czwartek, 31 października 2013

marsz turecki - czwarty bieg

 
........ - powiedział do mnie turecki wędkarz. Urządziłam sobie tego dnia w ramach pożegnania z wakacjami jogging po plaży. Zatrzymałam się właśnie na molo, by zrobić rozgrzewkę i usiadłam, by na tle morza sfotografować stopy odziane w ukochane Asicsy. - .... - gdy długo nie reagowałam, wędkarz dodał coś jeszcze, a ja na podstawie jego gestów domyśliłam się, że przywołuje mnie do siebie.
- Pewnie chce mi się pochwalić jakąś duuużą rybą - pomyślałam, szybko pstryknęłam zdjęcie i podeszłam do niego. Ryb w wiaderku nie zobaczyłam jednak żadnych. Za to na podstawie kolejnych gestów zrozumiałam, że widok mnie siedzącej na ziemi obudził w nim dżentelmena. Wędkarz bowiem postanowił odstąpić mi swoje krzesełko.
- Nie. Dziękuję - zaprotestowałam i w mieszance kilku języków wytłumaczyłam mu, że nie chcę siedzieć, że zatrzymałam się tylko na chwilę i że zaraz biegnę dalej.
- Mieszkasz w tym hotelu? - zaciekawiony wędkarz wymienił nazwę hotelu, stojącego tuż obok.
- Nie. W Arorze - gestem wskazałam oddalone o 2,5 km miejsce.
- I ty tu przybiegłaś?! - wędkarz nie mógł wyjść z podziwu, a ja... No przecież nie będę mu tłumaczyć, że taki dystans to żaden wyczyn, a i prędkość, z jaką się poruszałam nie była zawrotna. Tak, tak... W Turcji nadarzyła się wreszcie okazja, by przekonać się, że bieganie po plaży wcale nie jest tak przyjemne i bajecznie romantyczne, jak głoszą legendy.


Badając przed wyjazdem na wakacje, jak wygląda życie biegowe w Turcji, dowiedziałam się, że oprócz dwóch poważnych imprez (Intercontinental İstanbulEurasia Marathon – jedyna impreza biegowa na świecie rozgrywana na dwóch kontynentach – oraz International ÖGER-Antalya-Marathon „Runtalya”) w Turcji nie ma takich tradycji biegowych jak w naszym kraju. Nie ma tam mody na bieganie jaka ostatnio zapanowała w Polsce. 
I faktycznie. Podczas tygodniowego pobytu w Kuşadası oprócz mnie i męża widziałam tylko dwie biegające osoby. W obu przypadkach byli to turyści. Więc cóż się dziwić wędkarzowi, że się zdziwił?
 


marsz turecki - trzeci bieg


Następnego dnia postanowiliśmy odpocząć nieco od cywilizacji (i od tej starożytnej, i od tej współczesnej). Wybraliśmy się więc dolmuszem do Parku Narodowego Milli Park. Słynie on z tego, że skaliste wybrzeża zamieszkują objęte ochroną foki i żółwie wodne, których nie udało nam się zobaczyć. Słynie on z tego, że jest domem wielu gatunków gadów, ssaków, i ptaków, których nie udało nam się sfotografować. Słynie on wreszcie z górzystego terenu, bliskości greckiej wyspy Samos (była tak blisko, że nawet telefon komórkowy złapał grecką sieć, a sms-y z informacjami o cenach obowiązujących w Unii Europejskiej posypały się lawinowo) i z lasów, w których rośnie wawrzyn, sosna czerwona i czarna oraz wiele gatunków lip, kasztanowców i dębów występujących jedynie w północnej Anatolii.
 
 
 
Oprócz pięknych widoków wizyta w Milli Parku przyniosła nam jeszcze dwie refleksje:
- o wiele łatwiej zbiega się z górki niż pod nią wchodzi;
- myśl freudowska jest stara, ale jara.
 
