czwartek, 31 grudnia 2015

mijający nas biegacze

Ostatni dzień roku. Gdziekolwiek spojrzę, wszyscy robią podsumowania, spisują postanowienia na przyszły rok i składają całoroczne podziękowania (najlepiej na fejsie, ofkors). Cóż, z różnych względów wszystkie te sylwestrowo-noworoczne zrywy, były mi obce. Podsumowania brzmią jak przechwałki (większość pisze o sukcesach, a nie porażkach), lista postanowień po miesiącu gdzieś wyparowuje, a o naszej wdzięczności dla bliskich nie powinny świadczyć ostentacyjne podziękowania na fejsie składane od święta, lecz to, jak wobec tych osób zachowujemy się na co dzień, kiedy nikt nie patrzy.

Ostatni dzień roku. Zgodnie z ogólnie panującym trendem powinnam zrobić symboliczne ostatnie tegoroczne bieganie. A jednak... kichając, prychając i smarkając w chusteczki, odpuszczam. Z tego samego powodu odpuszczę też z pewnością jutrzejsze symboliczne pierwsze bieganie noworoczne. Chyba jednak wolę zachować zdrowie na te codzienne biegania niesymboliczne.

Ostatni dzień roku. Roku, w którym padła blogosfera portalu, na którym debiutowałam. Pierwszy blog (może to i lepiej) rozpłynął się w niebycie. Drugi blog, na szczęście, kopiowałam. I gdy (kichając, prychając i smarkając w chusteczki) przeglądałam dziś folder ze starymi wpisami, rzucił mi się ten o tytule "mijający nas ludzie". Czy ma coś wspólnego z bieganiem oprócz wątku biegowego w przytoczonym opowiadaniu Franza Kafki?  Chyba to, że niektórymi biegowymi znajomościami poczułam się rozczarowana. Coraz bardziej pęka w szwach mit o biegaczach jako tych fajnych, pozytywnie zakręconych ludziach, na których zawsze można liczyć.

"mijający nas ludzie"
15.12.2012


Spotkałem się z kolegą,
Bo kolega jest od tego
I wypada czasem spotkać się z nim...


- Ciekawe... - któregoś wieczoru Żona zwróciła się do Męża tuż po wyjściu z amerykańskiej knajpy, w której spotkali się ze znajomymi. - Poznaliśmy ich parę lat temu przez koleżankę z wakacji. Widujemy ich raz na parę miesięcy. Tak naprawdę niewiele o sobie nawzajem wiemy. Oni nie oczekują niczego od nas, my nie oczekujemy niczego od nich. Pomiędzy tymi co-paro-miesięcznymi posiadówkami w knajpie nawet nie czujemy potrzeby, by do siebie dzwonić, by utrzymywać ze sobą jakiekolwiek formy kontaktu. A potem, jak przychodzi co do czego, zawsze o nas pamiętają. Szybka akcja, wici rozesłane drogą mailową, z dnia na dzień zorganizowane spotkanie... To ciekawe, że mimo braku bliskości pamiętamy o sobie, mamy o czym ze sobą rozmawiać i tak dobrze czujemy się w swoim towarzystwie... Może to kwestia braku zobowiązań i wzajemnych roszczeń... A może kwestia braku "wypadania", konieczności zachowywania pozorów w utrzymaniu relacji...

- Ciekawe... Ta dziewczyna jest moją rówieśniczką - któregoś dnia podczas zakupów w supermarkecie Żona wskazała Mężowi pewną kasjerkę. - W sumie to chyba specjalnie się nie znałyśmy, ale chodziła ze mną do podstawówki, do równoległej klasy.

- Ciekawe... Ta dziewczyna też jest moją rówieśniczką - jakiś czas później (być może nawet tego samego dnia) Żona wskazała Mężowi kobietę, idącą w towarzystwie męża i dwójki dzieci. - Chodziła ze mną do podstawówki, do równoległej klasy. W sumie to nawet bardzo się kolegowałyśmy. Razem z nią, kilkoma jeszcze dziewczynami i chłopakami (m.in. jej mężem) tworzyliśmy paczkę.
- I co? Nie mówi ci nawet "cześć"? - zdziwił się Mąż.
- Po pierwsze, to nie jestem pewna, czy ona w ogóle mnie poznaje. A po drugie, jak widzisz, ja też się do zagajania nie garnę. Nie chce mi się odpowiadać na jakiekolwiek pytania z cyklu "co słychać?", "czym się zajmujesz?", "czy masz dzieci?", a potem jeszcze - tylko dlatego, że tak wypada - odwzajemniać się tym samym. Nie mam serca do tego typu relacji. Nie mam serca do gry pozorów.

- Ciekawe... Miałam dziś taką przygodę - parę dni temu Żona zwróciła się do Męża. - Jechałam z koleżanką na aerobic. Gdy wsiadłam do autobusu, zaczęła mi się dziwnie przyglądać jakaś dziewczyna. Pomyślałam, że jak zwykle gadam jakieś głupoty i to dlatego. Ta dziewczyna wysiadła na tym samym przystanku co my. I wtedy... "Ty studiowałaś polonistykę, prawda?" - zaczepiła mnie. "Tak" - odpowiedziałam, próbując z otchłani niepamięci wydobyć jej twarz. "I nazywasz się..." - dziewczyna bezbłędnie wymieniła moje imię i nazwisko, przyprawiając mnie o jeszcze większą konsternację. Domyśliłam się, że studiowała razem ze mną. Domyśliłam się, że z pewnością na niektóre zajęcia chodziłyśmy razem, ale... Było mi strasznie głupio, ale jej twarz nie mówiła mi nic. Dopiero gdy "Moim chłopakiem był ten-a-ten" powiedziała, odzyskałam pamięć. "No tak!" - zakrzyknęłam na wspomnienie tej wydziałowej pary. "Naprawdę?" - odrzekłam zaś zdumiona, gdy oznajmiła, że dziś chłopak ten jest jej mężem, a ona urodziła mu trójkę dzieci.

- Ciekawe...

Jeśli przechadzamy się nocą po ulicy i w naszą stronę biegnie jakiś człowiek, widoczny już z daleka - gdyż ulica wznosi się przed nami stromo w górę i jest pełnia księżyca - nie będziemy próbowali pochwycić biegnącego, chociażby był słaby i obdarty, chociażby nawet pędził za nim z krzykiem jakiś inny człowiek, ale pozwolimy mu pobiec przed siebie bez przeszkód.
Albowiem jest noc i nie z naszej winy ulica w pełnym blasku księżycowym wznosi się stromo w górę, a ponadto jest możliwe, że tamci dwaj wdarli się w tę gonitwę dla rozrywki, może też obydwaj ścigają kogoś trzeciego, może zresztą ściga się tego pierwszego bezprawnie, być może, że ten drugi chce pierwszego zamordować, a my staniemy się współwinni morderstwa, możliwe również, że ci dwaj nic o sobie nie wiedzą i każdy z nich spieszy na własną odpowiedzialność do swego łóżka, może to są lunatycy, może ten pierwszy jest uzbrojony.
A wreszcie, czyż nie wolno nam odczuwać zmęczenia, czy wypiliśmy dosyć wina? Jesteśmy więc zadowoleni, że również ten drugi człowiek zniknął nam już z oczu.

