poniedziałek, 24 października 2016

poradnik pozytywnego myślenia


Podczas wiosennych i letnich startów tak bardzo sfokusowałam się na tych cholernych stopach, że nie byłam w stanie napisać ani jednej relacji z biegu. A przecież te wiosenne i letnie imprezy biegowe wiązały się nie tylko z bólem. Te imprezy biegowe to również znakomite towarzystwo, fajna atmosfera i wiele innych wyjątkowych okoliczności. Powiedzmy: łagodzących. Sprawiających, że - aby zapomnieć o bólach życia codziennego - chce się w nich brać udział. Wciąż i wciąż. Wyjątek za wyjątkiem. Nawet jeśli nie ma się szans na życiówki i sensowną rywalizację. Tak po prostu... dla zabawy.

Opieprzył mnie ostatnio Piter za negatywne nastawienie i brak pozytywnego myślenia. Cóż... Wciąż jestem daleka od huraoptymizmu, ale... przeglądając niedawno biegowe zdjęcia z ostatnich paru miesięcy, postanowiłam zrobić coś na wzór fejsbukowego łańcuszka i wymienić minimum trzy pozytywne wydarzenia związane z poszczególnymi startami.

10.04.2016 - Wieliszewski Crossing 2016, runda wiosenna, około 14 km


Wymienienie trzech pozytywów Wieliszewskiego Crossingu to żaden wyczyn. Tu zawsze jest wspaniałe towarzystwo (wyczerpując ten temat, nadmienię, że punkt ten dotyczy wszystkich imprez biegowych, dlatego przyjmę go za oczywistość i więcej nie będę o nim wspominać), niezwykłe okoliczności przyrody, świetna organizacja i gorąca atmosfera. Mnie jednak wiosenna odsłona tegorocznego cyklu kojarzyć się będzie najbardziej z konkursem "Przyjaciel na trasie" i nagrodą fair play, którą po moim zgłoszeniu wygrała Ola. Uzasadnienie brzmiało następująco:

Sytuacja nr 1
Podczas biegu Ola zauważa, że mijana przez nas dziewczyna zwalnia, a następnie przechodzi do marszu.
- Coś ci jest? - Ola pyta dziewczynę, a dziewczyna odpowiada, że ma jakiś problem z nogą.
- Dasz sobie radę? Jakoś ci pomóc? - dopytuje Ola.
- Weź mnie na barana! - żartuje dziewczyna, a Ola...
- No to wskakuj! - Ola śmieje się i biegnie dalej dopiero, gdy upewnia się, że wszystko jest w porządku.

Sytuacja nr 2
Mnie i Olę mija chłopak.
- Ej! Masz rozwiązaną sznurówkę! - krzyczy za nim Ola.
- Wiem.
- No to ją zawiąż, bo się wywalisz!
Chłopak, nie słuchając Oli, biegnie dalej. Cóż... Nie wszyscy chcą słuchać dobrych rad.

Sytuacja nr 3
Jakieś 4 km od mety pytam Olę, czy ma chusteczkę, bo boli mnie brzuch i muszę iść w krzaki. Ola chusteczki nie ma, ale za parę chwil pomaga mi ją zdobyć.
- Nie czekaj na mnie! - krzyczę oddalając się w krzaki. Gdy wracam, Ola wciąż na mnie czeka. Nie bacząc na stratę czasu.

Sytuacja nr 4
Kilometr od mety Ola dostaje wiatru w żagle. Chciałabym za nią nadążyć, ale po wbiegnięciu na asfalt odzywa mi się ból pięty, z którym męczę się od ponad dwóch miesięcy. Jeszcze jakiś czas widzę jej coraz bardziej zmniejszającą się sylwetkę, aż w końcu zupełnie znika mi z oczu za zakrętem. Biegnę więc swoje. Mijam jeden zakręt, mijam drugi... Za trzecim jest już tylko ostatnia krótka prosta. Pokonuję ją... razem z Olą, która - ku mojemu zdumieniu - na tym ostatnim zakręcie postanowiła się zatrzymać i poczekać na mnie.



 13.04.2016 - GP Żoliborza, runda 1 - 5 km

Grand Prix Żoliborza to już - rzec by można - moja wieloletnia tradycja, a od jakiegoś czasu impreza biegowa "3 w 1". Tutaj:

1. kibicuję dzieciom,
2. jestem wolontariuszką,
3. uczestniczę w biegu.




  
01.05.2016 - II Zambrowski Bieg Uliczny, 10 km

 Bieg w Zambrowie odkryliśmy z Piterem w zeszłym roku i na stałe wpisaliśmy go do naszego kalendarza. Tegoroczny bieg to:
1. Piter w roli mojego prywatnego zająca (czas: "obym zmieściła się w godzinie"),
2. możliwość finiszu na stadionie miejskim,
3. nieoczekiwane spotkanie z Arkiem - kolegą z parkrunu.



03.05.2016 - XXVI Bieg Konstytucji, 5 km

Spośród wszystkich tegorocznych startów ten jakoś wspominam najmniej czule. Bo masówka, bo nie biegł nikt spośród moich najbliższych biegowych znajomych... Do tego fatalne samopoczucie. Jakby mi było mało problemów ze stopami, podczas majówki złapałam alergię na - jak się później okazało - alkohol połączony z sokiem jabłkowym. Spuchnięta, czerwona twarz, zsypana piekąco-swędzącą pokrzywką, pod wpływem potu i słońca (które tego dnia - jak na złość - przygrzewało bardzo intensywnie) piekła i swędziała dwa razy mocniej. Niemniej... dostałam ten pakiet w prezencie od Festiwalu Biegowego, więc nie wypadało mi nie skorzystać, a plusów upatrywać w tym, że:
1. ukończyłam,
2. przeżyłam,
3. ładny medal na zdjęciu uwieczniłam.

08.05.2016 - I Bieg Pilicy, 10 km

To jest Adaś. Adaś jest chrześniakiem mojego męża. Adaś mieszka w małym mieście koło Radomia, w którym niegdyś mieszkał i dorastał jego ojciec chrzestny. Adaś nie ma w tym mieście zbyt wielu atrakcji. Na szczęście w tym roku zorganizowano tam I Bieg Pilicy - imprezę biegową z prawdziwego zdarzenia. Dzięki temu Adaś mógł zadebiutować w biegach dziecięcych, a my mogliśmy mu kibicować i podziwiać, jak zdobywa swój pierwszy medal.

Super organizacja, symboliczna opłata startowa, bogaty pakiet startowy, biegi dla dzieci, biegi dla dorosłych, gorąca atmosfera, gorąca aura, a dla ochłody - w pakiecie kupon na lody. Bo Adaś mieszka w mieście, które słynie z produkcji przepysznych tradycyjnych lodów. Jedna kulka tych lodów to jedno pozytywne wydarzenie. A że tych kulek było więcej...
 


 
18.05.2016 - GP Żoliborza, runda 2, 10 km 
 
Jest się wolontariuszem - ma się chody u fotografa.  Ma się chody u fotografa - ma się zdjęcie obrobione w Photoshopie i "dopracowany makijaż" ;)

Bez zająca na czas "obym zmieściła się w godzinie" też można zmieścić się w godzinie :)
 
Niespodziewane spotkania z dawno niewidzianymi znajomymi są zawsze najfajniejsze.

21.05.2016 - Półmaraton Hajnowski

 

Gościnności mieszkańców Podlasia nie da się opisać w trzech punktach. Półmaraton Hajnowski to impreza tak wyjątkowa, że zasługuje na osobny wpis. W sumie naprawdę nie wiem, dlaczego nie chciało mi się napisać go wcześniej. Obiecuję nadrobić zaległości.

04.06.2016 - IV Klubowa Mila TTT

Klubowa Mila, czyli sztafeta organizowana przez Trucht Tarchomin Team, to od samego początku istnienia obowiązkowy punkt mojego kalendarza biegowego. Jej atutem od zawsze były:
- serdeczność gospodarzy, 
- śliczna trasa (las w Choszczówce) 
- kameralność,
- integracja biegaczy z Tarchomina i okolic.
Tegoroczne ognisko było prawdziwą wisienką na torcie.




 05.06.2016 - Bieg Truskawki, 10 km

1. Przepiękna trasa ścieżkami Puszczy Kampinoskiej co roku jest ta sama, ale nigdy się nie nudzi.
2. Daniem głównym menu regeneracyjnego co roku są truskawki, ale zawsze smakują rewelacyjnie.
3. Możliwość biegnięcia w parach sprawia, że panowie nie mogą zostawić daleko w lesie swoich pań.
4. Tegoroczny piknik w Truskawiu, wzmocniony "jagodzianką" (bynajmniej nie drożdżówką), był wyjątkowo udany.



