piątek, 21 listopada 2014

niepodleglościowe porządki

Od XXVI Biegu Niepodległości w Warszawie minęło już prawie półtora tygodnia, a ja wciąż mam trudności, by zabrać się za pisanie. Brak czasu to, oczywiście, główny powód. Ale... wiem też z doświadczenia, że jeśli się czuje palącą potrzebę pisania, to nawet brak czasu nie jest w stanie stanąć na przeszkodzie. A mnie... no cóż... żadna potrzeba pisania nie paliła. Bo podczas tej imprezy nie wydarzyło się nic takiego, co by zrobiło na mnie takie wrażenia jak chociażby hymn czy żywa biało-czerwona flaga dwa lata temu, kiedy zaliczyłam swój pierwszy Bieg Niepodległości.
- Widzę, że się w ogóle nie stresujesz tym biegiem - przed startem zagadnął mnie przypadkowo spotkany znajomy (cholera, nawet nie pamiętam, skąd go znam...).
- No nie... Bo niby czym? - wzruszyłam ramionami. - Bieg jak bieg... nie pierwszy i z pewnością nie ostatni.

A jednak... Warto w przypadku XXVI Biegu Niepodległości odnotować kilka faktów.

Przyjemność sprawiła mi rozgrzewka w gronie znajomych z Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie, która zastąpiła nam tradycyjny wtorkowy trening.

Wielki ubaw miałam podczas robienia zdjęć butów biegowych z charakterystyczną eNką. Zaaferowana byłam tym tak bardzo, że nie zauważyłam, iż w swojej czerwonej koszulce stanęłam po białej stronie. Do tego... Moje tłumaczenia, gdy ktoś mnie na tym robieniu zdjęć przyłapał, musiały brzmieć niezwykle głupkowato. Ale przecież nie mogłam powiedzieć ludziom, że właśnie realizuję swoją wizję wpisu na arkadiowego fejsa.

Bardzo podobały mi się tegoroczne medale.
Wiele radości przysporzył mi debiut mojej ciotecznej szwagierki na 10 km.
"47:48. Taki ci to wynik wybiegała Marta!" - tuż po zawodach przeczytałam SMS-a od brata. Rozkminialiśmy z mężem prawdopodobieństwo osiągnięcia przez nią takiego rezultatu na wiele różnych sposobów. Niedowierzanie mieszało się ze zdumieniem, że w naszej rodzinie tak długo krył się nieoszlifowany diament. "No dobra, prostuję. Właściwy wynik to 1:02:44. Poprzedni czas to z 7,5 km." - po kilkunastu minutach poprawił się brat. Tak czy owak, wystarczy spojrzeć na jej zdjęcie, by się przekonać, że bez względu na osiągnięty wynik podczas biegu cieszyła się jak dziecko.
Dla odmiany ja podczas biegu nie cieszyłam się wcale. Parę dni przed imprezą nasilił mi się ból lewego pośladka, który przyplątał się po Poznań Maratonie. I w sumie miałabym go gdzieś, dokładnie tam (w końcu z kontuzjowanym pośladkiem zrobiłam nową życiówkę na 5 km podczas parkrunu i wywalczyłam puchar w Drugiej Klubowej Mili), ale... do bólu pośladka mniej więcej na 3. kilometrze dołączył niezidentyfikowany ból podbrzusza i skutecznie mnie przystopował. Ba, wywołał nawet myśli o zejściu z trasy. Po jakichś 3-4 kilometrach ból ustał, mnie udało się złapać trochę wiatru w żagle i osiągnąć rezultat 50:05. Mój trzeci tegoroczny wynik w dniu, kiedy wszyscy dookoła chwalili się życiówkami, nie był jednak w stanie wywołać mojej euforii.
Euforii nie był też w stanie wywołać u mnie fakt, że 11.11.2014 roku 12310 osób ustanowiło rekordową frekwencję w polskich biegach masowych. Coraz mniej podoba mi się klimat tych obleganych przez tłum imprez, a to, że przypadła mi 1/12310 tego sukcesu, mam gdzieś. Dokładnie tam. Bo zdecydowanie jestem zwolenniczką tego, by stawiać na jakość, a nie na ilość.