(Franz Kafka - "Mijający nas ludzie")

- Ciekawe... Coraz częściej zastanawiam się nad tym, ile wśród tych mijających mnie osób jest takich nierozpoznanych ex-kontaktów, ex-znajomych, ex-kolegów... Ex-przyjaciół? Ciekawe, że coraz rzadziej bywam niezadowolona, gdy znikają mi z oczu.

wtorek, 22 grudnia 2015

przebudzenie mocy

Gdy ma się problem z przyczepem mięśni udowych tylnych, największy ból dupy nie polega na tym, że podczas biegania boli cię dupa, lecz na tym, że inni biegają coraz szybciej, podczas gdy ty biegasz coraz wolniej i obserwujesz, jak czasy osiągane przez ciebie podczas zawodów stopniowo oddalają się od twoich życiówek. Może nie zbyt wyśrubowanych, ale jednak...
- Na ile biegniesz? - słyszysz przed startem.
- Na ukończenie - odpowiadasz na odczepkę, dodajesz, że ten bieg traktujesz treningowo, a w duchu myślisz: - Żeby chociaż 5 km przebiec poniżej 30 minut, a 10 km poniżej godziny.
- Na ile biegniesz? - słyszysz przed kolejnym startem.
- Na ukończenie - opowiadasz i... faktycznie tak myślisz. Modlisz się w duchu, by w ogóle dotruchtać do linii mety i nie przejść do marszu. Nie dodajesz nawet nic o tym, że ten bieg traktujesz treningowo. Jesteś już bowiem na etapie, gdy imprezy biegowe traktujesz czysto towarzysko. Bo jak tu przykładowo nie wziąć udziału w takim cyklu City Trail, skoro można spotkać tam tak wielu znajomych wśród uczestników i jeszcze parę znajomych wśród organizatorów?

No więc zjawiłam się w ostatnią niedzielę na trzeciej rundzie cyklu City Trail...


Po załatwieniu formalności, przywitaniu się z niezliczoną ilością znajomych, dobiegnięciu na linię startu (to dobry pomysł, że start oddalony jest od biura o około 1,5 km - rozgrzewka dzięki temu musi być) i obowiązkowym selfie ustawiłam się w ostatniej strefie razem z Olą. Tą samą, z którą przegadałam całe 5 km w rundzie drugiej i osiągnęłam wybitny rezultat 30:42. Nie trudno się domyślić, że po sygnale do startu znów zaczęła się nasza pogawędka - trochę o bieganiu, trochę o starzeniu się, trochę o życiu i...tym razem było również coś z zakresu kultury i sztuki. Opowiedziałam Oli, jakie filmy obejrzałam w kinie w listopadzie. Opowiedziałam, na jaki film chciałbym się wybrać po świętach. Pochwaliłam się wreszcie, że wieczorem idę z Piterem na nowe "Gwiezdne Wojny".


O filmie J.J. Abramsa napiszę to, co napisałam już na fejsie: "Jedna taka Rey bardzo szybko i bardzo dużo biegała, żeby uciec przed ciemną stroną mocy. Miała nawet bardzo fajne rękawki biegowe". Brzmi enigmatycznie? Dla tych, którzy nigdy nie widzieli "Gwiezdnych Wojen", pewnie tak. Ale wydaje mi się, że fani sagi od razu zrozumieli, o co chodzi. Może się nawet domyślili, że Rey - biegając tak i uciekając - sama odkryła w sobie moc. Tyle, że jej jasną stronę.


Byłyśmy z Olą już na ostatniej prostej, gdy...
- Wiesz co, Ola... Mam wrażenie, że mimo naszego gadania biegniemy szybciej niż ostatnio - stwierdziłam.
- Wydaje ci się.
- Nie. Na serio.
Ola nie dowierzała. Cóż... Nie biegam z zegarkiem. Pewnie wiele na tym tracę. Ale dzięki temu też coś zyskuję: lepiej potrafię się wsłuchać w swój organizm. Bo z tym bieganiem jest trochę jak z jazdą samochodem. Im dłużej prowadzisz, tym więcej potrafisz wyczytać z mruczenia silnika. Przychodzi czas, że bez patrzenia w kontrolki wiesz, z jaką jedziesz prędkością, kiedy zmienić bieg...
- A teraz, Ola, przyśpieszamy! - na ostatnich 200, może 300 metrach postanowiłam finiszować. Zgodnie z zaleceniem, jakiego fizjo Mikołaj udzielił mi korespondencyjnie, gdy pochwaliłam mu się, że idzie ku lepszemu. "Spróbuj już zwiększać tempo - doradził. - Ale jak tylko poczujesz ból - natychmiast zwolnij!"
- Dawaj, Ola! Szybciej! - darłam się, nie zwalniając. Bo test, na szczęście, wypadł pomyślnie. Bólu nie poczułam, a trasę... tak, tak... miałam rację... trasę pokonałyśmy o prawie 2 minuty szybciej niż poprzednio. 28:56 - nie brzmi, co prawda, zbyt efektownie, gdy 5 km biegało się poniżej 24 minut, ale daje nadzieję, że mój przyczep się przebudził i przechodzi na jasną stronę mocy. 


Oby tylko było to prawdziwe przebudzenie mocy, a nie leniwe otwarcie oka podczas przewracania się na drugi bok. Bo niestety w tej mojej rehabilitacji często zdarza się tak, że po zrobieniu dwóch kroków w przód, jeden robię w tył. A plany od stycznia są ambitne. I nie myślę tu o kolejnej rundzie City Trail czy o tych wszystkich Wedlach, Chomiczówkach, WOŚPach i Wieliszewskich Crossingach, na które się zapisałam. Myślę tu o planach treningowych, które wpisałam w swój kalendarz: o ćwiczeniach wzmacniających od Mikołaja (2 razy dziennie), o legendarnych zajęciach Ortorehu na Siennickiej (raz w tygodniu), o tych wszystkich treningach funkcjonalnych, interwałowych, siłowych i stabilizacyjnych w moim fitness klubie (2 razy w tygodniu, w różnych konfiguracjach)... Bieganie też, oczywiście jest w planach. Nie będę, co prawda, popierdzielać jak Ava z łysą oponą (nie licząc tej, którą wyhodowałam na brzuchu), ale z pewnością znajdzie się czas i na podbiegi, i na interwały, i na... improwizację. Niech moc będzie ze mną, gdy wraz z nowym rokiem przechodzić będę do kategorii K-40.

wtorek, 8 grudnia 2015

Mikołajowy prezent

tytułem wstępu

   Ból lewego pośladka zaczął się u mnie pojawiać po ukończeniu Poznań Maratonu. A zatem w drugiej połowie października zeszłego roku. Z biegu na bieg stawał się coraz bardziej uciążliwy. W listopadzie więc, korzystając z bezpłatnego kuponu do ProRehu w Legionowie, trafiłam do bardzo sympatycznego fizjoterapeuty o wdzięcznym imieniu Mikołaj. Mikołaj stwierdził wówczas jakiś problem z przyczepem tylnych mięśni udowych. Nie, nie zabronił biegać (jako aktywny sportowiec, a konkretnie piłkarz ręczny KPR RC Legionowo, chyba nie miałby sumienia), lecz zaprosił na kolejną wizytę i przesłał zestaw ćwiczeń wzmacniających.
   Postanowienia po tej wizycie były mocne: regularnie ćwiczę i czasem odwiedzam Mikołaja. Ale wtedy zdarzyło się coś strasznego. Awans na kierowniczkę sklepu New Balance w Arkadii. Moje życie prywatne przestało istnieć. Brakowało mi czasu na bieganie, regularne treningi, wysypianie się, regenerację fizyczną i psychiczną oraz na wcielenie w życie mojego mocnego postanowienia.



Jednego tylko pozytywu dopatrywałam się w tym wszystkim. Zdawało się, że ograniczając bieganie do biegania po sklepie, pozbyłam się bólu pośladka.
   W kwietniu odeszłam z New Balance'a i powoli zaczęłam wracać do bardziej regularnych treningów. Może i nie miałam oszałamiającej formy, ale jakoś się biegało. Mniej więcej do września, kiedy to w moim lewym pośladku znów pojawił ból.

Ciocie i Wujkowie Dobre Rady

Polacy to taki dziwny naród, w którym wszyscy się na wszystkim znają. A już najbardziej na polityce i... na medycynie.

- To na pewno pasmo biodrowo-piszczelowe - tę diagnozę usłyszałam niezliczone ilości razy. No cóż... Jest to chyba najpopularniejsza przypadłość biegaczy, więc prawdopodobieństwo, że się ze zdiagnozowaniem nie trafi, jest niewielkie. Tak się jednak składa, że i ja się kiedyś z ITBS-em męczyłam, więc...
- Nie. To nie pasmo - odpowiadałam niezliczone ilości razy, wiedząc, jak się objawia syndrom pasma biodrowo-piszczelowego.