31.07.2016 - Ultramaraton Powstańca, łącznie 63 km


Trzy pozytywne punkty Ultramaratonu Powstańca to:
1. Małgorzata,
2. Piotr,
3. Marcin.
W takim właśnie zestawie sztafeta Zabiegani po Uszy została zarejestrowana do biegu parę miesięcy przed imprezą. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że zostanę wykluczona z biegania. Dwa dni przed Ultramaratonem Powstańca sytuacja wydawała się być klarowna: pobiegnie tylko Marcin i Piter, a ja - za zgodą organizatorów - pokonam trasę biegu na rowerze. Dzień przed brat jednak postanowił mi wysłać MMS-a ze zdjęciem naszych numerów startowych i z zapytaniem: "No i co? Nie pobiegniesz bądź przespacerujesz?" Nie opierałam się. W udziale przypadł mi pierwszy odcinek (najkrótszy, 7-kilometrowy). Ukończyłam go z trudem i jako ostatnia. Za to ze świadomością, że mam dwóch najwspanialszych mężczyzn w teamie.

14.08.2016 - Bieg na Wielką Sowę, około 10 km

Bieg na Wielką Sowę to:
wielka przygoda wielkiej czwórcy
wielki wypas w pakiecie

wielki sukces chrześnicy

możliwość wejścia na wieżę widokową - może i niewielką, ale za to ukazującą przepiękną panoramę Sudetów

9-11.09.2016, Festiwal Biegowy w Krynicy


Tegoroczny Festiwal Biegowy to:
1. Bieg w Krawacie na 600 m,
2. Bieg "1 km dalej od cukrzycy",
3. Runek RUN. Ale o tym już wiecie.








Tak, tak... te wiosenne i letnie imprezy biegowe wiązały się nie tylko z bólem stóp. Te imprezy biegowe to było również znakomite towarzystwo, fajna atmosfera i wiele innych wyjątkowych okoliczności. Powiedzmy: łagodzących. Sprawiających, że - aby zapomnieć o bólach życia codziennego - chciało się w nich brać udział. Wciąż i wciąż. Wyjątek za wyjątkiem. Nawet jeśli nie miało się szans na życiówki i sensowną rywalizację. Tak po prostu... dla zabawy. W rezultacie jednak ta zabawa i chwilowa poprawa samopoczucia opóźniły rekonwalescencję. Więc, chociaż serce się rwie, rozsądek każe nie robić już żadnych wyjątków. Do odwołania.

PS. Po raz pierwszy zdarzyło mi się nie ukończyć GP Żoliborza. Podczas rundy 3 (15 km) ograniczyłam się jedynie do wolontariatu.


Po raz pierwszy zdarzyło mi się nie wziąć udziału w biegach, na które byłam zapisana i które miałam opłacone. Podczas tegorocznego Biegu Marszałka oraz podczas rundy letniej i jesiennej Wielszewskiego Crossingu ograniczyłam się do kibicowania.



Pustkę po bieganiu wypełniłam jazdą na rowerze (dzięki której odkryłam "globusy" nad Wisłą i dotarłam wreszcie z mężem na pokaz fontann multimedialnych),


spływami kajakowymi (Pilicą, Bzurą, Bugiem),


bardziej statycznymi zajęciami fitness.


W sumie... To wszystko razem zebrane do kupy też sprawiło mi wiele radości.

środa, 12 października 2016

Małgośka mówią mi...

W zasadzie to nie biegałam w ciągu ostatnich paru miesięcy. W zasadzie to mocno ograniczyłam również inne niż biegowe treningi. W związku z powyższym przestałam bywać na blogu. No bo o czym tutaj pisać? Że stopy wysiadły mi po całości? Że wiosenne imprezy biegowe to była jedna wielka walka o ukończenie? Że 5 czerwca po przekroczeniu mety Biegu Truskawki zrezygnowałam ze wszystkich startów, na które byłam zapisana? Że wyjątek zrobiłam dla sztafety w Ultramaratonie Powstańca? Że przetruchtałam wówczas swoje najbardziej bolesne 7 km i jako ostatnia dotarłam do pierwszego punktu zmian? Że po chwilowej uldze ból stóp wracał jak bumerang, a jak nie to, to co innego? Że co się polepszy, to się popieprzy? No nie... Chyba szkoda by mi było czasu na takie publiczne uskarżanie się.

W zasadzie to nie biegałam w ciągu ostatnich paru miesięcy. W zasadzie to mocno ograniczyłam również inne niż biegowe treningi. Ale za to w sierpniu wyjechałam na wakacje do Międzygórza (wschodnia część Sudetów), więc może o tym powinnam była napisać? O tym, że pierwszego dnia odwiedziłam Sanktuarium MB Śnieżnej, a stamtąd Drogą Krzyżową doszłam na Igliczną (845 m n.p.m.)? O tym, że większą "drogą krzyżową" okazał się dla mnie powrót? Że schodzenie było bardziej bolesne niż wchodzenie i na dole czułam się jak z krzyża zdjęta?
O tym, że innego dnia wyruszyłam z Pasterki na najwyższy szczyt Gór Stołowych? Że zwiedziłam przepiękne labirynty skalne na Szczelińcu? Że ze Szczelińca doszłam do Karłowa, ale stamtąd to już brat musiał mnie zgarnąć samochodem, bo do Pasterki nie byłam w stanie wrócić?
O tym, że któregoś dnia pokusiłam się o zdobycie Śnieżnika? Że przepiękna trasa i niesamowity szczyt zrobiły na mnie piorunujące wrażenie, ale po przebyciu 17 kilometrów musieliśmy łapać stopa, bym mogła wrócić do Międzygórza?
O tym, że - skoro już byłam w okolicy - pokusiłam się o Bieg na Wielką Sowę (9,6 km), który z założenia miał by dla mnie wielkim marszem? Że po drodze kilka razy omal się nie popłakałam z bólu? Że na szczyt udało mi się dotrzeć i że...

- A jednak nie jestem ostatnia! - wykrzyczałam przekraczając linię mety do męża, brata i chrześnicy.
- Jasne - potwierdził brat. - Za tobą są jeszcze osiemdziesięcioletnie dziadki.



Whatever... Te parę miesięcy i te krótkie, tygodniowe wakacje rozwiały moje złudzenia, że istnieje dla mnie jakakolwiek szansa na ukończenie Biegu 7 Dolin - 34 km, na który zapisana byłam od listopada, a o którym marzyłam od dwóch lat. Niemniej w czwartek 8-go września  około północy dotarliśmy z mężem do naszej kwatery w Krynicy, gdzie czekał już na nas mój brat wraz z kibicującą mu bratową oraz nasza koleżanka Renia.

- No i jakie masz plany na tę Krynicę? - zapytał Marcin, gdy przed snem zasiedliśmy przy piwku. Wiadomo było: brat i Renia atakują 100 km, mąż - jako debiutant w biegach górskich - powalczyć ma na 34 km, a ja...
- Bieg w Krawacie (600 m), Bieg Kobiet (600 m), Bieg Przebierańców (600 m), Bieg na 1 km - zaczęłam wyczytywać z folderu dystanse, którym byłabym w stanie sprostać. - Ale tych 34 kilometrów też nie odpuszczę. Wystartuję ze wszystkimi, a potem sobie połażę i pooglądam widoki. Dopóki sił mi wystarczy. Albo dopóki nie zdejmą mnie z trasy. Bo na przemaszerowanie całości w limicie nie widzę najmniejszej szansy. Coś czuję, że na pierwszym punkcie kontrolnym poproszę o odwiezienie mnie do Krynicy.
- Ale ten pierwszy odcinek biegu na 34 km nie jest specjalnie ładny - poinformował brat. - Może spróbujesz się przepisać na Runek RUN.
- Jaki Runek RUN? - zapytałam zdziwiona.
- No wiesz... Jesteś ambasadorem Festiwalu Biegowego  i nie wiesz, co to jest Runek RUN?

