeczek, były lizaki, było mnóstwo fantastycznych ludzi: przyjaciół, krewnych, znajomych, były rozważania, że historia lubi się trochę powtarzać, a trochę nie, był pomysł, by opisać to wszystko na blogu... jak znajdę czas, oczywiście :P

 15.04.2015

"Strasznie się zagapiłam z GP Żoliborza. Byłam pewna, że mnie nie będzie, bo delegację do Rzeszowa w tym terminie zarządzili. Ale... wszystko się pozmieniało, odchodzę z NB, delegacja już mnie nie dotyczy i na Kępę chciałabym jednak wpaść. Mogłabym przyjechać, pomóc w biurze zawodów i pobiec, jeśli jakiś pakiet zostanie luzem. Dałoby radę?" - napisałam niedawno do organizatora mojego ukochanego cyklu biegów - ‪#‎GrandPrixŻoliborza‬.
Parę godzin później otrzymałam odpowiedź. "Gosiu, przykro mi z powodu NB. A jeśli chodzi o bieg to dla Ciebie zawsze się znajdzie pakiet. Cieszę się, że możesz nam pomóc. Najpierw mogłabyś nam pomóc na mecie biegów dzieci, a potem w biurze zawodów biegu głównego."
Tak, tak... Jeśli szukacie porządnych ludzi, to szukajcie ich przede wszystkim na imprezach biegowych. A zwłaszcza na tych organizowanych przez ‪#‎ENTREpl‬.

  18.04.2015

#‎CzwartyDzieńDetoksu‬ miał przebiegać pod hasłem "nie daj z siebie zrobić ŁOSIA", a tymczasem do tego dnia pasowałyby raczej hasła: "kibel", "deja vu", "dzień świstaka" i wiele, wiele innych z wyjątkiem tego pierwszego. Ale po kolei...
Jakieś 50 minut przed startem Biegu Łosia, wracając z nie-tak-dalekiej-podróży, zawitaliśmy z Piterem do centrum handlowego w Łomiankach, by skorzystać z toalety. No cóż... Miałam nadzieję, że ta wizyta wystarczy mi na jakieś trzy godziny, ale gdzie tam... 8 minut przed biegiem poradziłam znajomym, żeby na linię startu udali się beze mnie, bo ja muszę do tojtoja.
10, 9 ,8 , 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1 !!! Sygnał do startu padł, uczestnicy Biegu Łosia ruszyli, a przede mną stały jeszcze 3-4 osoby.
- Jeszcze ktoś biegnie! - gdy opuściłam tojtoja i truchtałam na trasę, usłyszałam pokrzykiwania organizatorów. Miałam wówczas nadzieję, że ta wizyta wystarczy mi na jakieś dwie godziny, a jedyne, z czym będę walczyć podczas najbliższych 17,4 kilometrów to doskwierające mi od jakiegoś czasu pasmo biodrowo-piszczelowe.
Nie szarżując specjalnie, dopędziłam osoby zamykające stawkę. Bez wysiłku minęłam jedną dziewczynę w niebieskim... Dwie dziewczyny w różowym... Trzy dziewczyny w zielonym... Monikę... Szczupłą dziewczynę w różowych opaskach kompresyjnych z chłopakiem... Chłopaka z plecakiem i dziewczynę w czerwonej kurteczce... Młodą dziewczynę w niebiesko-zielonej kurteczce i wiele, wiele innych... Na punkt kontrolny dotarłam z poczuciem, że nadrobiłam sporo miejsc, ale również z poczuciem, że... cholera... muszę iść w krzaki.
Gdy wróciłam na trasę, zabawa w wyprzedzanie zaczęła się od początku. Z trochę już większym wysiłkiem (bo - a jakże - kolano coraz bardziej dawało znać o sobie) minęłam jedną dziewczynę w niebieskim... Dwie dziewczyny w różowym... Trzy dziewczyny w zielonym... Monikę... Szczupłą dziewczynę w różowych opaskach kompresyjnych z chłopakiem... Chłopaka z plecakiem i dziewczynę w czerwonej kurteczce... Młodą dziewczynę w niebiesko-zielonej kurteczce i wiele, wiele innych... Nim się spostrzegłam, dotarłam do tablicy "2 kilometry do mety".
Zacisnęłam na te dwa kilometry zęby. Za punkt honoru postawiłam sobie wyprzedzić jeszcze parę osób - takich, które wyprzedzać będę po raz pierwszy. Jakaś pani w różowym, jakiś pan, jakaś pani w niebieskim, jakaś para... Blisko mety zwiało mi czapkę. "O żesz k..." mruknęłam pod nosem, bo musiałam zawrócić kilka kroków.
- Uwaga! Biegnie ktoś bez numeru! - jeszcze bliżej mety usłyszałam pokrzykiwania organizatorów.
- No tak... - pomyślałam szarpiąc się z suwakiem kurteczki, pod którą znajdował się mój numer. - Oto ja - największy łoś tej imprezy :D

Beznadziejna ze mnie biegowa blogerka.  