Oto jak wyglądało nasze drugie śniadanie. Chyba nie muszę dodawać, którą bułeczkę przygotował sobie przed wyprawą mąż, a którą ja. Doktor Freud z pewnością dopatrzyłby się w tym jakichś symboli.



marsz turecki - drugi bieg



Na cel drugiego naszego marszobiegania wybraliśmy Kuşadası. Droga z obrzeży do centrum – jak już tradycyjnie na Turcję przystało - również nie sprzyjała rozwinięciu prędkości. Tym razem jednak nie dlatego, że była piękna i malownicza (wiodła wzdłuż dużej, ruchliwej ulicy). Ale… Długi, niekończący się podbieg – to jedno. Nasi towarzysze podróży – to drugie. Na samym początku wycieczki dołączyły do nas bowiem dwa bezpańskie psy. Nie, nie były groźne. Nie gryzły nas po łydkach, nie warczały, nie rzucały się do gardeł… Wręcz przeciwnie. Były przyjacielskie i niezwykle łagodne, a kolczyki w ich uszach świadczyły o tym, że są pod opieką miasta, które dba o to, by były czyste, odrobaczone i szczepione. Kolczyki w ich uszach świadczyły też o tym, że między bajki można włożyć doniesienia, jakoby Turcy nie lubili psów (gdyż podobno jeden taki ugryzł Mahometa). Te psy, biegając sobie wolno po mieście, naprawdę wyglądały na szczęśliwe. Miały tylko jedną wadę. Na ruchliwej ulicy pędziły tak niefrasobliwie, jakby chciały zginąć pod kołami pędzących z naprzeciwka samochodów. Troska o nie kazała nam wyhamowywać.


 



Psy dobiegły z nami aż do samego centrum. Tam wreszcie spotkały swoich kolegów, a my spokojnie mogliśmy zająć się zwiedzaniem miasta... 
 


...i degustacją tureckich smakołyków.



marsz turecki - bieg wsteczny



Czasem po najwspanialszym dniu przychodzi najgorsza w życiu noc.
Czasem ktoś najbliższy okazuje się najbardziej obcy, a ktoś obcy – bardzo bliski.
Czasem nie pozostaje nic innego, jak czekać na zachód słońca.

 

marsz turecki - pierwszy bieg



Niewiele potrzeba było czasu, by leniuchowanie zaczęło nas przytłaczać. Już pierwszego dnia wieczorem przewodnik po Turcji poszedł w ruch, a tam… same dobre wieści. Nie dość, że samo Kuşadası wydało nam się miejscem dość interesującym, to jeszcze okazało się doskonałym punktem wypadowym do kilku starożytnych miast. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów znajdowały się: Tales, Priene, Didyma... Najbliżej stąd jednak było do jednej z tureckich wizytówek. Do  Efezu, którego ruiny należą do najlepiej zachowanych zespołów miejskich.

Drugiego dnia tuż po śniadaniu przebraliśmy się z mężem w stroje biegowe i zamiast wykupić wycieczkę w biurze podróży, udaliśmy się na przystanek busów, zwanych w Turcji dolmuszami, skąd w około pół godziny można było znaleźć się na miejscu. Przystanek, z którego do Efezu było już tylko kilka kroków, był świetnie oznaczony, lecz.. po co iść na łatwiznę… pojechaliśmy do samego końca, do pobliskiej miejscowości Selçuk. To właśnie tam rozpoczął się nasz marszobieg. Najpierw dookoła Selçuku, a po drodze...

...minęliśmy kilka miejsc, pamiętających nieco bardziej odległą przeszłość...
 

...minęliśmy sady owocowe, pełne dojrzewających pomarańczy, mandarynek, cytryn, jabłek i moich ukochanych granatów...
 
 
...ścigaliśmy się z dziećmi, które - zdumione widokiem biegających turystów - rzuciły się w pościg tylko po to, by dość szybko dostać zadyszki...

...delektowaliśmy się świeżo wyciskanym sokiem z granatów i prawdziwą kawą po turecku.

Po kawie przyszedł wreszcie czas na truchcik w kierunku Efezu. Ale i ta droga nie sprzyjała rozwinięciu prędkości.

Bo po drodze były pozostałości  (w postaci samotnej jońskiej kolumny wspartej na kilku kamieniach) po wielkiej niegdyś i niezwykłej świątyni Artemidy.
 

Bo oględzin się domagała siłownia pod chmurką (ta akurat wygląda dość pociesznie, ale tego rodzaju siłownie są obecnie w Turcji na porządku dziennym).

Bo w mijanej budce piszczały szczeniaczki.
 


Bo to, bo tamto... Ale potem jeszcze tylko jeden podbieg, jeszcze tylko jeden zbieg...

...i Efez został zdobyty.