Nie będę się już rozpisywać w kwestii mojego zniechęcenia do tego całego ambasadorowania. W każdym razie... Po tym, jak jesienią i zimą zeszłego roku dokonałam wszelakich zapisów i innych zobowiązań ambasadorskich, moje zainteresowanie festiwalem mocno osłabło i nie zorientowałam się nawet, że w kalendarium Festiwalu Biegowego pojawił się jeszcze jeden dystans górski - 17 km ze Szczawnika przez Runek (1080 m.n.p.m) do Krynicy. Trasa Runek RUN pokrywała się z dwoma ostatnimi odcinkami Biegu 7 Dolin.

Zachęcona przez brata i męża w piątek po odebraniu pakietu startowego natychmiast przepisałam się z 34 km na 17 km. Na ten sam ruch zdecydował się również Michał - narzeczony mojej kuzynki Ani.

Wczoraj rzutem na taśmę zamieniłam Bieg 7 Dolin - 34 km na RUNEK RUN - 17 km. W moim przypadku będzie to, oczywiście, RUNEK SLOW WALK i nie sądzę, bym zmieściła się w limicie, ale co sobie zobaczę, to moje.
#ZamieniłStryjekSiekierkęNaKijek

W sobotę o godz. 14.00 spotykamy się z Michałem na miejscu zbiórki. Michał wciąż nie jest pewien, czy da radę.
- Ale nie zostawisz mnie, Gosia? - pyta mnie po raz enty, a ja po raz enty mu tłumaczę, że ja naprawdę nie mogę biegać, że będę jedynie maszerować i to też nie za szybko, że obawiam się, iż nawet nie zmieszczę się w 4-godzinnym limicie... Prawdopodobnie mówiąc to, popadam w lekkie zniecierpliwienie. Bo mam wrażenie, że niektórzy moje "nie mogę biegać" wciąż traktują jako kokieterię bądź jako wymówkę na wypadek, gdyby mi słabo poszło. Bo mam wrażenie, że niektórzy nie rozumieją, że jak mówię "nie mogę biegać" oznacza to ni mniej, ni więcej tylko to, że nie mogę biegać.

Około 15.00 docieramy autokarem do Szczawnika, gdzie siadamy sobie na trawce przy trasie i kibicujemy naszej rodzinie i przyjaciołom. Ze szczególną uwagą wypatruję brata, który ma za sobą już dwie nieudane próby ukończenia setki. Niestety nikt nie umie mi niczego konkretnego powiedzieć. Nikt z uczestników biegu na 34 km nie widział go w Piwnicznej. Myślę więc sobie, że dobrze mu idzie i jest gdzieś daleko przed nimi.

Kamil pobiegł, Natalia z Lisicą pobiegły, Edzia pobiegła, Łukasz z Ewą też, i Piter, i Ania... Punkt: Szczawnik. 17 km do mety. Mnie zostało jeszcze pół godziny wietrzenia stóp w oczekiwaniu na start.

Punkt 16.00 następuje start. Po godzinie marszu, po 5,5 km docieram w towarzystwie Michała (którego ewidentnie spowalniam) do Bacówki nad Wierchomlą. To nasz jedyny punkt kontrolny, a zarazem niezwykle wypasiony punkt odżywczy. Drożdżówki, ciastka, rodzynki, suszone morele, owoce, woda, izotoniki we wszystkich kolorach tęczy, a nawet napój przenoszący do "królewskiego rozmiaru" - Polo Cocta... No żyć - nie umierać!



- To ja już pójdę. I tak mnie zaraz dogonisz - mówię do Michała, który jakoś nie może odejść od stołów. Mówię i nie mylę się. Wkrótce Michał mnie dogania, mija i rzuca przez ramię:
- Musisz iść szybciej!
- Nie mogę.
- Musisz iść szybciej, bo nie zmieścimy się w limicie!
- Czy ty nie rozumiesz, że nie mogę iść szybciej niż mogę? - popadam w lekkie zniecierpliwione. Bo przecież mówiąc, że pewnie nie zmieszczę się w limicie nie kokietowałam i miałam na myśli ni mniej, ni więcej tylko to, że pewnie nie zmieszczę się w limicie. - Nie czekaj na mnie!

Tego akurat Michałowi nie trzeba powtarzać. Od tej chwili na Runka wspinam się sama. Mozolnie stawiam kolejne kroki, czasem przysiadam, by rozmasować stopy, czasem słyszę czyjeś słowa wsparcia. Mija druga godzina mojego marszu, gdy ktoś mnie pociesza:
- Teraz już będzie tylko z górki.
I faktycznie. Runek jest już zdobyty, drogowskaz pokazuje, że do Krynicy zostały mi 2 godziny i 15 minut, a w głowie kiełkuje myśl: "Gdybym tak jednak trochę z tej górki potruchtała, to może jednak zmieściłabym się w limicie..."

No więc przyspieszam, przechodzę do truchtu, sama nie wiem dlaczego, na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Otuchy dodają mi inni, zupełnie obcy biegacze, otuchy dodaje mi piosenka. Jaka? Na drodze z Runka do Krynicy stoją dwaj kibice, obok nich samochód, a z samochodowego radia śpiewa do mnie Maryla Rodowicz: "Małgośka - mówią mi. - On nie wart jednej łzy, on nie jest wart jednej łzy..." No to nie mażę się, przybijam z chłopakami piątkę i truchtam dalej. Mijam tabliczkę z informacją, że do mety zostaje mi 5 km i truchtam dalej. Z truchtu wyrywa mnie dopiero dźwięk telefonu. To mąż. Chwali się, że został finisherem, pyta, jak się czuję, jak mi idzie, czy daję radę. Odpowiadam, ale bardziej mnie ciekawi...
- A jak Marcin? Skończył już?
- W sumie to nie wiem...
W sumie to nie wiem dlaczego, ale od tej pory ogarnia mnie przeświadczenie, że mój brat jest za mną. Być może nawet - tuż za mną. Zaczynam nawet snuć wizję, jak spotykamy się na tym ostatnim odcinku trasy i razem przekraczamy linię mety.

Tuż przed tabliczką oznaczającą 3 km do mety siadam po raz kolejny, by rozmasować stopy. W tej pozycji spotyka mnie Jola - koleżanka z Tarchomina. Pyta mnie, co i jak, opowiada o swoich problemach, sugeruje, że możemy doturlać się do Krynicy razem. Kończę więc masaż, wstaję, wykonuję kilka kroków. Ból stóp sprawia jednak, że...
- Ja już nie dam rady truchtać - informuję lojalnie Jolę i widzę, że nie uśmiecha jej się jednak czekanie na mnie. Jest mi trochę przykro, ale... - Do mety już niedaleko. Jakoś do niej dotrę. Ukończę ten bieg, choćbym miała doczołgać się na czworaka.

Tuż za tabliczką oznaczającą 3 km...
- Czy wszystko w porządku? - słyszę za sobą męski głos. Odwracam się, żeby coś odpowiedzieć, i widzę... nie, nie... nie mojego brata. Widzę kolegę z liceum, którego - nie licząc krótkiej chwili, gdy wyhaczyłam go w tłumie biegnących Orlen Warsaw Marathon - widziałam ostatnio na rozdaniu świadectw maturalnych. Nie kumplowaliśmy się w szkole za bardzo. Ba, chyba nawet niespecjalnie się lubiliśmy. Ale teraz idziemy ramię w ramię i rozmawiamy o moim starcie na 17 km, o jego starcie na 100 km, o tym, co u nas słychać, co porabiają nasi znajomi z liceum. Dzięki temu łatwiej jest nam znieść trudy tych ostatnich 3 km.
- Meta jest już tak blisko, że doczołgam się do niej nawet na czworaka - mówi Paweł. Tymczasem to ja - zagadana i nieskoncentrowana - padam na kolana.

Po pokonaniu ostatniego (stromego) zejścia z ulgą lądujemy w Krynicy i truchtamy w stronę deptaka. W połowie okrążenia spotykamy jego żonę i córeczki. Jedna z nich chce z nami dobiec do mety. Paweł bierze ją za rękę, ja - widząc, że on ledwo powłóczy nogami - chwytam ją za drugą. W ten oto sposób widzi nas tuż przed metą mój mąż. W ten oto sposób widzi nas konferansjer.



- Brawo mama! Brawo tata! - słyszę, kończąc bieg. Śmiać mi się chce. I z całej tej sytuacji, i z tego, że jednak zmieściłam się w tym cholernym limicie.

Tuż za metą dopadają mnie rozbawieni przyjaciele. Śmieją się z mojej nowej rodziny, cieszą z... powiedzmy... sukcesu. Mówią, że za chwilę na mecie powinien być mój brat. Niesamowite. Ja naprawdę podczas biegu czułam, że on jest gdzieś blisko. A myślałam, że taka intuicja dotyczy tylko bliźniąt. No chyba, że ci zodiakalni też się liczą.