Nie umiem robić testów:

Tydzień temu po swoim słynnym w-gówno-wpadnięciu zostawiłam swoje niubalanse na klatce.
- Mogłabyś je umyć - następnego dnia zwróciła mi uwagę mama. Podniosłam więc feralnego buta, skrzywiłam się i...
- Chciałoby ci się je wyczyścić? - zapytałam męża, gdy wrócił z pracy, a on... ku mojemu zdumieniu nie chciał, ale...
- Ale jak je dobrze wysuszysz, to podczas biegania wszystko ci się ładnie wykruszy - poradził.

Wiadomo... Żoną jestem posłuszną. Zostawiłam więc buty na klatce i - by nie drażniły oczu mamy - wsunęłam je głębiej pod szafę. Stały tak sobie aż do wczoraj, kiedy to postanowiłam poddać je następującym testom:
1) 27.04 wieczorem: dystans około 5 km, towarzystwo: ja, kierunek: Emilka, cel: Cydr Lubelski, powrót: Piter przyjechał po mnie samochodem;
2) 28.04 rano: dystans około 10 km, towarzystwo: Emilka, kierunek: Lasek Młociński, cel: smoothies w pobliskim McDonald's, powrót: marszotruchtem.

Po powrocie buty (a konkretnie ich podeszwy) poddane zostały gruntownym oględzinom - jak mawiają rzeczoznawcy - organoleptycznym. I... ładne kwiatki... Wychodzi na to, że bieganie jest dobre na wszystko, a mąż ma zawsze rację.

Nie umiem nawiązać współpracy barterowej. Po tej ostatniej recenzji to nawet Karol już mnie Enervitem nie poczęstuje:

Ledwo w sobotę przekroczyłam próg expo OWM, a mym oczom ukazał się Karol i jego energetyczne stoisko z Enervitem.
- No przepraszam cię, Karol - powiedziałam. - Wiem, że po Półmaratonie Warszawskim, miałam napisać, że szot z kofeiną od Ciebie jest najlepszy, że nie tylko nie zaszkodził, ale i pomógł... Niestety... ze względu na kontuzję mój półmaraton po 10. kilometrze zamienił się w niedzielny spacer, a szot do dziś pozostał nietknięty. Dopiero jutro podczas maratonu wykorzysta go Piter.
- Tylko napisz, że wyprzedził wszystkich Kenijczyków...

No więc... W okolicach mety spędziłam jakąś godzinę. Czekając na Pitera, nie widziałam żadnych Kenijczyków ani nawet Etiopczyków. Gdy Piter ukończył wreszcie bieg (z czasem 04:29:coś-tam), od razu się z okolic mety ewakuowałam. Zakładam, że to wtedy finiszowali ci wszyscy Kenijczycy i Etiopczycy, których Karol nie poczęstował Enervitem :P 
#‎MagicznyNapójGalów‬ ‪#‎SokZGumijagód‬ ‪#‎SprowadzonaDoBarteru‬

Nie umiem śmiać się z biegowych celebrytów jak RUNdelek. Nie umiem śmiać się z autorów biegowych blogów i fanpage'y jak Biegowa Piona.

No beznadziejna ze mnie biegowa blogerka. Odkąd na mojego głównego maila przestały przychodzić powiadomienia, nie zorientowałam się nawet, że ktoś tu jednak bywał, ktoś czytał, ktoś się zachwycał i ktoś zostawiał komentarze...


25.04.2015

Dzień przed Orlen Warsaw Marathon spotkaliśmy się tradycyjnie z Zabieganymi Po Uszy na charytatywnym marszo-nie-biegu. Czekaliśmy jeszcze na Binkowskich-Potemskich, którzy z trójką dzieci jak zwykle byli w niedoczasie, gdy podszedł do nas dziennikarz radiowej Trójki. Zapytał o coś Pitera, zapytał o coś mnie.
- ................. - powiedziałam o tym i o owym.
- Łał... Dziękuję... Co za wypowiedź. Pani się chyba marnuje - stwierdził dziennikarz, a Piter spojrzał na mnie z dumą.

Ja? Marnuję? Eeee taaam... Teraz to ja rozkwitam. Bo mam wreszcie czas, by wrzucić jakiś post na mojego beznadziejnego biegowego bloga. Bo mam wreszcie czas pośmiać się z samej siebie i pozachwycać się codziennością.