- Powinnaś się rolować - tę radę też słyszałam niezliczone ilości razy. Hmmm... Kiedyś wałek służył do wałkowania ciasta albo do przywoływania do porządku niegrzecznego męża. Dziś niesamowitą karierę robi wałek do masażu. Swego czasu starałam się rolować w miarę regularnie. Ale... Albo robiłam to nie dość regularnie, albo nie tak jak trzeba, albo nieodpowiednim wałkiem (nic nie poradzę na to, że na Blackrolla mnie nie stać)... W każdym razie oszałamiających właściwości rolowania nie dane mi było posmakować.

- Zrób sobie trzy tygodnie przerwy od jakiejkolwiek aktywności fizycznej, a zobaczysz, że samo przejdzie - po poprzednim wpisie nie muszę chyba dodawać, że to ta słynna rada mojego męża, z którą jakoś nigdy nie mogłam się zgodzić. Bo przecież można ćwiczyć trenując inne partie ciała i nie obciążając tej, która nawala. Bo przecież w przyrodzie nic nie ginie, a niewyleczona kontuzja lubi powracać jak bumerang. Patrz wstęp.

- Ja wiem, co ci dolega! Mam to samo! To na pewno mięsień gruszkowaty! - oznajmiła kiedyś jedna z koleżanek i nim skończyła wyjaśnienia, leżała na podłodze, demonstrując mi ćwiczenia, jakie jej ktoś zalecił.
- Nie, to raczej nie to - zaprzeczyłam i nawet specjalnie się nie przyglądałam jej wygibasom. Choć... Po wpisie Avy zaczęłam rozważać tę opcję.

- Dlaczego nie przychodzisz na zajęcia? - podczas imprezy integracyjnej Biegam na Tarchominie zapytał mnie Jerzy, nasz lokalny trener BBL.
- No bo... - opowiedziałam Jerzemu o swoich dolegliwościach.
- Przyczep mięśnia dwugłowego. Jak nic - zawyrokował Jerzy, powtarzając diagnozę Mikołaja sprzed roku i - że uprzedzę fakty - mówiąc to, co już wkrótce od Mikołaja usłyszę. Ale to się nie liczy. Bo Jerzy jest prawdziwym trenerem i absolwentem AWF-u, a nie jakimś tam biegaczem-amatorem, który nigdy w życiu nie trzymał w ręku podręcznika do anatomii.

kasa na Mikołaja

Przerażają mnie ludzie, którzy o swoich dolegliwościach piszą na forach internetowych i oczekują wirtualnych diagnoz od takich samych jak oni amatorów. W tej kwestii jestem dość staroświecka: diagnozę powinien postawić specjalista. Dlaczego więc tak długo ociągałam się z pójściem na konsultację do fizjoterapeuty? Ano jak zwykle z powodów przyziemnych - finansowych. Pal licho 70 zł wydanych jednorazowo (tyle zapłaciłam ja, ceny jednak zazwyczaj są nieco wyższe), ale... nigdy nie wiadomo, czy na jednej wizycie się skończy, czy za chwilę nie trzeba będzie inwestować w jakieś narzędzia wspomagające, farmaceutyki... Nigdy nie wiadomo, czy za chwilę 70 zł nie zamieni się w 700.

Kiedy wreszcie dojrzałam do wizyty u specjalisty (argument koronny: dostałam od mamy tak zwaną kasę na Mikołaja), wahałam się przez moment, czy wracać do zeszłorocznego fizjoterapeuty - Mikołaja, czy wybrać inną osobę. Taką, która spojrzałaby na mój pośladek świeżym okiem. Taką, dzięki której miałabym pewność, że diagnoza postawiona rok temu była słuszna. No ale skoro kasa była na Mikołaja...

- Wygrzebałem z archiwum twoją kartę - na wstępie spotkania oznajmił Mikołaj.
- Może niepotrzebnie. Teraz będziesz się sugerował.
- No dobra... - Mikołaj odłożył kartę. - To co się dzieje?
Opowiedziałam Mikołajowi, co się wydarzyło przez ostatni rok. Opisałam rodzaj bólu, wskazałam jego miejsce, opowiedziałam, w jakich sytuacjach pośladek daje znać o sobie, zademonstrowałam ćwiczenia, które sprawiają mi trudność...
- Czy trenujesz jakoś teraz?
Opowiedziałam Mikołajowi, że chwilowo zarzuciłam bieganie, ale za to chodzę na basen i częściej bywam na fitnessie.
- No wiesz... Muszę coś ze sobą robić, bo od braku ruchu zaraz przybieram na wadze - tłumaczyłam się Mikołajowi jak mała, nieposłuszna dziewczynka, która boi się, że dostanie rózgę.
- I bardzo słusznie. Bo co ma pośladek do brzucha, pleców, klatki piersiowej czy rąk? - Mikołaj mnie pochwalił, a potem... - Mogę ci jedynie powtórzyć to co rok temu.


Mikołaj podszedł do szkieletu i zobrazował mój problem. Jego imię bez zmian: przyczep tylnych mięśni udowych (w tym dwugłowego, o którym mówił Jerzy). Rzecz ponoć u biegaczy nagminna. Nie wiem tylko dlaczego nie trąbi się o niej tak często i gęsto jak o ITBSie.

Potem Mikołaj pomasował mnie gdzie trzeba, nakleił tejpa i zabrał na salę gimnastyczną, gdzie pokazał kilka ćwiczeń wzmacniających. Nie zabronił fitnessu, nie zabronił biegania. Mam omijać tylko to, co nadwyręża mój przyczep. I biegać muszę powoli.
- To znaczy... Możesz biegać szybko - sprecyzował Mikołaj. - Ale nie wydłużając kroku, lecz zwiększając kadencję.
Zadałam też pytanie o rolowanie. Że zacytuję: "Zdania są podzielone, moim zdaniem warto ale nie w każdym przypadku. W Twoim tak, ale dużo ważniejsze są te ćwiczenia. Rolowanie będzie wartością dodaną - to taki masaż bez masażysty".
I to by było na tyle. Moja codzienność wygląda teraz jak na obrazku poniżej. Na efekty czekam.




- Nie wiem, kiedy się u Ciebie pojawię - żegnając się, uprzedziłam uczciwie Mikołaja. - Nie mam kasy.
- Rozumiem. Będziemy się kontaktować na fejsie.
I faktycznie. Mikołaj jest ze mną ciągle na łączach: odpowiada na głupie pytania, dopytuje o postępy. Jedyne, w co muszę zainwestować, to kurs gejszy. Muszę się nauczyć ładnie drobić kroczki. Bo jakoś nie potrafię biegać szybko bez wydłużania kroku. Cholera... Wiedziałam, że na 70 złotych się nie skończy. Życzcie mi więc na święta... bogatego Mikołaja ;)

piątek, 4 grudnia 2015

zastępcza forma pisania o bieganiu

 Potrawa z ziemniaka

Niedziela, o której ostatnio pisałam miała swoją drugą część. Po biegu do mnie i do brata  dobiły nasze drugie połówki i razem udaliśmy się do pobliskich Grooli - lokalu, którego główną gwiazdą jest pieczony ziemniak. Pośród żartów (chociażby z tego, że na nasz super fajny rodzinny niedzielny obiad pochłaniamy coś tak powszedniego jak ziemniaki) ucięliśmy sobie pogawędkę o fizjoterapii.

Mój mąż ma podejście do fizjoterapii kompletnie nieentuzjastyczne. Piter jest zwolennikiem zasady "teraz, mistrzu, sam się lecz", a jego recepta na wszelkie dolegliwości jest prosta i zawsze ta sama: trzytygodniowa przerwa od jakiejkolwiek aktywności fizycznej. A potem samo wszystko przejdzie. No cóż... Rzadko różnimy się z mężem w poglądach, ale w tej sprawie parę razy zdołaliśmy się poprztykać. Bo z aktywności fizycznej nie zrezygnowałam, lecz ją ograniczyłam. Bo tupnęłam wreszcie (tą zdrową nogą, ofkors) i oznajmiłam, że MUSZĘ udać się do fizjoterapeuty.