A jednak w limicie...

Kończąc już tę "opóźnioną" relację... Kilka dni po festiwalu tabela wyników pokazała mi, że byłam najwolniejszą zawodniczką Runek Run. No cóż... Wiedziałam, że w końcu nadejdzie ten moment, że na mecie będę ostatnia, a przede mną będą nawet 80-letnie dziadki.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Narodowe Święto Kibicowania

Były plany na kibicowanie? Były. A zatem... Najwyższy czas, by się z tych planów rozliczyć.

Rozbieżność numer 1. Wstać miałam o godz.7.00. Zanim jednak punkt siódma zadzwonił budzik, zbudzona zostałam przerażonym głosem Pitera: "Cholera, zaspałem". Otworzyłam oczy, spojrzałam na zegarek... Było coś około 6.40. "Spokojnie. Masz jeszcze sporo czasu" - pocieszyłam go, chwilę jeszcze poleżałam, a potem pomogłam mu znaleźć foliową sukienkę, folię NRC, odprawiłam i - gdy zamknęły się za nim drzwi - wszystko już szło jak po maśleSzybka kawa (duża i nieczarna, ofkors) i szybkie śniadanko (a konkretnie - jajecznica... na maśle - ofkors). Po śniadanku szybka przebiórka w strój biegowy. Nie musiałam pamiętać o numerze startowym, o pasie na tenże numer i o wygodnych bezszwowych majtkach, ale... pamiętałam. Skoro miałam w planach trochę potruchtać, to... jasna sprawa... nie zechciałam założyć koronkowych stringów.

8.20. Na Moście Północnym wsiadłam do tramwaju nr 2 - kierunek Młociny. I tu kolejna rozbieżność. W tramwaju nie spodziewałam się zastać Emilki i jej synka Maksia. Dzień wcześniej napisała, że dojedzie do mnie dopiero na 20. kilometr. Uprzedzając fakty, spotkałyśmy się dopiero na 35-tym. Ale to, że umawianie się z Emilką to wyższa szkoła jazdy, to już zupełnie inna historia. W tramwaju czekał na mnie za to Radek z dwójką swoich dzieci. Razem udaliśmy się na mój pierwszy punkt kibicowania.

O 9.10 gdzieś u zbiegu Al. Szucha i Puławskiej, tuż przed skrzyżowaniem z Goworka, a konkretnie przed kawiarnią Grycan, spotkałam się z Hanią (domety.blogspot.com) i jej mężem Staszkiem. Razem popatrzyliśmy, jak biegnie elita (wtedy jeszcze nic nie wskazywało na taki, a nie inny wynik), a potem dopingowaliśmy znajomych. A znajomych było całe mnóstwo, więc - by kogoś nie pominąć - nie będę silić się na wyliczankę. Wyliczę za to kilka moich kibicowskich refleksji:
1. Pogoda może i nie była najłatwiejsza dla biegaczy, ale - zapewniam - kibicom doskwierała jeszcze bardziej.
2. "Super! Super! Jesteś zwycięzcą!", "Szybciej, szybciej! Nie poddawaj się!", "Meta już niedaleko! Jeszcze tylko 32 kilometry!", "Piąteczka z biegaczem! Piąteczka!" - wszystkie te hasła, które tak bardzo mnie irytują, dla wielu naprawdę okazały się przyjemną motywacją. Ba, to w większości przypadków, sami biegacze garnęli się do piąteczek. Wygląda na to, że to tylko ja jestem jakimś dzikusem.
3. W tym miejscu, o tej porze i przy tej pogodzie stężenie biegaczy było znacznie większe niż stężenie kibiców. Dlatego bardzo często to znajomi biegacze wypatrywali mnie szybciej niż ja ich. Muszę przyznać, że było mi równie głupio co przyjemnie, gdy co jakiś czas słyszałam swoje imię lub gdy ktoś podbiegał do mnie, żeby się przywitać.

Około godziny 9.45 klepnęłam w tyłek Pitera. Z szybkiego lodzika niestety nic nie wyszło. No wyobraźcie sobie, Grycan o tej porze był jeszcze zamknięty. Zresztą... Kto by się lodami objadał przy temperaturze 6 w porywach do 8 stopni Celsjusza.

Pożegnawszy się z Piterem - truchcik do metra. Następna stacja: Natolin, skąd udałam się na swój drugi punkt kibicowania. Gdzie to? Gdzieś na Rosoła, 20. kilometr. Patrz gitara nr 8. Wróć! Jaka gitara? No właśnie... Po przeanalizowaniu mapy maratonu spodziewałam się w tym miejscu jakiegoś zespołu. To miał być znak rozpoznawczy. No bo w jakim innym miejscu mogłaby się umawiać ze swoim mężem żona gitarzysty, jak nie gdzieś w pobliżu sceny? Na szczęście w połowie dystansu, ścisk wśród biegaczy był już znacznie mniejszy, więc wypatrywanie znajomych nie stanowiło problemu. Do niektórych coś pokrzyczałam, z niektórymi pogadałam, z niektórymi się nawet przeleciałam. W sensie: przebiegłam.

20. kilometr. Piter póki co zgodnie z planem. A ja zgodnie z planem zmykam na 35.

Około 10.45 pojawił się Piter. Potruchtałam chwilę obok niego, przekazałam mu żele, zamieniłam kilka słów. W drodze do metra wypatrzyłam jeszcze kilkoro znajomych (m.in. kolegę z liceum, którego ostatnio widziałam na rozdaniu świadectw maturalnych) i dalej - w nogi! Po części metrem, po części na własnych stopach udałam się na 35-ty kilometr i po raz trzeci ukazałam się oczom wielu znajomych. I oczom Pitera, ofkors.

Gdy przemieszczałam się ze zbiegu Spacerowej i Gagarina w stronę Stadionu Narodowego, już od dawna wiedziałam o sukcesie Artura Kozłowskiego i Henryka Szosta. Gdy przemieszczałam się ze zbiegu Spacerowej i Gagarina w stronę Stadionu Narodowego, miałam okazję pogratulować wielu nieznanym sobie osobom z medalami na szyi. Gdy przemieszczałam się ze zbiegu Spacerowej i Gagarina w stronę Stadionu Narodowego, miałam wreszcie jeszcze jedną refleksję związaną z kibicowaniem. Szczerze mówiąc bałam się wcześniej, że znudzi mnie ta zabawa, że znudzi mnie patrzenie, jak biegają inni, że będę pękać z zazdrości, że w czasie, gdy inni robią życiówki, ja przybijam piąteczki, tymczasem... sprawianie radości innym - sprawiło radość mnie, a ta ciągła gonitwa, przemieszczanie się i walka, by wszędzie zdążyć na czas - dostarczyło naprawdę sporej adrenaliny. Wpadając na metę (jak się zaraz okazało, jakieś 5 minut przed Piterem), pomyślałam sobie... Nie licząc nic nieznaczących rozbieżności, plan kibicowania zrealizowałam w stu procentach. To może ja się już zupełnie z tego biegania na to kibicowanie przerzucę?

- Biegnę na ostatnich nogach - oznajmił Piter, gdy złapałam go na 35. kilometrze.
- A masz jakieś inne? - zapytałam. - Z tego co wiem, masz tylko jedne. Pierwsze i ostatnie.

Coś na kształt uśmiechu pokazało się na twarzy Pitera. Ale to był raczej wymuszony uśmiech. Bo Piter nie musiał mówić nic, bym zorientowała się, że jest już zmęczony.

Koniec końców na metę wbiegł kawałek za chorągiewkami 04:15. Ale najważniejsze, że jest cały, zdrowy i (mimo wszystko) zadowolony z nowej życiówki.

sobota, 23 kwietnia 2016

taktyka na maraton, czyli...

...czyli gdzie, kiedy, komu i z kim zamierzam kibicować podczas ORLEN Warsaw Marathon.

Jeszcze jakiś czas temu korciło mnie, by pobiec tegoroczny OWM. "Niedrogi pakiet ze zniżką dla osób, które biegły w poprzednich edycjach. No gdzie ty pobiegniesz duży maraton po takiej taniości?" - dzwoniło mi w prawym uchu. W lewym uchu zaś odezwał się sentyment: "Pamiętasz swój maratoński debiut na pierwszej edycji Orlenu? Pamiętasz te emocje? Pamiętasz tę radość, jak po niecałych 5 godzinach przekroczyłaś linię mety?" No kurczę... pamiętałam. I bliska już byłam dokonania zapisu. Ba, zalogowałam się nawet na swoje orlenowe konto, lecz... pośród tego całego dzwonienia w uszach odezwał się nagle zdrowy rozsądek, który krótko acz dobitnie podpowiedział: "Nie jesteś gotowa". W formularzu zapisów zaznaczyłam jedynie okienko "Charytatywny Marszobieg Dar Serca".