Zwolennikami tego powiedzenia są też chyba organizatorzy białołęckiego Biegu Niepodległości. Zgodnie z tradycją jego 17. edycja odbyła się na terenach leśnych Choszczówki, za udział nie trzeba było płacić, a wśród konkurencji znalazł się nie tylko bieg główny na 5 km, lecz również biegi dla dzieci i seniorów oraz marsz dla zawodników nordic walking. Limit uczestników: 950.

"Piękna pogoda, piękne okoliczności przyrody, ale... pozostaje lekki niedosyt. Koszulki rozeszły się szybko - OK, kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Poczęstunek w postaci pączków i grochówki rozszedł się, zanim pojawiła się większość uczestników biegu głównego - OK, organizatorzy nie mają wpływu na to, że wygłodniali krewni i znajomi przedszkolaków i uczniów rzucą się na jedzenie niczym "chytra baba z Radomia" (kuzynka widziała, jak jedna pani pakowała sobie 10 pączków). Ale, że pakiety, które wręczane były na mecie, nie zostały jakoś rozsądnie podzielone, to już jest trochę dziwne. Miały być dla najszybszych 500 osób, a tymczasem do biegu głównego (ponoć najważniejszego) dotrwały tylko jakieś ich szczątki i dostała je tylko garstka uczestników. Ja jako szósta kobieta mogłam sobie o nim tylko pomarzyć. Najsmutniejsze jest jednak to, że nawet dyplomów nie wystarczyło dla wszystkich uczestników biegu głównego. Namówiłam parę osób, żeby wpadły zobaczyć, jak fajnie jest na Białołęce. Przyjechały z zadyszką prosto z Biegu Niepodległości. I niestety jedna z koleżanek, nie dostawszy dyplomu, opuszczała Dziki Zakątek rozczarowana. Nawet nie miała ochoty zostać tam na dekorację najlepszych. Ani nawet na piwo. Oddałam jej swój dyplom na pocieszenie, sama zostałam bez żadnej pamiątki. No cóż... Może chociaż organizatorzy okażą się na tyle łaskawi, coby opublikować tutaj w wydarzeniu jakiś plik, żeby samemu sobie ten dyplom wydrukować" - podsumowałam białołęcki Bieg Niepodległości w zeszłym roku na stronie biegu i na swoim blogu.

W tym roku na pochwałę zasłużyły nie tylko okoliczności przyrody, pogoda i trasa (która - jak podkreślają niektórzy - wyjątkowo była idealnie wymierzona), ale i organizacja. Po zeszłorocznych niedociągnięciach (nie licząc niejasności z koszulkami) nie zostało śladu. Zupa regeneracyjna (przepyszna kwaśnica) i drożdżówki wydawane były tylko biegaczom za okazaniem numeru startowego, a i pakietów oraz dyplomów na mecie nie zabrakło.
I tylko jedna rzecz rozczarowała mnie w tej imprezie. Moja forma. Kontuzjowany lewy pośladek, oczywiście, miałam gdzieś, dokładnie tam, ale... niezidentyfikowany ból podbrzusza, który znowu pojawił się na trzecim kilometrze, tym razem przystopował mnie na amen. Od około 4 kilometra musiałam zacząć maszerować. 

Marsz, marsz Dąbrowski,
Z ziemi włoskiej do Polski.

Ciekawe, na jakim Biegu Niepodległości Hymnu wysłucham w przyszłym roku.

poniedziałek, 10 listopada 2014

o tym, że lepsze niekoniecznie jest wrogiem dobrego

W listopadzie zeszłego roku jedna z warszawskich drużyn - Trucht Tarchomin Team - zorganizowała Pierwszą Klubową Milę TTT. Kameralną sztafetę dla kilku zaprzyjaźnionych grup biegowych, trenujących (mniej lub bardziej rekreacyjnie) po sąsiedzku. Trzynaście czteroosobowych drużyn zmierzyło się wówczas z dystansem około 1,61 km. Trzynaście czteroosobowych drużyn odebrało medale-obwarzanki i dyplomy. Trzynaście czteroosobowych drużyn zakosztowało niezwykłej gościnności i prawdziwie rodzinnej atmosfery, jaką podczas imprezy zapewnili organizatorzy. Wśród tych osób znalazłam się również ja (patrz notka "rozbiegać problem") i nie powiem... Podobało mi się tak bardzo, iż mocno trzymałam kciuki, by w tym roku impreza doczekała się drugiej edycji.

