niedziela, 29 marca 2015

droga przez mękę

"Dziś padł taki pomysł, by wrócić do starej dobrej tradycji nawadniania się po imprezach biegowych. Najbliższa to WOŚP w niedzielę 11.01. I tak w zacnym gronie (ja, Piotr, Nola i Marcin) pomyśleliśmy dziś sobie, by skoczyć po biegu do knajpy, w której pracuje nasz kolega. Stolik już zarezerwowany :)" - takim oto wpisem w grupie Zabiegani po Uszy zaowocowała posiadówka w Bierhalle po tegorocznej sztafecie 10K Parking Relay.

Odkąd wraz z końcem sezonu dobiegliśmy z Zabieganymi do kresu drogi po Koronę Maratonów Polskich i zakończyły się biegowe wyjazdy, nasze drogi zaczęły się trochę rozchodzić. A to przez kontuzje, a to przez brak czasu... No po prostu większość z nas musiała odpuścić treningi i starty. A jednak od stycznia Uszaci znowu zaczęli zwierać szyki. I to właśnie 11.01 w związku z udziałem w 9. Biegu WOŚP "Policz się z cukrzycą" miało miejsce nasze pierwsze od dość dawna tak duże zgrupowanie.

Tymi słowami rozpocząć się miała notka pt. "Towarzyska zima". Miało być w niej coś o 9. Biegu WOŚP "Policz się z cukrzycą", podczas którego spotkałam mnóstwo dawno niewidzianych znajomych i podczas którego zamiast walczyć o jakieś sekundy i minuty zrobiłam sobie z mężem i z Luisem przerwę na grochówkę, a potem bawiłam się w pozowanie do zdjęć... Miało być coś o 10. Biegu o Puchar Bielan, który w całości przegadałam z bratem i chrześnicą, i o 32. Biegu Chomiczówki, który również był niekończącym się pasmem pogaduszek i spotkań ze znajomymi... Ba, dowiedziałam się nawet, że jestem czyjąś ulubioną blogerką... Miało być coś o 10. Biegu Wedla, a zwłaszcza o pogawędkach, jakie wiodłam sobie z Bartkiem, kolegą-filmowcem. Miało być coś o zimowej odsłonie drugiej edycji Wieliszewskiego Crossingu... Miało być coś o tym, że podczas zapracowanej zimy imprezy biegowe, często zakończone różnego rodzaju imprezami niebiegowymi, stanowiły dla mnie jedyną formę życia towarzyskiego... No ale nie było. Ani tamtego wstępu, ani żadnego rozwinięcia, ani tym bardziej zakończenia. Pozostał jedynie stos zdjęć, anegdot i impresji rozsypanych po fejsie.

"Fajnie, że znaleźliście czas, żeby towarzyszyć mi w biegowym dniu moich urodzin. Pomysł zrodził się naprędce, dosyć nieoczekiwanie. Ale fajnie, że przypadł Wam do gustu. A poza tym myślę, że każdy chciałby poznać Rysia. Biegacza, który już jest legendą. Ze spraw technicznych. Wyjazd w niedzielę. Myślę że około godz 7:30. Jedzie się coś koło 3,5 godz. Start biegu to godz. 13:00. Przypominam, że będzie to też 199 maraton Ryśka. Ale że 200 przypada w poniedziałek, więc mała imprezka odbędzie się w niedzielę."

Tym mailem od Żuczka rozpocząć się miała notka "Wszystkie Ryśki to porządne chłopaki". Miało być w niej coś o wycieczce do Wituni, jaką na początku marca odbyliśmy z Uszatymi... Miało być o 40. urodzinach naszego biegowego kolegi - Pawła Żuka... Miało być o Ryszardzie Kałaczyńskim - rolniku spod Więcborka, który w ramach bicia rekordu Guinessa od 15.08.2014 codziennie biega maratony (w planach jest ich 366, szczegóły tu i tam) i zaraża pasją biegania okolicznych mieszkańców... Miało być o nieoczekiwanym debiucie maratońskim mojego męża... No ale nie było. Ani tamtego wstępu, ani żadnego rozwinięcia, ani tym bardziej zakończenia. Pozostał jedynie stos zdjęć, anegdot i impresji rozsypanych po fejsie.

Półmaraton Warszawski 2015 to impreza wyjątkowa. Po pierwsze: to pierwszy Półmaraton Warszawski, na który udało mi się dotrzeć. Po drugie: imprezie stuknęły 10. urodziny. Po trzecie: po towarzyskim bieganiu zimowym poczułam moc, by rozpocząć nietowarzyską wiosnę.

Tymi słowami bardzo chciałam rozpocząć notkę poświęconą 10. Półmaratonowi Warszawskimi. Ale nie rozpocznę. Nie rozwinę jej też, ani tym bardziej nie zakończę. Po 10. Półmaratonie Warszawskim z rzeczy wyjątkowych pozostanie mi jedynie ból kolana sygnalizujący najprawdopodobniej awarię pasma biodrowo-piszczelowego i SMS o treści: "Gratulujemy ukończenia 10. PZU Półmaraton Warszawski. Twój czas brutto 03:22:03, netto: 03:14:59, miejsce: 2960-OPEN, 1336-K30". Tak, tak... To ja przekroczyłam linię mety jako 11. od końca osoba.

Pozostanie mi anegdota opowiedziana w ramach pokrzepienia przez Bartka (tego samego kolegę-filmowca). Bartek pod kątem Pómaratonu Warszawskiego solidnie przetrenował jesień i zimę, podczas półmaratonu zrobił nową życiówkę, tylko... przebiegł go bez czipa, który pozostał w domu.

Pozostanie mi wdzięczność dla Daniela Karolkiewicza, który w przeciwieństwie do kibiców próbujących nakłaniać mnie do biegu od razu domyślił się, że mój spacer nie jest wynikiem zwykłego zmęczenia czy lenistwa. Jego "Gosia, co się stało?" miało naprawdę większą moc niż wszystkie "Dawaj, dawaj!", "Biegnij, nie poddawaj się!", "No rusz się! Meta już niedaleko..." razem wzięte.

Pozostanie mi zdjęcie Marcina Zduniaka, który - chory i kontuzjowany - dotrzymał mi kroku i towarzystwa.


Pozostanie mi "Końcowe odliczanie przed 10. Półmaratonem Warszawskim", które dla zabawy dzień przed imprezą pisałam sobie na fejsie i które przerodzić się teraz będzie musiało w odliczanie początkowe. 11. Półmaraton Warszawski - to też brzmi pięknie.

Pozostaną słowa konferansjera, jakie usłyszałam przekraczając linię mety:
- Mamy na mecie kolejnych uczestników. Małgosia i Marcin. Idą sobie uśmiechnięci - ot tak jakby wyszli na niedzielny spacer. Może to jest właściwy sposób na ukończenie półmaratonu, a nie krew, pot i łzy...

Hmm... Gdyby ten konferansjer wiedział, jaką drogą przez mękę był dla mnie ten bieg, który po dziesiątym kilometrze zamienić się musiał w niedzielny spacer, to może ugryzłby się w język.