O wizycie u fizjoterapeuty zaczął przebąkiwać też mój brat. Narzekał ostatnio na ból kolana, podczas Biegu ENTRE wyraźnie utykał i odnotował przez to najgorszy czas w historii swoich startów w Parku Moczydło. 

O ironio, najwięcej do powiedzenia w temacie fizjoterapii miała osoba niebiegająca, czyli bratowa (o jej chorobie pisałam gdzieś tu i tam). Dla niej rehabilitacja to nawet nie ziemniak, to chleb powszedni. Coś, co skutecznie stopuje zanikanie jej mięśni i sprawia, że wciąż może się poruszać na własnych nogach.
- Trafiłam niedawno na takich młodych, zaangażowanych rehabilitantów - opowiadała, sącząc piwo. - Ależ oni mnie wymęczyli. Następnego dnia ledwo chodziłam. Tak mnie wszystko bolało.
- Znaczy... Zakwasy miałaś - stwierdziłam. - A skoro miałaś zakwasy, to znaczy, że wciąż masz mięśnie. Chyba lepiej jest nie móc chodzić przez to, że mięśnie cię bolą, niż przez to, że ich nie masz.
- No - bratowa uśmiechnęła się zadowolona.
Jakże dziwnie i banalnie w tym kontekście wyglądają nieszczęścia nas - biegaczy.


Każdy ma obowiązek być szczęśliwy
  
Niedziela, o której ostatnio pisałam, miała też swoją część trzecią. Wieczorem, już w domu, Piter zrobił na kolację... znowu ziemniaki. A konkretnie - na moją specjalną prośbę - frytki belgijskie. Z własnej inicjatywy dorzucił do garnka z olejem obierki, które po uprażeniu okazały się całkiem smacznymi (a nawet godnymi zachwytu) chipsami. Potem zaś uwaliliśmy się (i dosłownie, i na łóżku) i obejrzeliśmy sobie film "Hector and the Search for Happiness" (w tłumaczeniu na polski: "Jak dogonić szczęście"). Jego opis na Filmwebie brzmi krótko: "Psychiatra przemierza świat w poszukiwaniu definicji szczęścia".

Od dawna powtarzam, że dla mnie szczęście tkwi w drobiazgach, a nie wielkich celach czy przedsięwzięciach. 
- Szczęściem jest zjeść pieczone ziemniaki w małym rodzinnym gronie. Szczęściem jest zjeść usmażone przez ciebie frytki belgijskie i te chipsy z obierków. Szczęściem jest tu i teraz poleżeć z tobą i obejrzeć film... - powiedziałam nie ruszając się z łóżka, podczas gdy główny bohater filmu w poszukiwaniu definicji szczęścia musiał zjechać kilka kontynentów, zawrzeć kilka nowych znajomości, przeprowadzić wiele rozmów i zapisać złotymi myślami cały notes.

- Dużo ludzi myśli, że szczęście można kupić.
- Dużo ludzi myśli, że szczęście to być bogatszym albo ważniejszym.
- Dużo ludzi widzi swoje szczęście tylko w przyszłości.
- Szczęściem mogłaby być wolność kochania więcej niż jednej kobiety na raz.
- Unikanie nieszczęścia nie jest drogą do szczęścia. 
- Narkotyki - co to za szczęście, które sprawia, że inni są nieszczęśliwi?
- Niektórzy twierdzą: Jeśli chcesz być szczęśliwy, to zadbaj o siebie.
- Szczęście to iść za głosem powołania.
- Szczęście to być kochanym za to, kim się jest.
- Strach wyklucza szczęście. 

Jak na ilość przebytych przez głównego bohatera kilometrów prawdy te nie grzeszą głębią i są raczej banalne (za co w różnych recenzjach polały się słowa krytyki), ale jakoś w ogóle mi to nie przeszkadzało. Po pierwsze: w niedzielne popołudnie po kilku ębszych inny rodzaj głębi nie był mi potrzebny do szczęścia. Po drugie: w pogoni za głębią nie oglądałabym raczej romantyczno-komediowego filmu, lecz sięgnęłabym po lekturę klasyków filozofii. Po trzecie: z natury uważam, że mówiąc o szczęściu ciężko uniknąć banału, a bardziej banalnie niż ogólne prawdy o szczęściu brzmią tylko ogólne prawdy o miłości. Po czwarte: potrawka z batatów. Słodkich ziemniaków, znaczy się.

- A pani co daje szczęście? - podczas podróży z Azji do Afryki główny bohater zapytał czarnoskórą kobietę, siedzącą obok niego w samolocie.
- Dom, rodzina... - zaczęła wymieniać. - Jadł pan kiedyś prawdziwą potrawkę z batatów? - zapytała wreszcie. Gdy główny bohater zaprzeczył, zaprosiła go na ten prosty posiłek do swojego rodzinnego domu, a tam - pośród domowych gwarów i niczym nieskrępowanej radości - zabawa trwała na całego.

Morały po tej wizycie nasuwały się oczywiste (daruję więc je sobie) i takie bliskie mojemu pojmowaniu szczęścia. Bardzo bliski był też ciąg dalszy. Główny bohater porwany został przez miejscowy gang i uwięziony w celi. Pobito go, zastraszono, grożono z pistoletu... Od śmierci uratowało go jednak pewne złote pióro (nie będę wdawać się w szczegóły). Uwolniony Hector biegnie co tchu przed siebie, śmiejąc się wniebogłosy. Szczęście to czuć, że się naprawdę żyje - w notesie głównego bohatera pojawia się kolejna złota myśl, a ja...
- To co? - uśmiechnęłam się do Pitera. - Wygląda na to, że bieganie daje szczęście.

  
Ta ostatnia niedziela

 - Czy mógłbyś nam zrobić zdjęcie? - przed startem drugiej rundy ‪#‎CityTrail‬ poprosiliśmy chłopca w czapeczce z charakterystyczną zielono-biało-czerwoną żyletą.
- Jasne – zgodził się entuzjastycznie chłopiec. - No to uśmiechamy się wszyscy.
I wszyscy się uśmiechnęli.
- A teraz wszyscy robią głupie miny!
No cóż... Naprawdę głupią zrobiłam ja. Ale to była zła mina do dobrej gry. I nie mówię tu o udanym, szybkim biegu czy nagłym i olśniewającym powrocie do formy. 





Była pogoda. Przyjemna i słoneczna.
Była pogawędka z Olą. Trochę o bieganiu, trochę o starzeniu się, trochę o życiu. Odbyta podczas biegu, a jakże... Bo żadna z nas nie miała formy na ściganie się i żadna z nas nie czuła chęci szybkiego pędu do mety. 5 km pokonałyśmy w czasie 30:42 netto, a i tak byłyśmy uśmiechnięte od ucha do ucha. Bo, jak mówi jeszcze jedna złota myśl z filmu, nie powinniśmy się zajmować pogonią za szczęściem, lecz szczęściem, które daje pogoń.

Foto by City Trail

Była pomidorówka (tak się City Trail po zawarciu paktu z Nationale Nederlanden rozwinął) jedzona w towarzystwie Artura z ENTRE.pl.
- To ty nie należysz do naszego klubu? - zdziwił się Artur.
- Nie.
- A tak często pomagasz przy naszych biegach...
- Bo was lubię. Ale oficjalnie należę do Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie. Chyba że mnie wywalą za nieobecności na treningach.

Team ASA - Biegiem po Zdrowie. Foto by Piotr Bętkowski

Na zakończenie zaś była tradycyjna posiadówka w Maku w towarzystwie osób, które przez te nieobecności widuję coraz rzadziej. To był naprawdę dobry (rzekłabym nawet: banalnie szczęśliwy) kawałek niedzieli. A po niej nastąpił poniedziałek, kiedy to już nie tupałam nogą (nawet tą zdrową), tylko po prostu poszłam do fizjoterapeuty i już. Ale o tym następnym razem.

wtorek, 24 listopada 2015

1Dekada ENTRE.pl

W niedzielę o godz. 5.30  dzwoni budzik. Dlaczego tak wcześnie? Bo w kalendarzu wpisany mam 10. Bieg ENTRE. Nie, nie zamierzam w nim pobiec. Nie licząc cyklu City Trail, do końca roku nie biegam w żadnych imprezach biegowych. Ba... Od czasu moich dwóch Biegów Niepodległości nie biegam w ogóle. Niezidentyfikowany Ból Lewego Pośladka (tak, tak... wciąż nie zdołałam odłożyć na fizjoterapeutę) odebrał mi całe szczęście płynące z biegania i sprawił, że przerzuciłam się na basen (raczej żabka niż kraul, bo przy tym drugim odzywa się pośladek) i fitness (w wersji light, bo o przysiadach i wypadach ze sztangami mogę zapomnieć).