Jeszcze jakiś czas temu korciło mnie, by w czasie, gdy tysiące maratończyków (a wśród nich mój mąż) blokować będą ulice centralnej i południowej Warszawy, zaszyć się na swojej północy i zrelaksować się po długim tygodniu pracy: wyspać się, coś tam sobie potruchtać i pójść na fitness - najchętniej na stretching. Ale nagle... sama-nie-wiem-jak, sama-nie-wiem-skąd, i w prawym, i w lewym uchu zaczęło mi dzwonić: "JEDZIEMY KIBICOWAĆ!!!". Przez to dzwonienie nie przebił się nawet głos zdrowego rozsądku.

No więc... Plan jest taki...

7.00. Pobudka. Szybka kawa (duża i nieczarna, ofkors) i szybkie śniadanko. Na szczęście nie muszę wpychać w siebie żadnej pszennej buły: ani z dżemem, ani z miodem, ani z Nutellą. Banany i galaretki przedstartowe też mogę sobie darować. Mogę sobie zjeść, co chcę. Nawet zapiekankę z ciężkiego pełnoziarnistego chleba z dużą ilością ciągnącego się sera i z ogórkiem kiszonym na dokładkę. Po śniadanku szybka przebiórka w strój biegowy. Po co mi strój biegowy, skoro nie biegnę maratonu? Wkrótce się wyjaśni. Ale najważniejsze, że nie muszę pamiętać, o numerze startowym, o pasie na tenże numer i o wygodnych bezszwowych majtkach. Jak zechcę, mogę założyć nawet koronkowe stringi.

8.20. Na Moście Północnym wsiadam do tramwaju nr 2 - kierunek Młociny. W tramwaju spodziewam się zastać Emilkę i jej synka Maksia. Oczywiście nie zdziwię się, jak ich nie będzie, bo Maksio wytnie jakiś numer, ale... póki co jestem przy nadziei... znaczy... pełna nadziei.

Około 8.30 - przesiadka do metra. Następna stacja: Politechnika, skąd spacerkiem udaję się na spotkanie z Hanią (domety.blogspot.com) i na swój pierwszy punkt kibica. Gdzie to? Tuż przed 10 kilometrem, gdzieś u zbiegu Al. Szucha i Puławskiej, tuż przed skrzyżowaniem z Goworka. Patrz gitara nr 3.


Z Hanią zamierzamy popatrzeć, jak biegają miszczowie. A jak już przebiegnie elita, wypatrywać będziemy znajomych. "Super! Super! Jesteś zwycięzcą!", "Szybciej, szybciej! Nie poddawaj się!", "Meta już niedaleko! Jeszcze tylko 32 kilometry!", "Piąteczka z biegaczem! Piąteczka!". Mam nadzieję, że nie obrazicie się, jak w ferworze walki wykrzykiwać będę te wszystkie komunały, które mnie osobiście podczas biegu bardziej wkurzają niż motywują. Mam nadzieję też, że nie obrazicie się, jak miejsce kibicowania opuszczę, gdy tylko znikną mi z oczu baloniki z cyferkami: 0, 4, 1, 5. Tak, tak... słownie - cztery: piętnaście... na tyle planuje biec Piter. Po jego przebiegnięciu jeszcze tylko szybki lodzik... w sensie... jakiś Rożek Firmowy albo inny Przysmak Grycana i... pożegnawszy się z Hanią - kierunek metro.

Następna stacja: Natolin, skąd udaję się (mam nadzieję, że wciąż w towarzystwie Emilki i Maksia) na swój drugi punkt kibicowania. Gdzie to? Gdzieś na Rosoła, 20. kilometr. Patrz gitara nr 8.


Kiedy tu dotrę, po miszczach z pewnością nie będzie już nawet śladu. Ale co mi tam miszczowie... Co mi tam numery (słownie): jeden, dwa czy trzy. Najważniejsze , by wypatrzeć na balonikach: 0, 4, 1, 5 i podenerwować trochę pewnego jegomościa z bródką. Potem zaś... szybka konsumpcja... w sensie... godzina już może być taka, że trzeba będzie coś zjeść. Wiadomo... podczas maratonu traci się tyle kalorii...

Jak już popatrzę na tyłeczek męża, zgarniam Emilkę i Maksia i znowu udaję się do najpewniejszego tego dnia środka komunikacji miejskiej. Emilka z Maksiem pojadą już na metę, a ja... Następna stacja: Pole Mokotowskie, skąd udaję się na ściankę... znaczy ścianę... znaczy 35. kilometr. Patrz gitara nr 17.


Tu, w oczekiwaniu na słynne, wciąż-te-same baloniki, miałabym ochotę najzupełniej szczerze powiedzieć maratończykom, że do mety mają niedaleko i żeby się nie poddawali, ale... Maratończyk mierzący się ze ścianą może być bardziej niebezpieczny niż byk na widok czerwonej płachty. To ja może pomilczę?

Po upewnieniu się, że z Piterem wszystko w porządku i że nie nastąpiła jakaś zdrada... w sensie... że Piter nie zdradził baloników z cyferkami 0, 4, 1, 5 z balonikami 0, 4, 3, 0 albo, nie daj Boże, z balonikami 0, 4, 4, 5, udaję się na metę. Oczywiście logika nakazywałaby znowu przenieść się do undergroundu: Metro Pole Mokotowskie - Metro Świętkorzyska (tu przesiadka do linii M2) - Metro Stadion, ale... do akcji znowu włącza się zdrowy rozsądek, który podpowiada, że chyba szybciej będzie, jak pobiegnę. No. Strój biegowy założyłam rano, więc lecim. W porównaniu z maratończykami trochę na skróty: Belwederska, Plac na Rozdrożu, Aleje Ujazdowskie, Rondo de Gaulle'a, Most Poniatowskiego, Rondo Waszyngtona, błonia Stadionu Narodowego od strony Zielenieckiej, meta.



Tutaj, niecierpliwie spoglądając na zegarek, wypatruję Pitera. I gdy wreszcie finisz ma za sobą, rzucam mu się na szyję, całuję i mówię, że jestem z niego dumna. Nawet jeśli zdradził... nawet jeśli baloniki 0 ,4, 1, 5 zdradził z balonikami 0, 6, 0, 0. A że troszkę capi? No dżizas... nawet ja po maratonie nie pachnę fiołkami.

THE END.
I gra gitara.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Paris, Paris

Biegając jakiś czas temu po moim osiedlu, natknęłam się na Roba - kolegę z Biegam na Tarchominie.
- Dokąd biegniesz?
- Tu i tu.
- A ja tam i tam.
- No to super. Kawałek możemy pobiec razem.
I pobiegliśmy, prowadząc sobie pogawędkę. Bynajmniej nie o tym i tamtym. Rob wrócił właśnie ze swojej pierwszej wycieczki do Paryża. Tematyka pogawędki była więc bardzo konkretna.

- A ty byłaś w Paryżu? - zapytał mnie wreszcie Rob, podzieliwszy się ze mną swoimi wrażeniami.
- Byłam. Trzy razy.
- I jak ci się podobał?
- Cóż... Byłam trzy razy. Za każdym razem z kim innym. A moje wizyty w Paryżu to klasyczny przykład na to, że nie jest ważne, dokąd się jedzie, ale z kim. Miasto to polubiłam dopiero za trzecim razem. Gdy pojechałam tam z mężem. W odwiedziny do koleżanki - odpowiedziałam Robowi i rozpoczęłam długaśny monolog (wielką improwizację???). Bo Paryż dla mnie to temat-rzeka. Rzeka z pewnością dłuższa niż Sekwana.

No więc opowiedziałam Robowi o tym, jak pierwsza moja wycieczka była końcem pewnej przyjaźni. O tym, jak druga, która miała być wyjazdem integracyjnym, podzieliła towarzystwo. O tym, jak z mężem złaziłam Paryż wzdłuż i wszerz. Kluczem programu były jednak dwie anegdoty, które - ze względu na ich poniekąd sportowy charakter - pozwolę sobie przytoczyć.