Już we wrześniu, tuż po Festiwalu Biegowym, Zbyszek Mamla - jeden z reprezentantów Truchtu - rozpuścił wici, że Druga Klubowa Mila TTT odbędzie się 8. listopada. I nie ukrywał, iż zakusy są takie, by impreza wypadła jeszcze lepiej. "Czy można poprawić coś, co było doskonałe?" - zastanawiałam się. Bo jedno z moich ulubionych powiedzeń brzmi: "Lepsze jest wrogiem dobrego".

Co w stosunku do zeszłego roku pozostało bez zmian?

Przepiękna (mimo deszczu) sceneria późnojesiennego lasu w Choszczówce i trasa o charakterze przełajowym.









Kameralna, rodzinna atmosfera. Mimo iż drużyn wystartowało o 7 więcej.












Było spotkanie z Markiem, moim eks-sąsiadem. Tyle, że tym razem rozpoznał mnie bez trudu. Bo od zeszłorocznego spotkania po latach widzieliśmy się podczas różnego rodzaju imprez biegowych nie raz, nie dwa i nawet nie trzy.








Znowu były przepyszne homemade naleweczki, puchary dla najlepszych oraz oryginalne medale dla wszystkich. Tym razem w formie odciśniętej w laku pieczęci.








Nie zabrakło też losowania nagród dodatkowych, które poświadczyło, że mnie i moim najbliższym w tej kwestii wciąż dopisuje głupie szczęście. Ja upolowałam raptem parę drobiazgów, ale brat stał się posiadaczem pakietu startowego na Festiwal Biegowy w Krynicy.







Co w stosunku do zeszłego roku się zmieniło?

Po pierwsze: aby móc wystartować, trzeba było uiścić symboliczną opłatę startową - 10 zł od osoby. I bardzo dobrze. Dzięki temu do wody, herbaty i nalewek organizatorzy zapewnić mogli słodką zakąskę (ciasto ze śliwkami upieczone przez Agnieszkę Żuraniewską - najlepszą zawodniczkę Truchtu - mistrzostwo świata). Dzięki temu każdy otrzymał pakiet zawierający wafelka, napój izotoniczny i kupon na bezpłatną wizytę u fizjoterapeuty. Dzięki temu wszyscy uniknęli sytuacji, że połowa zapisanych drużyn nie dotarła.

Po drugie: lepiej zorganizowana została strefa zmian.

Po trzecie: najlepsze drużyny oprócz pucharów otrzymały szampana w specjalnie zaprojektowanej tubie. Nagrody trafiły również do zdobywców najbardziej niewdzięcznego miejsca czwartego.

Po czwarte: na imprezę zaproszenie otrzymali Zabiegani po Uszy, dzięki czemu ja i mąż wystartować mogliśmy z dużym gronem krewnych i znajomych w swoich ukochanych turkusowych barwach.

Po piąte (i najważniejsze): w klasyfikacji utworzona została kategoria KOBIETY. Dzięki czemu mocno sfeminizowane ZPU mogło wystawić oprócz drużyny męskiej (Paweł P, Paweł Ż, Marcin i Piter) jeszcze dwa składy żeńskie (pierwszy: Nola, debiutująca w zawodach biegowych Marta, 8-letnia Nastka i Ania; drugi: debiutująca w barwach ZPU Ela, ja, Klaudyna i gościnnie występująca w naszych barwach Jagoda), które w przeciwieństwie do zabieganych po uszy chłopaków (w tej kategorii konkurencja była naprawdę duża) miały szansę powalczyć o podium.

Jako kapitan swojej drużyny taktykę ustaliłam banalną. Biegnąca jako pierwsza Ela, która jest dość mocną zawodniczką, zdobywa przewagę. Ja - jako najsłabsze ogniwo - mogę ją ewentualnie trochę zmniejszyć, ale mimo to staram się z całych sił nie stracić wypracowanego miejsca (przyznaję, że nie było lekko, bo na drugiej zmianie Trucht wystawił swoją najlepszą zawodniczkę). Klaudyna po prostu robi swoje (też nie miała lekko, bo trzecia zawodniczka Truchtu deptała jej prawie po piętach). A Jagoda - jako najlepsza z nas - odpala petardę, niweluje ewentualne straty i pokazuje wszystkim, jak się biega. I... co tu dużo mówić... najlepszą taktyką okazuje się przeważnie ta najprostsza i najbardziej banalna.

