niedziela, 2 lutego 2014
run & write, write & run
Musiałam odpuścić nieco w tym tygodniu bieganie. Trzy dni pracy, które wyskoczyły mi niespodziewanie, to jedno. Uciążliwe przeziębienie zaś, którego po bieganiu w czasie siarczystych mrozów powinnam była spodziewać się jak najbardziej, to drugie. Od czwartku więc, żeby mieć jakąkolwiek namiastkę treningu biegowego i by nie borykać się z poczuciem totalnej klęski, wybrałam bieżnię na siłowni. I choć przestałam uważać ostatnio, że jest ona koszmarem, i choć doceniłam to, że bardzo pomaga w pracy nad techniką, to jednak nadal uważam, że nie sprzyja tworzeniu ciekawych wpisów na blog. Bieżnia mechaniczna nie daje szansy, by ulec modzie zachwycania się bieganiem w kilkunastostopniowym mrozie. Nie pozwala licytować się z nikim, w jakiej najniższej temperaturze udało się pobiec. Nie pozwala na spektakularne analizy kolejnych warstw stroju biegowego ani na pomiar czasu przy ich zakładaniu. Nie pozwala napisać o mrożącej krew w żyłach walce, w której ostatecznie zła niechęć wyjścia w zimny plener przegrywa z dobrą chęcią zrobienia długiego wybiegania. Nie pozwala wreszcie zamieścić ciekawych fot: z bajeczną bielą w tle, z oszronionymi wąsami i brodą (ups... zapomniałam, że ich nie mam) czy z zamrożoną łzą w oku. Hmm... W porównaniu z takimi tematami opis biegania na bieżni mechanicznej powiałby nudą i monotonią.
Zresztą... Tak w ogóle zastanawiam się, o czym by tu w najbliższym czasie napisać. Nie ukrywam, że najłatwiej robi się relacje z zawodów. Bo to konkretny temat, bo jakieś zdjęcia można dołączyć, bo łatwiej też zdobyć czytelników - ludzie, którzy uczestniczyli w tej samej imprezie, chętnie przecież skonfrontują swoje przeżycia, opinie i wrażenia z przeżyciami, opiniami i wrażeniami innych. Tymczasem... Wszystko wskazuje na to, że relacja z Wieliszewskiego Crossingu będzie póki co ostatnim tego typu wpisem. Większość zawodów w najbliższym czasie z różnych względów odpuściłam, a dwa biegi w Grand Prix zBiegiemNatury, które w moich planach jeszcze zostały... No cóż... Jakoś nie spodziewam się, że biegnąc po raz czwarty i piąty tę samą trasę w ramach tego samego cyklu, wydobędę coś wyjątkowego, coś godnego zamieszczenia na blogu. Nie oznacza to jednak, że pisać przestanę. Pozostaje mi bowiem takie trochę inne pisanie o bieganiu. I może jeszcze pisanie o... pisaniu.
Wypomniał mi niedawno w rozmowie pewien kolega, że zaczynam mówić jak wszyscy biegacze prowadzący blogi. Użył nawet pewnego porównania, pod którego wpływem opadła mi szczęka. Dodał też coś potem, że w ogóle nie lubi czytać biegowych blogów, a jeśli autora zna, to woli z nim porozmawiać osobiście. W ramach odparcia zarzutów chciałam nawet uświadomić kolegę, iż osoba, do której mnie porównał, nie pisze żadnego bloga, lecz prowadzi najzwyklejszy fanpage na fejsie. Chciałam nawet zaproponować lekturę porównawczą, by zobaczył, jak zupełnie inaczej piszemy o bieganiu i jak zupełnie inaczej je traktujemy. Chciałam zapytać, czy przed wydaniem osądu próbował przeczytać jakąkolwiek moją notkę. Chciałam, lecz udało mi się powstrzymać. W końcu tłumaczą się winni.