No ale przecież impreza biegowa potrafi być fajną zabawą nie tylko wówczas, gdy się w niej biegnie. Zwłaszcza, gdy wiąże się z dziesiątymi urodzinami tak sympatycznego teamu. W imprezach organizowanych przez ENTRE.pl biegałam nie raz. Nie raz wspierałam ich jako wolontariuszka (pierwsze kroki w wolontariacie stawiałam podczas II Biegu Flagi, szczegóły tutaj). Co więcej... raz nawet, podczas tegorocznego Biegu Fair Play (szczegóły tutaj), zostałam wcielona do ich drużyny. Krótko mówiąc, na takim jubileuszu nie mogło mnie zabraknąć. Chociażby po to, by...

Pozbierać zapisy na Festiwal Biegowy i zadać sobie pytanie, czy jest jeszcze sens bycia jego Ambasadorką.
Popatrzeć na start z nieco innej perspektywy.
Pokibicować bratu i znajomym.
Pospacerować po Parku Moczydło, który jest miejscem przepięknym, stwarzającym możliwość poprowadzenia bardzo różnych i wymagających tras, a mimo to wciąż biegowo niewykorzystanym.
Stwierdzić, że zeszłoroczne medale były ładniejsze ;) Patrz gdzieś tutaj: http://wielkaimprowizacja.blogspot.com/2014/12/po-sezonie-czesc-pierwsza-kalendarium.html
Potrzymać biało-czerwona taśmę, którą zerwać miał zwycięzca biegu (w tej roli bez niespodzianek Artur Jabłoński).
Popatrzeć na ceremonię nagradzania najlepszych i przy okazji pożałować, że rok temu, gdy w K-30 byłam druga, nagród w kategoriach wiekowych nie przyznawano.
Pomóc w krojeniu i konsumowaniu przepysznego tortu.

Miałam nadzieję, że w takich okolicznościach przyrody i w tej uroczystej atmosferze imprezy biegowej poczuję nagle wielki głód biegania. Taki bezwzględny. Mimo bólu, mimo kontuzji, mimo wzrostu wagi, mimo zniechęcenia słabszymi (duuużo słabszymi) niż rok temu wynikami. Niestety. Jedyny głód, jaki po tym wszystkim poczułam, to ten dosłowny. Jeść mi się zachciało.

poniedziałek, 16 listopada 2015

bo liczy się jakość, a nie ilość

Podobnie jak w zeszłym roku z okazji Święta Niepodległości wzięłam udział w dwóch biegach, jakie 11-go listopada odbyły się na terenie Warszawy. Na potrzeby relacji pisanej z myślą o stronie internetowej Festiwalu Biegowego zrobiłam takie oto zestawienie obu imprez:


Nie musiałam nawet dodawać specjalnego komentarza (tytuł relacji "Dwa Biegi Niepodległości w stolicy. Lepszy na Białołęce" pochodzi od redakcji Festiwalu Biegowego), by pokazać, że za mniej można dostać więcej i bawić się lepiej. Pod wpływem komentarzy, jakie przeczytałam na stronie wydarzenia Białołęckiego Biegu Niepodległości, postanowiłam jednak opracować jeszcze dwie tabelki.

główny warszawski Bieg Niepodległości


Minus numer 1: afera koszulkowa. 
Na białych i czerwonych okolicznościowych koszulkach, które biegacze dostają w pakietach i w których - zgodnie z tradycją i zaleceniem regulaminu - powinni pobiec, znalazł się w tym roku wzór, który wzbudził liczne kontrowersje. Przedstawiał on mapę Polski. A w zasadzie mapę Polski ukazującą historię jej granic, czy też nakładanie się granic II RP i III RP.



"Jest ryzyko - jest zabawa?" "Kto nie ryzykuje, nie pije szampana?" No cóż... W dobie poprawności politycznej trzeba dziesięć razy pomyśleć, zanim się coś zaprojektuje i trzeba się dziesięć razy zastanowić, kto to zobaczy i jak to zinterpretuje. Nieczytelność przekazu sprawiła, że wybuchła afera, a organizatorzy posądzeni zostali o pretensje terytorialne, chęć odebrania dawnych terenów, nacjonalizm, faszyzm i sama nie wiem, co jeszcze. Jakoś ominęła mnie ta gorąca dyskusja. Grunt, że bardziej adekwatnymi powiedzeniami okazały się: "Jest ryzyko - jest hejt" oraz "Kto nie ryzykuje, nie pije piwa, które sobie nawarzył". Organizatorzy pod wpływem nagonki wykonali nowy projekt koszulki przedstawiający bardzo bezpiecznego, niekontrowersyjnego i zachowawczego orzełka.

Tu niestety pojawił się drugi problem. Organizatorom najwidoczniej skończyły się koszulki, na których mogli wykonać nowy nadruk, bo trzecia partia niepodległościowych koszulek zawierała naklejoną na pierwotny wzór ceratę - sztywny, nieoddychający, szorstki od spodu kawał gumy. Właściciele takich modeli nie kryli rozczarowania. A i ja jako "szczęśliwa" posiadaczka pisałam o tym na fejsie.
Rezultat tego wszystkiego był taki, że duża część osób była niezadowolona, a podczas biegu i tak dominował wzór z kontrowersyjną mapą. No i wreszcie zabrakło jednorodności koszulkowej, która od lat była ideą tego biegu. Wszyscy znani mi posiadacze koszulki z ceratą, nie zdecydowali się w niej pobiec.

Minus numer dwa: czy ktoś słyszał Hymn?
Oprócz tradycji biegania w koszulkach okolicznościowych i tworzenia żywej flagi z Biegiem Niepodległości wiąże się jeszcze tradycja odśpiewania Hymnu tuż przed startem. Sama nie wiem, czy to kwestia jakości nagłośnienia czy jakości nagrania, ale wiele osób wokół mnie zorientowało się dopiero po oklaskach, że jest już po Hymnie. Wiem też, że problem ten dotyczył nie tylko mojej strefy.

Minus (?) numer trzy: atmosfera
Od 2012 roku limit wzrósł o 6 500 uczestników, a pakiety i tak rozeszły się jak świeże bułeczki. I z jednej strony to fajnie, że tyle tysięcy osób "zabiega o pamięć" i okazuje swój patriotyzm na sportowo, ale... ja w takim tłumie czuję się jednak bardziej zniewolona niż niepodległa. Gdybym miała streścić swój udział w XXVII Biegu Niepodległości, wyglądałoby to tak:

1. Około 11.00 melduję się w swojej (piątej) strefie startowej. W oczekiwaniu na sygnał do startu obserwuję, jaką kto ma koszulkę.
2. 11.10 - domyślam się, że cichutkie brzdąkanie dobiegające ze stojącego nieopodal głośnika to Hymn. Zastanawiam się, czy to kwestia nagłośnienia, czy jakości nagrania. Obstawiam to drugie, bo za chwilę głośność muzyki do rozgrzewki omal nie rozsadza mi głowy.
3. Przez kolejne 30 minut czekam na swój start. Tak, wiem, w regulaminie precyzyjnie rozpisany jest harmonogram startów poszczególnych stref, ale... Rozgrzewka przestaje na mnie działać, organizm zaczyna się wychładzać, gadanie konferansjera wydaje mi się męczące... "Następnym razem stanę w strefie drugiej i nie będę tyle czekać. A że będę zawalidrogą? Nie ja pierwsza i nie ja ostatnia" - w głowie układam godny pożałowania plan.
4. Około 11.40 przekraczam linię startu. Po przeciwległej stronie Al. Jana Pawła II pierwszy zawodnik przekracza właśnie linię mety.
5. Biegnę takim tempem, na jaki pozwala mi pośladek. Tuż na początku...
- Czy mogliby panowie coś zagrać? - ktoś woła do kapeli wojskowej.
- ... - odpowiada cisza.
6. Po 57 minutach i 23 sekundach wpadam na linię mety.
7. Odbieram medal, izotonik i banana. Wędruję do szkoły samochodowej. Zabieram depozyt, przebieram się i do widzenia.