A teraz niech zdjęcia mówią same za siebie...

Można nie być najszybszym w swojej sztafecie, ale... wystarczy obwołać się jej kapitanem, wybrać najlepszych ludzi do drużyny, dobrze ustawić zmiany i... puchar za pierwsze miejsce wśród kobiet w II Klubowa Mila TTT się należy :P
Po opublikowaniu wyników sztafet i analizie danych utwierdzam się w przekonaniu, że podziału drużyn dokonałam idealnego, a założona przeze mnie taktyka zrealizowana została w punkt. Dokładnie tak jak zaplanowałam :D
Moja ulubiona fota. Jedno z nielicznych zdjęć, na którym jesteśmy (i zawodnicy, i kibice ZPU) w komplecie.
Fota z cyklu "A mój mąż ma różową... pałeczkę" ;)
Fota z cyklu "A w lesie w Choszczówce grasują Smurfy"...
Pogubiłby się Piotr, gdyby żona nie pokazała mu drogi ;)
W lesie w Choszczówce nie tylko grasują Smurfy i mężczyźni z różowymi pałeczkami, ale nawet w listopadzie rosną Jagody :)
Ela, czyli miss zmian.

Ciągnie Misia do lasu.
Paweł Potempski, czyli etatowy zając, tym razem prowadzi swoją córkę. Choć... myślę, że i bez niego udział Nastki w dorosłej sztafecie byłby niezwykle udany.
Do ostatniego metra Klaudyna walczyła, by nawet na sekundę nie oddać prowadzenia innej żeńskiej sztafecie.
Żuczek narzekał na bolącą nogę, a z naszych panów i tak tradycyjnie pobiegł najszybciej. Nie dopędził go nawet kibicujący nam Staś.
Marta zaliczyła niezwykle udany debiut.
Nola dzielnie walczyła mimo braku formy, na który się uskarża.
Ania walczyła tak, że aż jej numerek opadł.
W sobotę Iza kibicowała nam, a wkrótce, gdy po raz trzeci zostanie mamą, to my będziemy kibicować jej.

No więc... Przeglądam sobie zdjęcia z albumu, jaki Marcin zamieścił w naszej grupie, przeglądam sobie zdjęcia z albumu, jaki udostępnił Trucht Tarchomin Team, i stwierdzam, że mogłabym tak opisywać je długo i namiętnie. Bo na zdjęciach widnieje tyle znajomych twarzy - i tych z Truchtu, i tych z Ekobiegów, i tych z Grupy Biegowej Chtmo, i przede wszystkim tych z Biegam na Tarchominie... I z każdą z tych twarzy związanych jest tyle wspomnień... Cokolwiek bym jednak opublikowała i napisała, świadczyłoby jedynie o tym, iż Druga Klubowa Mila TTT to dowód na to, że lepsze wcale nie jest wrogiem dobrego. Lepsze jest po prostu lepsze. Ale... Przy okazji pisania tej notki przychodzi mi do głowy jeszcze jedno powiedzenie. I pod tym podpisuję się akurat obiema nogami. Nigdy nie mów "nigdy". Pewien uroczy młody człowiek, reprezentujący barwy BNT (zwany czasem moim ulubionym fanem Iron Maiden, a czasem Kubą bez fejsa), mawia często, że jedyną moją zaletą jest mój mąż. Puchar, jaki wywalczył on z ekipą Biegam Na Tarchominie I, pozostanie też z pewnością moim jedynym pucharem - napisałam rok temu, a tymczasem... na półce - oprócz mężowego - stoją jeszcze trzy puchary. Moje i tylko moje.

Mój zeszłoroczny dyplom. Wówczas z drużyną BNT Girls na 13 drużyn zajęłam 12. miejsce. Gorsze od nas były jedynie dzieci. Dziś ze swoimi dziewczynami na 20 drużyn zajęłam miejsce 9. Rok temu byłyśmy jedyną żeńską drużyną. Tym razem drużyn takich było aż 6. Podczas pierwszej edycji imprezy jedną milę pokonałam w 8 minut i dwie sekundy. Teraz potrzebowałam na to 45 sekund mniej.