Tak się złożyło, że ten sam kolega zareagował niedawno na moją rzuconą w eter prośbę o pożyczenie książki Murakamiego "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu". Poszukiwałam jej, bo tak coś podskórnie czułam, że znajdę w niej wiele zdań, które równie dobrze wypowiedzieć bym mogła ja. I nie myliłam się. Wystarczyło, że zajrzałam do przedmowy, a przeczytałam to, co spodziewałam się przeczytać, i to, o czym zawsze myślałam w kontekście swojego pisania bloga.
Jest takie mądre powiedzenie, które brzmi: "Prawdziwy dżentelmen nigdy nie rozmawia o kobietach, z którymi zerwał, ani o wysokości zapłaconych podatków". Mówiąc szczerze, to wierutne kłamstwo. Właśnie je wymyśliłem. Wybaczcie! Ale gdyby naprawdę było takie powiedzenie, sądzę, że kolejnym warunkiem bycia dżentelmenem byłoby zachowanie dyskrecji na temat tego, co należy robić, żeby mieć dobrą kondycję. Dżentelmen nie powinien opowiadać na prawo i lewo, jak dba o formę. Takie przynajmniej jest moje zdanie.
Wszyscy wiedzą, że nie jestem dżentelmenem, więc może w ogóle nie powinienem się takimi rzeczami przejmować, ale trochę mi wstyd pisać tę książkę. Być może to, co teraz powiem, zabrzmi jak unik, ale ta książka mówi o bieganiu i nie jest traktatem o tym, jak zachować zdrowie. Nie mam zamiaru dawać w niej rad w rodzaju" "Posłuchajcie mnie wszyscy - jeśli chcecie zachować zdrowie, biegajcie każdego dnia!". Zamiast tego chcę przedstawić w niej zebrane przez mnie przemyślenia, dotyczące tego, czym dla mnie, jako człowieka, jest bieganie. To książka, w której tylko rozważam różne sprawy i głośno myślę. /.../
Ale w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że muszę napisać uczciwie, co myślę i czuję w związku z bieganiem, trzymając się przy tym własnego stylu. /.../ Zauważyłem, że uczciwe pisanie o bieganiu i uczciwe pisanie o samym sobie jest niemal jednym i tym samym. Myślę więc, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby czytać tę książkę jako swego rodzaju wspomnienia obracające się wokół czynności biegania.
Uśmiechnęłam się do siebie, gdy po raz pierwszy przeczytałam te słowa. Bo dokładnie taką samą koncepcję miałam, gdy po dość długiemu opieraniu się namowom znajomych (nic tylko "powinnaś zacząć pisać bloga" i "powinnaś zacząć pisać bloga") powołałam do życia "Wielką improwizację", okrasiłam ją wymownym opisem "powiedzmy, że o bieganiu" i napisałam notkę wstępną. No ale założenia - założeniami... Być może jednak nie udało mi sie zawrzeć tu tego, o czym myślałam.
- Czy naprawdę jest tak jak mówi kolega? - zapytałam Pitera. Bo wiem, że choć jest moim mężem, bez problemu mogę liczyć na jego trzeźwe spojrzenie i na to, że będzie wobec mnie krytyczny jak nikt inny.
- Nie - wydawal się być zdziwiony opiniami kolegi. Odetchnęłam z ulgą. Tym bardziej, że... Z odsieczą zupełnie nieświadomie przyszedł też pewien znajomy.
- Tak chciałem Ci tylko powiedzieć, że jakby co, to czytam Twojego bloga biegowego... żeby nie było :) - napisał on któregoś dnia.
- Ooo... to miło... Choć nie przypuszczam, by mogło to interesować kogokolwiek poza ludźmi biegającymi :) - odpisałam.
- Nawet gdyby było o dupie Maryni, Twoje pisanie się dobrze czyta - jego słowa pokrzepiły mnie tym bardziej, że ów znajomy miał okazję czytać moje znacznie lepsze i bardziej różnorodne teksty niż te tutaj.