No nie dla mnie już takie imprezy, nie dla mnie... Oczywiście, to tylko moje subiektywne odczucia, stąd ten znak zapytania przy minusie.

Team ASA - Biegiem po Zdrowie, rozgrzewka

Białołęcki Bieg Niepodległości


Po przebiegnięciu 5-kilometrowej trasy jeszcze bite 3 godziny spędziliśmy dość sporą grupą przyjaciół w Dzikim Zakątku. Przy przepysznych plackach ziemniaczanych i różnego rodzaju trunkach czuliśmy się po biegu wolni i swobodni. Siłą rzeczy porównywaliśmy oba Biegi Niepodległości. Zgodni byliśmy co do tego, że bardziej odpowiada nam kameralna i rodzinna (zwłaszcza dzięki dziecięcym kategoriom) atmosfera białołęckiej imprezy. Nie mogliśmy też wyjść z podziwu, jak wielką metamorfozę ona przeszła - od pikniku do imprezy sportowej na poziomie.

Białołęcki Bieg Niepodległości - wszyscy mają takie same koszulki :)

Po powrocie do domu chciałam napisać coś miłego organizatorom, zerknęłam na jakieś komentarze w wydarzeniu i... Narzekania na brak depozytu, narzekania na to, że koniec pracy biura zawodów przewidziany był na dwie godziny przed startem biegu głównego, narzekania na to, że ktoś w mailu nie miał podanej godziny rozpoczęcia biegu dla jego kategorii... Ehhh... Wszyscy biegacze wysyłając zgłoszenia musieli potwierdzić fakt zapoznania się z regulaminem. Czy ktoś go w ogóle czytał? Ja tak. I wiem, że wszelkie godziny były bardzo szczegółowo podane, a depozytu nikt nie obiecywał. Następnym razem proponuję więc czytać wszystko, co się podpisuje, a zamiast zażaleń po zawodach wysyłać sugestie odpowiednio wcześnie. Zwłaszcza, że - jak pokazuje moje doświadczenie - do czynienia mamy z organizatorami, którzy potrafią tych sugestii słuchać. Mimo iż nie płacimy im za to ani złotówki.

czwartek, 5 listopada 2015

witajcie w mojej bajce


Do niedawna mój lokalny basen w Białołęckim Ośrodku Sportu lubiłam odwiedzać tylko w weekendy. Po pierwsze: w soboty i niedziele bilety kosztowały o połowę mniej. Po drugie: od poniedziałku do piątku za dnia z basenu korzystały dzieci z pobliskich szkół i ciężko było wcelować w okienko, kiedy jakiś tor byłby wolny. Wieczorami zaś, kiedy pływalnia otwierała się dla osób z zewnątrz, w basenie robił się nagle taki tłok, że pływając w nim czułam się raczej jak sardynka w puszce, a nie jak ryba w wodzie.

Od jakiegoś czasu jednak również w dni powszednie pływalnia na Światowida zrobiła się bardzo przyjemna. Bilety trochę staniały (tak, tak... wiem, że w dobie, gdy wszystko drożeje, brzmi to jak bajka), a na stronie internetowej BOS-u pojawił się harmonogram, który jasno i wyraźnie pokazuje, kiedy połowę basenu mogę mieć tylko dla siebie. Dziś - w ramach wymyślonej przez siebie rehabilitacji moich spiętych pośladów - już drugi raz w tym tygodniu zajrzałam do tego harmonogramu, i już drugi raz w tym tygodniu wypatrzyłam bardzo interesujące okienko.

No więc...Około 12.15 weszłam do basenowej szatni, a mym oczom ukazały się dwie małe dziewczynki w... balowych sukieneczkach. Szczęka mi trochę opadła, oczy wyszły ze zdumienia, ale nic nie mówiąc skręciłam do swojej szafki, a tam... zobaczyłam kolejne dwie dziewczynki w balowych sukieneczkach. Jak gdyby nigdy nic suszyły sobie włosy.
- A co to za sukienki? - nie wytrzymałam wreszcie.
- Mamy dziś w szkole Dzień Bajki i Baśni. I z tej okazji można było się przebrać - odpowiedziała najbardziej wygadana z dziewczynek. - Ja jestem przebrana za księżniczkę, ona za Kopciuszka, ta się przebrała za to, a tamta za tamto. Ale nie wszyscy się przebrali.
- Aaaa... - zajarzyłam. - A jak pływałyście w basenie, to byłyście przebrane za pływaczki, tak?
- Tak. A za pływaków to nawet chłopcy się przebrali.

No to i ja przebrałam się za pływaczkę. Przebrałam. Bo naprawdę ciężko moje basenowe wyczyny nazwać pływaniem. Co więcej... Po powrocie przebrałam się za kucharkę. Przebrałam. Bo ciężko moje szaleństwa kuchenne nazwać gotowaniem przez duże G. Ale niestety... W związku z moim ograniczeniem aktywności fizycznej bardziej muszę patrzeć na to, co jem. Bo kontuzja przejść nie chce, a dupa rośnie. Wieczorem zaś przebiorę się jeszcze za biegaczkę. Przebiorę. Bo moje 5-kilometrowe truchtanie ciężko nazwać bieganiem. To tylko rozgrzewka przed rolowaniem i ćwiczeniami wzmacniającymi pośladki. I niby wiem, że zamiast tego wszystkiego mogłabym się też przebrać za księżniczkę, a potem leżeć do góry dupą i pachnieć, ale... to nie moja bajka.

A propos tytułu... Tak mi się dziś nuci...

Kiedy pożegnasz już Bajkę
Bajkę z dziecięcych lat
Zamkniesz za sobą furtkę
Zaczarowany świat
Świat Twoich zabaw, myśli i słów
Pierwszych radości i pięknych snów


Dzisiaj, gdy przymkniesz oczy
Na szarym pamięci tle
Pośród wyblakłych przeźroczy
Zobaczysz właśnie mnie
Jestem Twoją Bajką, jestem Twoją Bajką
Jestem Bajką Twego snu...

https://www.youtube.com/watch?v=Ck8wFOP_BRw
klik-kliku w obrazek

********************************

A na pływalni na Światowida zdarzają się historie naprawdę bardziej godne opisania niż moje pływanie. Poniżej zamieszczam fragment wpisu "kategorie wiekowe w zawieszeniu", który powstał w erze blogowej przed Wielką Improwizacją. Z pozdrowieniami dla "starej gwardii" :)

17.05.2015

W ramach luzo-terapii Zawieszona wchodzi do hali basenowej. Wybiera sobie najluźniejszy tor. Luźny do tego stopnia, że poza nią nikogo na nim nie ma. Zadowolona, że może poruszać się swobodnie i we własnym tempie, zanurza się i zaczyna pływać ulubionym ostatnio stylem. Najlepszym, podobno, dla klatki z piersiami. Tu akurat Zawieszona nie potrzebuje mieć żadnych luzów. A zatem... Zanurza się i zaczyna pływać stylem klasycznym.
Mniej więcej w połowie basenu czuje się już właściwie mocno zrelaksowana - w zupełności wystarcza jej widok kafelków, które dają złudzenie, iż woda jest niebieska, i wirujących przed oczami bąbelków, które łaskoczą ją w policzki. "Bulbulki, bulgotki, bąbelki!!!... Moje bąbelki!"