Grudzień 2001. Rozpoczęłam właśnie wraz z koleżanką pracę przy Familiadzie, a nasz prezes wpadł na pomysł zorganizowania wyjazdu integracyjnego do Paryża dla wszystkich osób tworzących teleturniej - tych starych, i tych nowych. Z różnych względów nie było mi to wówczas na rękę, ale... Ale skoro był to pomysł samego prezesa, to jakoś tak głupio było odmówić.

Drugiego dnia pobytu odłączyłyśmy się z dwiema koleżankami od reszty, bo miałyśmy swój własny pomysł na zwiedzanie Paryża. Po dość długim spacerze usiadłyśmy w kawiarnianym ogródku (tak, tak... w grudniu 2001 w Paryżu pogoda była taka, że szkoda się było kisić wewnątrz) i postanowiłyśmy nasz relaksik uwiecznić na zdjęciu. Jedna z koleżanek oddaliła się z aparatem, zaczęła coś tam kadrować, gdy...
- Jak chcecie, to wam zrobię zdjęcie - zwrócił się do nas jakiś mężczyzna. Po polsku.
Spojrzałyśmy po sobie, a jedna z koleżanek wyszeptała:
- Ej, dziewczyny, to Wojciech Fibak.
Cóż... Nie bardzo interesował mnie w tamtych czasach sport, więc gdyby nie ta informacja, nie miałabym pojęcia, że mam przed sobą znanego polskiego tenisistę.
Wojtek Fibak zrobił nam zdjęcie, zapytał skąd jesteśmy i co robimy w Paryżu.
- A ja tu sobie piję kawę z córką - oznajmił, a koleżanka nie omieszkała tego później skomentować: "Pewnie myślał, że jesteśmy paparazzi z Polski, że to jemu robimy zdjęcie i że próbujemy przyłapać go na jakichś miłosnych ekscesach z młodszymi dziewczynami".
Tak czy owak... My trzy - on jeden... A niech tam... Nie oponowałyśmy, gdy Wojtek zaproponował, że oprowadzi nas kawałek po Paryżu i opowie kilka historii. Na dowód, że nie jestem mitomanką, a te moje różne przygody to najprawdziwsza prawda, załączam zdjęcie:




Grudzień 2008. Na zaproszenie Dorotki, którą miałam przyjemność poznać podczas zdjęć do filmu "Janosik. Historia prawdziwa" po raz trzeci odwiedziłam Paryż. Tym razem z mężem. Przez pierwsze dni katowałam go zabytkami i wszystkimi historycznymi miejscami stolicy Francji. 6 grudnia, dzień przed wyjazdem postawiliśmy jednak na Paryż nowoczesny. Po wizycie w dzielnicy La Defense postanowiliśmy zwiedzić Stade de France.
- A może trafimy na jakiś mecz? - rozmarzył się Piter, gdy wsiadaliśmy do metra.
Im dłużej jechaliśmy tym metrem i im bliżej stadionu byliśmy, tym większy robił się tłok. Gdy wysiadaliśmy przy Stade de France, był już prawdziwy ścisk. Jakieś szaliki, jakieś stoiska, jakieś kolejki do wejść...
- Ej... Chyba naprawdę ktoś tu gra dzisiaj mecz - Piter był już pewien. Tyle że - jak się okazało po krótkim rekonesansie - nie był to mecz piłki nożnej, lecz mecz rugby.

Z ciekawości podeszliśmy do kasy sprawdzić ceny biletów i gdy już zaczęliśmy się wycofywać...
- Chcecie bilety? - zapytała przesympatyczna pani z ochrony.
- Nie. Nie mamy tyle kasy - zaczęliśmy jej tłumaczyć.
- Ale ja chcę je wam dać w prezencie. Moi znajomi nie mogli pójść. Szkoda, żeby się zmarnowały.
Podziękowaliśmy pani za ten mikołajkowy podarunek, a potem, krzycząc głośno "allez, allez!", w meczu drużyna Stade de France kontra Harlequins London kibicowaliśmy, oczywiście, gospodarzom. Chociaż kompletnie nie mieliśmy pojęcia, na czym ta gra polega. Ba... Nie wiemy tego do dziś.


 

W związku z pasją, która wówczas była mi obca, a która bliska jest mi dziś, miałabym teraz ochotę pojechać do Paryża na jakąś prawdziwie sportową przygodę. Jakiś maraton, jakaś połóweczka, jakieś nawet zwyczajne bieganie lub truchtanie, ale... Wystarczyło, że opłaciłam kilka nie największych i nie najdroższych wiosenno-letnich rodzimych biegów, a na moim koncie zrobiła się dziura budżetowa. Cóż... Moją drugą bolączką oprócz starości-nie-radości jest to, że nie zarabiam tyle, co kiedyś, pracując przy filmach czy teleturniejach, i nie stać mnie już na podróże poza granice.

sobota, 12 marca 2016

rycząca czterdziestka

Niedawno w moim sklepie zakupy robiła pewna pani. Wybrała sobie dwa biustonosze, a gdy koleżanka zasugerowała jej mierzenie, oznajmiła, że nie musi, bo bardzo dobrze zna naszą firmę i bardzo dobrze zna swój rozmiar. Po jakimś czasie pani wróciła do nas. Bardzo żałowała, że nie dała się namówić na mierzenie, bo jeden z wybranych modeli jej nie leżał. Koleżanka zasugerowała, że to może nie jest kwestia złego modelu, lecz złego rozmiaru. Klientka jednak szła w zaparte. Rzuciła feralny biustonosz na ladę, zostawiła numer telefonu i powiedziała, że mamy coś z tym zrobić. Nie było mnie przy tej sytuacji, więc zadzwoniłam do niej następnego dnia, zapewniając, że jakieś rozwiązanie na pewno znajdziemy. Miała do nas wpaść jakoś w ciągu tygodnia. Słuch o niej jednak zaginął.

Biustonosz pani zalegał w naszej szufladzie jakieś 1,5 miesiąca. Podpytywałam już nawet szefa, co z tym fantem zrobić. I ledwo szef powiedział "czekać", w sklepie pojawiła się pani.
- Dzień dobry. Ja w sprawie tego granatowego biustonosza...
Na początku pani była najeżona i upierała się przy swoim, ale... od słowa do słowa udało mi się panią zaprosić do przymierzalni. Gdy podałam jej biustonosz o dwie miseczki większy, pani wreszcie spuściła z tonu i przyznała mi rację.
- Rany... Jak ja spuchłam... Nawet nie sądziłam, że moje piersi zmieniły się aż tak. Wie pani, nie jestem już młoda. To hormony... Nie jestem w stanie nad nimi zapanować. Ani nad zmianami w ciele, jakie powodują - pani zdawała się nie być pogodzona z procesem starzenia.
- Rozumiem... - pocieszyłam ją. - Ja też właśnie weszłam w etap, gdy za chwilę na początku mojego wieku pojawi się czwórka. I już powoli czuję, jak mój organizm zaczyna wariować, a ja przestaję się rozumieć z moim ciałem - powiedziałam. Cóż... ja też z pewnymi procesami nie jestem pogodzona.

Ci, którzy czytają ten blog, wiedzą, że pod koniec zeszłego roku męczyłam się z awarią przyczepu mięśni udowych i bólem lewego pośladka. Że po wizycie u fizjoterapeuty zaczęłam robić codziennie ćwiczenia wzmacniające. Że z czasem przyszła poprawa, że zaczęłam trochę zwiększać prędkość i dystanse... Niestety... Od czasu do czasu ten ból lubi o sobie przypomnieć. Prawda jest taka, że do takiej formy jak przed awarią mój pośladek wciąż nie wrócił. I pewnie nie wróci nigdy.

Ci, którzy czasem się ze mną nawadniają, wiedzą, że pod koniec zeszłego roku przestałam móc pić wino. Zwłaszcza moje ukochane - czerwone.

Ci, którzy śledzą Wielką Improwizację na fejsie, wiedzą, że zaczęłam się uskarżać na ból prawej pięty.

Biegacze zazwyczaj cierpią z powodu ścięgna Achillesa. A ja tam mam swoją achillesową pietę. Stłukłam ją ćwicząc jakiś czas temu na bosaka. Myślałam, że samo przejdzie, a tymczasem jest coraz gorzej.