Jak już się rzekło odpuściłam w najbliższym czasie z różnych względów większość zawodów, więc - naturalną koleją rzeczy - nie napiszę chwilowo żadnych relacji. Nie oznacza to jednak, że pisać przestanę. Pozostaje mi bowiem takie trochę inne pisanie o bieganiu. Pewnie nie przysporzy mi ono popularności, nie przyciągnie czytelników, ale... mówi się trudno i pisze się dalej. Zwłaszcza że, o czym też często wspomina w swojej książce Murakami, pisanie ma wiele wspólnego z bieganiem. Czasem tak samo ciężko się za nie zabrać, czasem zapanować trzeba nad swym lenistwem i próbą ucieczki w inne czynności, czasem trzeba się zmusić do wysiłku, czasem trzeba popracować nad formą i stylem, czasem trzeba rozpisać solidny plan, ale... gdy już się zacznie... podobnie jak bieganie pisanie pozwala się oczyścić, uporządkować myśli, zapanować nad chaosem, utrzymać się w pionie, lepiej zrozumieć siebie i świat... Podobnie jak bieganie pisanie czyni mnie też bardziej otwartą i podobnie jak w bieganiu w pisaniu dużo łatwiej jest wydobyć ze mnie coś, czego nie wydobędzie się ze mnie w rozmowie.
Być może należę do ludzi nazbyt drobiazgowych, ale nie potrafię niczego pojąć dogłębnie bez przelania myśli na papier, więc musiałem czymś zająć ręce i zapisać te słowa. W przeciwnym razie nigdy bym się nie dowiedział, czym jest dla mnie bieganie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Pisz, pisz:-) Ja też czytam z przyjemnością. Bieżnia...brrr...Byłam raz i więcej nie, nudny 10 kilometrowy koszmar, po którym błędnik szalał.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńBędę pisać, będę. Nawet jeśli tego nikt nie przeczyta. Bo... tu tez analogia z bieganiem... fajnie, jak ktoś chwali i docenia, ale... robi się to przede wszystkim dla siebie :)
UsuńPS. Ciągle jeszcze charczę. Nawet w związku z tym znów planowałam dziś bieżnię. Ale... gdy zobaczyłam przepiękne słońce za oknem, nie mogłam się oprzeć. Mam nadzieję, że nie rozłożę się z powrotem :) Tu kilka zdjęć: https://www.facebook.com/blogwielkaimprowizacja/posts/444893685637821
Fajne zdjęcia, jeśli jednak jesteś chora, powinnaś odpocząć.Wiem, że ciężko zrezygnować, ale czasem trzeba.
UsuńBardzo fajne zdjęcia. Jeśli jednak jesteś chora to powinnaś odpocząć.Wiem, że ciężko zrezygnować z treningu, ale czasem trzeba.
UsuńPisz, pisz:-) Ja też czytam z przyjemnością. Bieżnia...brrr...Byłam raz i więcej nie, nudny 10 kilometrowy koszmar, po którym błędnik szalał.
OdpowiedzUsuńprzecież wiesz, że i ja myślę, ze "Twoje pisanie się dobrze czyta", bo co ja bym tu niebiegająca robiła? oczywiście pomijam kwestię lubienia autorki czy sentymentu :)
OdpowiedzUsuńa zatem pisz Gosia, pisz! :)
ps. dzięki, ze doceniłaś mój sukces w związku z komputerem. (chyba jako nieliczna :)) bo taki sukces dla mnie nieznającej się na komputerach, to przecież wielkie osiągnięcie :))
Nieważne jak o bieganiu piszesz, mnie się podoba i miło się czyta :) pisz więc, pisz bo we mnie masz wierną czytelniczkę :)
OdpowiedzUsuńa jednak mnie zainteresowało:)
OdpowiedzUsuń