Zawieszona dopływa do końca basenu. Ponieważ nie potrafi robić spektakularnych przewrotek pod wodą, zatrzymuje się, by obrócić się na stojąco i popłynąć w przeciwnym kierunku. A wtedy...
- "Czuję, że będą kłopoty" - Zawieszona cytuje w myślach kwestię, którą zwykł wypowiadać jej ulubiony bohater jednego z filmów dla dzieci. Jej oczom ukazuje się około sześcioletni chłopiec z rękawkami na ramionach i dmuchanym kołem w pasie oraz asystujący mu tata z materacem (nie tak wielkim jak plażowy, ale jednak..) pod pachą. Właśnie schodzą po drabince i zajmują jej tor, który od tej pory nie będzie już taki luźny.

- Pani pływa sybciej ode mnie - gdy Zawieszona pokonuje jedną z kolejnych długości, słyszy dobiegający ją zza pleców głos.
- Gdy będziesz taki duży jak twój tata, to wtedy ja będę miała problem, żeby cię dogonić - pociesza malca i rusza w swoją stronę.
Przy kolejnym okrążeniu zauważa jednak, że jemu najwyraźniej nie przeszkadza to, że Zawieszona reprezentuje nieco inną kategorię wiekową. Widzi bowiem, jak chłopiec mija ją popychany przez tatę na materacu i - tym razem sprzed pleców - dobiega ją gromkie: "Piersy!"

Zawieszonej też w zasadzie nie przeszkadza kategoria wiekowa jej rywala. Właściwie to - luzik - nawet bawią ją te wyścigi i pomysłowość chłopca na bycie szybszym niż ona. To nie tak, że nie dawała mu forów, ale... Zdarzało się, że zapływał jej drogę i nie chciał przepuścić. Zdarzało się, że chlapał ją wodą w twarz, gdy próbowała go wyprzedzić (jakby już nie była mokra). A w ostateczności potrafił wyjść z wody, przebiec wzdłuż basenu i wskoczyć doń z powrotem. Najczęściej jednak siłą napędową jego zwycięstw był pchający materac tata.
- Sybciej, tata! Sybciej! Bo psegram! - krzyczał chłopiec, a tata pchał.

Ostatnim sposobem, jaki wymyślił...
- Rusamy na tsy ctery - dowiaduje się Zawieszona. - Startujemy z tej niebieskiej linii.
- Ale oboje czy tylko ty? - Zawieszona chce się upewnić, bo linia znajduje się jakieś 2-3 metry od ściany wyznaczającej granicę basenu.
- Tylko ja - oznajmia chłopiec, po czym rusza, przepływa jeszcze jakieś 2 metry i dopiero wtedy łaskawie krzyczy: - Tsy ctery!
- Oż ty, spryciarzu... Ja rozumiem, że jesteś młodszy, ale żeby aż tak... - Zawieszona, niewiele myśląc, wrzuca turbodoładowanie, a gdy kończy okrążenie słyszy, jak chłopiec oznajmia tacie:
- Pses ciebie psegrałem, ty głupku.
Zabawa z sześcioletnim chłopcem - zabawą, ale są sytuacje, gdy wyluzowana zazwyczaj Zawieszona wyluzowaną być przestaje, a podział na kategorie wiekowe wraca do łask.
- Nie wolno tak mówić do taty! - zwraca uwagę chłopcu, nie bacząc na to, iż nie jest jej synem i dziwi się, bo... Chłopiec się obrusza:
- Jus się nie będę s panią ścigał - a główny zainteresowany właściwie nie reaguje.

wtorek, 27 października 2015

w królewskiej strefie komfortu

Na przedostatni tydzień października już od dłuższego czasu zaplanowany miałam urlop. Miałam do załatwienia parę spraw, zapisana byłam na wizytę u dentysty, no i tak bardzo marzył mi się jakiś weekendowy wyjazd. Budapeszt? Sandomierz? - zastanawialiśmy się z Piterem. I gdy właściwie przyklepaliśmy już Sandomierz, na forum blog@czy Agata z wybiegane.pl zaproponowała wzięcie udziału w 2. PZU Cracovia Półmaratonie Królewskim, podczas którego zadebiutować miała na dystansie 21 km i 97,5 metra.
- Co ty na to, by zamiast do Sandomierza pojechać jednak do Krakowa i pobiec półmaraton? - zapytałam Pitera.
- Jestem za - odpowiedział Piter. On na szczęście też lubi sobie czasem poimprowizować.


Gdy tylko nasz udział w Półmaratonie Królewskim został potwierdzony, a numery nadane, kupiliśmy po taniości bilety na Polskiego Busa w bardziej komfortowej wersji Gold oraz zarezerwowaliśmy pokój w hostelu położonym w świetnej lokalizacji - w połowie drogi między Dworcem Głównym a Starym Rynkiem. Jarałam się z tego powodu jak głupia. Wiedziałam, że to będzie najbardziej komfortowy z moich dotychczasowych biegowych wyjazdów, że wreszcie oprócz czasu na bieganie będę miała również czas na zwiedzanie, spacerowanie, odpoczywanie i... tak banalnie... imprezowanie. A gdy się jeszcze dowiedziałam, że pojedziemy do Krakowa w znakomitym towarzystwie Marcina i Ani, a na miejscu spotkamy wielu naszych znajomych z Tarchomina, nie mogłam się powstrzymać od radosnych podskoków.

ekipa z Tarchomina prawie w komplecie

W piątek o 13.40 z 20-minutowym opóźnieniem dojechaliśmy wraz z Anią i Marcinem na miejsce. Rozstaliśmy się na jakiś czas, by zakwaterować się w swoich hostelach, a potem wspólnie wybraliśmy się do Tauron Areny, gdzie mieściło się biuro zawodów, expo, a także start i meta. Po odebraniu pakietów skorzystaliśmy z możliwości zwiedzenia Tauron Areny - jednej z najnowocześniejszych europejskich hal sportowych. Jako pierwszy punkt programu przewidziana była kawiarnia w strefie VIP, a z niej widok na metę przygotowaną dla biegaczy na środku płyty. Nic już potem nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Żadna loża ani sala konferencyjna. Pod koniec wycieczki miałam jeszcze szansę zobaczyć halę, szatnie i łazienki, jakie zostaną oddane do dyspozycji biegaczom, którzy zechcą spędzić tutaj noc. Muszę przyznać, że przez moment żałowałam, iż nie zdecydowałam się na nocleg w Tauron Arenie. Po siermiężności, "urokach" hali przy Stadionie Miejskim i niedociągnięciach organizacyjnych, z jakimi spotkałam się podczas maratonu w Krakowie, nie spodziewałam się aż tak przyjaznej biegaczom infrastruktury.



W sobotę z dość dużym zapasem czasu wyszliśmy na tramwaj (dzięki numerom startowym w piątek i sobotę z komunikacji miejskiej korzystać mogliśmy za darmo). W drodze do Tauron Areny spotkaliśmy się jednak z pewnymi problemami. Ruch wyłączony został pół godziny wcześniej niż zapowiadano. Na start dotarliśmy (zresztą nie tylko my) praktycznie na ostatnią chwilę. Nie licząc jednak tej drobnej wtopy, Kraków przyjął nas naprawdę po królewsku. Idealna pogoda, przepiękna trasa prowadząca przez większość najważniejszych zakątków miasta...

foto by Fotomaraton

W tym miejscu powinnam przejść do choćby szczątkowej analizy swojego biegu, ale... właściwie nie ma czego analizować. Z założenia miał to być bieg turystyczny. Ze względu na awarię pośladka nie mogę bowiem dla własnego dobra biegać inaczej. Tylko nieśpiesznym tempem, równomiernym rytmem i drobnym krokiem. Nie mogę sobie pozwolić na żadne przyspieszanie, żadne szarpanie, żadne wydłużanie kroku, żaden ból, żaden ogień z dupy. Nie mogę sobie pozwolić na to, by wyjść ze strefy komfortu. Pod tym względem był to bieg udany i zgodny z założeniami. Bez wzlotów i bez upadków. Bez euforii i bez kryzysów. Ot, taki nieco szybszy, przyjemny spacerek. Wbiegając na płytę Tauron Areny z czasem 02:04:07 netto, czułam się naprawdę komfortowo. A widząc oprawę świetlną przygotowaną na finisz biegaczy i słysząc zespół bębniarzy grający dla nas na scenie, dodatkowo czułam się jeszcze po królewsku.

foto by Fotomaraton

A potem... Był medal, była woda, był izotonik, był banan, była herbatka, było 7900 kg makaronu, dzięki którym Czanieckie Makarony i Kraków pobiły Rekord Guinnessa na "Największą miskę makaronu"... A jeszcze potem... Nie, nie... Część nieoficjalną wyjazdu do Krakowa zachowam dla siebie.

foto by Fotomaraton

poniedziałek, 12 października 2015

skuteczna kuracja

Uziemiona przez przeziębienie wreszcie zrobiłam porządki w zdjęciach z lata i początku jesieni. Na widok niektórych zrobiło mi się naprawdę gorąco. Nawet katar jakby minął.