Rozprawiałam sobie wczoraj z Hanią z domety.blogspot.com o paradoksie mojej achillesowej pięty. O tym, że zbiłam ją sobie na najbardziej lajtowych zajęciach fitness, na jakie chodzę. Że bardziej mnie boli podczas chodzenia niż podczas biegania... A już najbardziej to boli po odpoczynku, po długim okresie bezruchu.
Hania mnie trochę postraszyła (zlękłam się nie na żarty), odradziła bieganie (no dobra, zlękłam się, ale nie aż tak) i zaleciła wizytę u specjalisty.

No więc wieczorem po powrocie z pracy zaczepiłam wirtualnie fizjo Mikołaja. Mikołaj jak zwykle profesjonalnie zapytał, kiedy i jak to się stało, czy stopa jest spuchnięta, jaki to rodzaj bólu i w którym dokładnie miejscu jest usytuowany. "A najlepiej zrób zdjęcie, zaznacz bolące miejsce i prześlij mi" - po krótkiej pogawędce stwierdził wreszcie Mikołaj.

Zerknęłam na komórkę, zerknęłam na swoją piętę...
- A feee... Jaka brzydka pięta... Widać, że dawno na pedikiurze nie była - stwierdziłam i... "jutro, Mikołaj, jutro"... szybko wymiksowałam się z rozmowy.

A "jutro", czyli dziś, kolejny paradoks. Pięta przestraszyła się chyba Mikołaja i postanowiła mi odpuścić. W nagrodę zabrałam ją na kilkukilometrowy spacer (no dobra... to było bieganie) z przerwą na wizytę u specjalistki od stóp (no dobra... to była pedikurzystka). A w jeszcze większą nagrodę zabiorę ją dziś wieczorem na Siennicką. Przy okazji nie omieszkam jej pokazać Ewie i Andrzejowi z Ortorehu. Teraz przynajmniej nie narobi mi obciachu.

Od czasu tamtych wpisów minął prawie miesiąc, od czasu zbicia pięty ponad półtora. Daje się z tą piętą biegać, ćwiczyć zjeżdżać na nartach, ale... Niestety... Od czasu do czasu ten ból lubi o sobie przypomnieć. Prawda jest taka, że do takiej formy jak przed awarią moja stopa wciąż nie wróciła. I pewnie nie wróci nigdy.

Ci, którzy śledzą Wielką Improwizację na fejsie, wiedzą też, że ból głowy, który podłapałam będąc w Białce tatrzańskiej na nartach trzymał mnie praktycznie non stop przez dwa tygodnie.

Dawno tak źle nie przechodziłam przesilenia wiosennego. Od prawie dwóch tygodni właściwie non stop boli mnie głowa. Tabletki przeciwbólowe nie pomagają, a wysiłek fizyczny potęguje ból.
Wczoraj wieczorem, po pracy, chcąc dotrzymać obietnicy danej Piterowi, zmusiłam się do naszej 5-kilometrowej rundki. Zaraz na początku pętli spotkaliśmy Adriana i tak... gadu-gadu... W tym doborowym towarzystwie chociaż na 5 km zapomniałam, że boli mnie głowa. Dziś wieczorem po pracy chyba powtórzę ten zabieg.

Ból głowy w końcu przeszedł, ale... niestety... w myśl zasady "jak nie urok, to sraczka"... ponad tydzień temu dopadł mnie jakiś rozstrój żołądka. I trzyma mnie do dziś.

Coraz rzadziej dołączam do grupowych treningów biegowych. Trochę mi wstyd, że nie nadążam. Trochę mi wstyd, że wciąż muszę narzekać na jakiś ból. We wtorek po długiej nieobecności stawiłam się jednak z Piterem na trening Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie. Mimo tempa konwersacyjnego - nie dałam rady.
- Znowu zaczęła mnie boleć pięta. Brzuch mi wariuje, jest mi niedobrze - gdy wracaliśmy do domu, skarżyłam się Piterowi. - Czterdzieste urodziny mam dopiero w czerwcu, a mnie już teraz wszystko się wysypuje.
- Nie martw się... Niedługo się to wszystko unormuje - pocieszył mnie Piter, a potem... - Ale zacznij ty wreszcie słuchać swojego organizmu! Bo rzuciłaś się na te treningi jak szczerbaty na suchary - Piter skarcił mnie i miał rację. Najwyższa pora się z tym pogodzić. Czasu w ten sposób nie oszukam.

Posłuchałam wczoraj swojego ciała. Po kolejnej rozstrojonej nocy zrezygnowałam rano z treningu w fitness klubie. Wieczorem odpuściłam bieganie. A dziś pozwoliłam mu pospać tak długo, aż samo się obudzi. Niemniej... Bardzo bym chciała, żeby wreszcie ono zaczęło słuchać mnie. Bo inaczej, jak tak dalej pójdzie, zacznę ryczeć. W kategorię K-40 miałam wejść z przytupem. No ale nie tak miał wyglądać ten przytup, nie tak....

poniedziałek, 29 lutego 2016

impresje białczańskie 2016

wstęp

Rozgrzewka przed nartami zrobiona. I bynajmniej nie mam na myśli króciutkiej drzemki pod ciepłą kołderką. Ani wygrzewania się w słońcu, które łaskawie świeci dziś od samego rana. Ani gorącej kawy wypitej w cukierni jako ostatnie z możliwych lekarstw na mój chroniczny ból głowy. Jeden 3-kilometrowy podbieg + jeden 3-kilometrowy zbieg = i-nie-ma-to-tamto.
26.02.2016. Białka Tatrzańska. 
Jesteśmy właśnie z Piterem prawie w połowie biegu, który służy nam za rozgrzewkę przed nartami. Jeszcze jakieś 50, może 100 metrów prosto i czeka nas nawrotka.
- O! Zobacz! Skręcamy? - Piter niespodziewanie zauważa drogę wiodącą w prawo.
- No pewnie - odpowiadam. Bo plany przecież są od tego, żeby je trochę modyfikować.
- To jest chyba droga na Remiaszów - stwierdza Piter, choć nie ma drogowskazu, ani żadnego innego oznaczenia.
Biegniemy więc do końca drogi i faktycznie. Naszym oczom ukazuje się jeden z naszych ulubionych tegorocznych stoków i wyciągów, połączony dość ściśle z drugim naszym ulubionym tegorocznym stokiem i wyciągiem. Oba prowadzą na Jankulakowski Wierch.


W ten sposób odkrywamy, że do Remiaszowa możemy dojechać bezpośrednio, bez wjeżdżania po drodze innymi wyciągami, bez pokonywania innych tras zjazdowych i nawet parking, który w godzinach wczespopołudniowych zaczyna już pustoszeć, znajduje się tu w bardziej dogodnym miejscu. A to wszystko dzięki bieganiu. Ta rozgrzewka i to odkrycie to jednak nie jedyny związek, jaki istnieje między bieganiem a narciarstwem zjazdowym.

dzień pierwszy: Zakopane całe śniegiem za... wróć... całe deszczem za...lane

- Ale mają państwo szczęście - gdy zajechaliśmy pod naszą kwaterę, powitała nas pani Ania, nasza gospodyni. - Cały dzień miało dzisiaj lać, a tymczasem słońce zaczyna się przebijać.
Nasze szczęście nie trwało jednak zbyt długo. Wystarczyło się zakwaterować, rozpakować, a okazało się, że prognozy pogody w jakiejś mierze się sprawdzają. Cóż... Nie lubię biegać w deszczu. Ale jeszcze bardziej niż biegać w deszczu nie lubię jeździć na nartach w deszczu. Nasz sprzęt narciarski wylądował więc w schowku, a my wsiedliśmy do busika i pomknęliśmy do Zakopanego. 


A Zakopane... jak Zakopane. Pierogi i placek po zbójnicku w barze mlecznym, grzaniec, wiśniówka, kawa, ciasteczko i gdzieś pomiędzy tym wszystkim wspominki...
- Pamiętasz... Kiedyś przyjechaliśmy do Białki i też padał deszcz.
- Pamiętam. Wszyscy się z nas śmiali, że w taką pogodę jedziemy na narty.
- Nooo... A rano, jak wstaliśmy, okazało się, że jest bialutko. 
- Nooo... Teraz też tak będzie, zobaczysz...

Wieczorem cali mokrzy wróciliśmy do domu. Oglądaliśmy jakiś film, piliśmy herbatę z wiśniówką i co jakiś czas zerkaliśmy za okno. A tam... Deszcz zaczął się powoli zamieniać w deszcz ze śniegiem. Deszcz ze śniegiem zaczął się powoli zamieniać w śnieg z deszczem. Śnieg z deszczem zaczął się powoli zamieniać w śnieg. Biały, leciutki, puszysty śnieg. Gdy obudziliśmy się następnego dnia, Białka była cała śniegiem zasypana. 


A wczoraj padał deszcz...

Ktoś na fejsie napisał: "To trzeba być w czepku urodzonym. Oni w góry i śnieg z góry :)". Fakt, w kwestii pogody podczas wyjazdów jesteśmy z Piterem w czepku urodzeni.

dzień drugi: rozpoznanie

W Białce po raz ostatni byliśmy dwa lata temu. Wtedy też po raz ostatni mieliśmy na nogach narty. Tytułowe rozpoznanie miało więc sens dwojaki. Z jednej strony dotyczyło własnych sił, umiejętności i możliwości po tak długiej przerwie, a z drugiej strony ciekawi byliśmy zmian, jakie zaszły w samej Białce. Bo Białka to chyba najprężniej rozwijający się ośrodek narciarski. Z roku na rok tutejszy skipass (program TatrySki) obejmuje co raz więcej ośrodków i atrakcji (poczytać można sobie o tym tutaj), z roku na rok powstaje tu co raz więcej tras i co raz więcej (co raz bardziej nowoczesnych) wyciągów (aktualny plan ośrodka znajduje się tutaj).

Dwoje na huśtawce. A w zasadzie na krzesełku instruktażowym. Bo Białka się zmienia z roku na rok. Unowocześnione zostały bramki - są super czułe i wyposażone w kamerki, które karnet łączą z posiadaczem i uniemożliwiają pożyczki. Nowe wyciągi są na co raz większym wypasie - szybkie, z podgrzewanymi siedzeniami, z opuszczanymi czaszami chroniącymi przed opadami i mrozem, z zabezpieczeniami opuszczającymi i podnoszącymi się automatycznie. Trochę techniki i nawet młodzież się gubi. Nie tylko takie stare grzyby jak ja i Piter.

Rozpoznanie zmian, jakie zaszły w Białce, miało wydźwięk bardzo pozytywny. Rozpoznanie własnych sił - na szczęście też. Pierwsze zjazdy, co prawda, były tak samo drewniane jak bieganie po dłuższej przerwie, ale potem pamięć mięśniowa wróciła i... tu jeszcze jeden związek jazdy na nartach z bieganiem. W jednym i drugim sporcie oprócz mocnych nóg istotny jest wszechstronny trening wzmacniający pozostałe partie mięśni. Systematyczny trening biegowy i fitnessowy sprawił, że kolejne zjazdy były co raz bardziej pewne, co raz bardziej płynne, co raz mniej bolesne.
- A pamiętasz, jak kiedyś nie potrafiliśmy pokonać całej trasy za jednym zamachem? A pamiętasz, jak nas nogi bolały? A pamiętasz, jak po zejściu ze stoku ciężko nam było chodzić? - tego rodzaju wspomnienia snuliśmy z Piterem, gdy wjeżdżając wyciągiem rozmawialiśmy o naszej przygodzie z nartami w erze przed bieganiem. 

A przysiadł się do mnie jakiś słoneczny mężczyzna.

dzień trzeci: bo z nartami jest jak z bieganiem

Bo po takich podbiegowo-lodowo-śnieżno-błotnych 5 kilometrach najlepszy pączek na świecie się należy.
A teraz trzymajcie kciuki, żeby przestało rozsadzać mi głowę. W planach są jeszcze narty. W końcu przejechałam ten szmat drogi po to, żeby poszusować, a nie pobiegać.

Bieganie jest dobrą rozgrzewką przed szusowaniem - to rzecz oczywista.
Forma biegowa przekłada się na formę narciarską - to również oczywistość.
Ale takich analogii między bieganiem i jeżdżeniem na nartach dałoby się znaleźć więcej.
Ubranie? Nie jest takie ważne. Tanie? Niemarkowe? Sprzed 10 lat? W kolorystyce niewspółgrającej z współczesnymi trendami? Who cares? Byle było odpowiednio ciepło i komfortowo.
Sprzęt? Nie jest taki ważny. Kask, kijki, gogle - od Sasa do lasa. Who cares? Byle narty były dobrze naostrzone i nasmarowane.
Technika? Owszem, przydatna, ale nie najważniejsza. Byle zjechać, byle się nie przewrócić, byle było przyjemnie. A jeśli jeszcze czasem uda mi się wygrać wyścig z Piterem, to ho-ho-ho... 
W nartach - jak w bieganiu - najważniejsze oprócz nóg są dwie części ciała: dupa (byle ją ruszyć) i głowa (byle zapanowała nad dupą, byle nie uległa wymówkom, byle nie słuchała paraliżującego strachu i byle... tak po prostu... byle nie bolała). Ta druga, niestety, szwankowała praktycznie podczas całego mojego wyjazdu. Zwłaszcza w tym ostatnim sensie.


Mój ś.p. tatuś zwykł mawiać: "Jak cię boli głowa, to włóż sobie pinezki do butów, poskacz, a ból głowy natychmiast przejdzie".
Gdy po 16.00 wybierałam się na stok, myślałam, że z bólem głowy, na który nie pomogły nawet 2 Ibumy forte, wytrzymam co najwyżej dwie godziny. Tymczasem... zjazd za zjazdem... minęły 4 godziny, a mnie ten ból udawało się ignorować. I pojeździłabym sobie jeszcze godzinkę, gdyby nie pojawiło się uczucie, że w butach mam pinezki. Ból głowy, owszem, przeszedł, ale radość szusowania niestety wraz z nim.
A wracając do mądrości tatusia... Jak kiedyś ból głowy będzie mi chciał pokrzyżować plany treningowe, pójdę po prostu pobiegać w butach narciarskich.

Bo jak w bieganiu... W tym całym narciarskim ekwipunku jak dla mnie najważniejsze są buty. A moje, 10-letnie, zaczęły się sypać i przestały być szczelne. Stąd to durnowate uczucie.

dzień czwarty: jak chomiki w kołowrotku

Dzień dobry, za czym ta kolejka? Aaa... Nie wiadomo. No to my też postoimy.
‪#‎Kolejkowicze‬ ‪#‎stacze‬

Nie lubię stać w kolejkach. Bo to strata czasu. Bo nogi od tego stania bolą bardziej niż od zjeżdżania. Bo nie lubię cisnąć się w tłumie, w którym wszyscy szturchają, trącają się i przepychają. Bo osiągam stany irytacji. Bo nie mogę słuchać, jak ludzie narzekają na kolejki, a sami się do nich przyczyniają: przepuszczają puste krzesełka, blokują dostęp do przejścia, a sami nie wsiadają. Bo kolejki wydobywają z ludzi to, co najgorsze, a z narciarzy to już ho-ho-ho... Pisałam o ludziach jeżdżących na nartach dwa lata temu (patrz tutaj). Po pierwszym dniu szusowania zdania na temat narciarzy nie zmieniłam: o ile w większości przypadków bieganie wydobywa z ludzi cechy pozytywne, o tyle narty wyciągają z nich całą mas cech negatywnych. Dlatego po pierwszym dniu jeżdżenia w szczycie zdecydowaliśmy się z Piterem na karnety wieczorne. Dzięki temu bez stania w kolejkach, na nieprzeludnionym stoku mogliśmy popylać w kółko: wyciąg - zjazd, wyciąg - zjazd, wyciąg - zjazd. Jak te chomiki w kołowrotku. Nasz ostatni dzień był pod tym względem najwspanialszy.

W Białce zima w pełni (tak, tak... termometr pokazuje -9), a my kończymy sezon narciarski. Krótki, ale udany. Prawdziwy szok. Nie zaliczyłam żadnej gleby.

dzień piąty: powrót
Jeżdżenie na nartach jest jak bieganie. Czasem się nie chce, czasem ma się go dość, czasem wszystko boli, czasem mówi się "już nigdy więcej"... Ale jak tylko chwilę się odpocznie, zaczyna się planować kolejny raz. My też, wracając z Piterm do domu, planowaliśmy i obiecywaliśmy sobie, że zrobimy wszystko, by nasza kolejna przerwa nie wyniosła dwa lata. Lecz póki co wracamy do codziennych treningów. Bo droga powrotna uświadomiła nam, że nie ma nic bardziej męczącego niż wielogodzinne siedzenie na tyłku.

A tak jadę i się nudzę, to się na fitness na jutro zapisałam. Rezerwacje dokonywane przez internet i możliwość wglądu w historię treningów - podoba mi się ta opcja.