02.08.2015 - 2. Ultramaraton Powstańca, Wieliszew

foto by Darek Ślusarski http://www.darekslusarski.pl/

Nie obeszło się bez kilku zmian w stosunku do zeszłego roku (relacja tutaj). I to na lepsze. Tym razem trasa stanowiła pętlę (ze startem i metą na stadionie w Wieliszewie), co było dużym ułatwieniem logistycznym - i dla organizatorów, i dla uczestników. Fort w Janówku, obok którego w zeszłym roku przebiegaliśmy, tym razem został dla biegaczy otwarty. W środku - oprócz interesujących widoków - czekał na nas punkt z wodą i batonikami oraz kibice. W newralgicznych punktach (w których ja się w zeszłym roku gubiłam) ustawieni zostali wolontariusze, którzy kierowali biegaczy we właściwą stronę. Karty kontrolne były bardziej pomysłowe, bardziej trwałe i łatwiejsze w obsłudze. Regulamin został lepiej sprecyzowany i nie dopuszczał już żadnych skrótów, które rok temu budziły kontrowersje. A ja zrezygnowałam z rozbudowanej sztafety i Bieg Powstańca pobiegłam tylko do spóły z mężem. Niezmienny natomiast pozostał upał. W tym roku znów żar lał się z nieba.

06.08.2015 - City Trail on Tour, Warszawa

foto by Piotr Dymus

To inny z tych upalnych sierpniowych dni. A jednak... Mnie udało się osiągnąć swój drugi tegoroczny rezultat na 5 km (gdybym już była w K-40, podium bym miała murowane... znaczy... drewniane), a chrześnica wygrała swoją kategorię wiekową. Gdy patrzę na to zdjęcie, aż ciepło mi się robi na serduszku.

12-15.08.2015 - nie-biegi górskie w Szczawnicy....

...czyli mój jedyny niezwiązany z bieganiem wyjazd w tym roku. Rodzinne zdobywanie szczytów w szczycie sierpniowych upałów.

fotos by Marcin Roszkowski

25.08.2015 - On the Run vol. 8, Warszawa
 
foto by Fotomaraton

Ten cykl przez kilka miesięcy systematycznie rozgrzewał warszawskich biegaczy. Pakiety startowe na wszystkie edycje rozchodziły się jak gorące bułeczki. On the Run vol. 8 było jednak wyjątkowe. Nie tylko dlatego, że ten jeden jedyny raz również ja skusiłam się na nocny bieg po Łazienkach. Tego dnia wicemistrzostwo świata w biegu na 800 m zdobył Adam Kszczot. Wszyscy biegacze, skandując jego imię i nazwisko, podziękowali mu za srebro w Pekinie.

30.08.2015 - IV Wielka Ursynowska, Warszawa

foto by Wasyl

Chrześnica z nami na jednym zdjęciu? I jeszcze się uśmiecha? Takie cuda to tylko pod wpływem gorącej prośby Wasyla. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że w przeciwieństwie do zeszłego roku (relacja tutaj) Marianna znowu stanie na podium (drugie miejsce w kategorii wiekowej), a rękę jej uściśnie Lidia Chojecka.

04.09.2015 - III Klubowa Mila TTT, Warszawa - Choszczówka

foto by Marek Sobczuk

Relacje z poprzednich edycji znajdują się tu i tam. A w tym roku...
- Trzecie miejsce mamy w zasięgu ręki - przed startem przemówiłam do swoich dziewczyn (Emilki, Irminy i Ewy). Pokazałam im dziewczyny, do których moim zdaniem nie miałyśmy startu, a potem dziewczyny, których bardzo musiałyśmy pilnować, by zostały za naszymi plecami.
- No wiesz co... - opieprzył mnie brat. - Ale z ciebie kapitan... Walka o trzecie miejsce? To ma być motywacja?

Zdjęcie pokazuje moment, gdy - jako druga zmiana - wyprowadziłam swoją drużynę na pierwsze miejsce. Jeszcze długo było ono w zasięgu ręki (a może nogi?). Ostatecznie skończyło się jednak na miejscu drugim. Do pierwszego zabrakło nam dziewięciu sekund. Dziewięciu sekund bardzo gorącej walki i gorącego dopingu.

11-13.09.2015 - Festiwal Biegowy w Krynicy

foto by Festiwal Biegowy, spotkanie Ambasadorów

Tak samo jak w zeszłym roku (relacja tutaj) po wizycie w Krynicy pozostał mi niedosyt. Znów zamiast chłonąć tamtejszą gorącą atmosferę i bawić się z innymi tkwiłam z Karolem na expo. Znów odpuściłam wymarzone biegi (przede wszystkim górskie 34 km). Znów na porządne bieganie byłam zbyt zmęczona. I znów pocieszałam brata, który po raz drugi poległ na trasie Biegu 7 Dolin. Ale za to... na spotkanie Ambasadorów Festiwalu Biegowego zaproszona zostałam po raz pierwszy.

20.09.2015 - Wieliszewski Crossing - runda jesienna

foto by Darek Ślusarski http://www.darekslusarski.pl/

To zdjęcie to kwintesencja cyklu biegów kojarzonych z wójtem Pawłem Kownackim. Podczas gdy my ścigaliśmy się ze zbliżającym się oberwaniem chmury i walczyliśmy z nieprzyjemnym wiatrem,  ceremonia zakończenia cyklu naprędce została przeniesiona ze stadionu do hali. Gorące serce organizatorów, troska o to, by po biegu zawodnikom było ciepło, dobre decyzje podjęte we właściwym momencie, a potem... i tak spadł na nas deszcz. Deszcz konfetti.
Relacja z tegorocznej edycji tutaj.

27.09.2015 - 37. PZU Maraton Warszawski

foto by Fotomaraton

Sprawa mojego żenującego startu w tym maratonie jest powszechnie znana (relacja tutaj). A jednak... Jak pomyślę sobie o swoim ostatnim finiszu na płycie Stadionu Narodowego, robi mi się naprawdę gorąco.

04.10.2015 - III Bieg Pamięci Marynarzy i Ułanów poległych w 1920 roku


O zeszłorocznej edycji w samych superlatywach pisałam na blogu (relacja tutaj). O tegorocznej edycji w samych superlatywach pisałam dla Festiwalu Biegowego (relacja tutaj). Jakoś głupio mi było pochwalić się w tej drugiej, że...

Tuż przed metą odezwała się we mnie wola walki i zachciało mi się jeszcze kogoś wyprzedzić. Jedna dziewczyna, jeden chłopak... Nagle zobaczyłam, że kilka metrów przed końcem jakaś biegaczka przeszła do marszu. "W takim razie wyprzedzę jeszcze ją" - pomyślałam, a gdy się z nią zrównałam...
- Niech ktoś ją łapie! Ona mdleje! - usłyszałam i niewiele myśląc zatrzymałam się, złapałam dziewczynę i przeprowadziłam ją przez metę.

Oglądając zdjęcia w galeriach dostępnych na stronie biegu miałam nadzieję, że znajdę jakąś heroiczną fotkę z mety. Zadowolić się jednak muszę tą z trasy, na której widać, że rozgrzana byłam (za sprawą słońca i pogody, która tego październikowego dnia przeniosła nas niemal w środek lata) do czerwoności. To chyba były ostatnie podrygi lata tej jesieni.