Pisałam już, że nie lubię czytać biegowych książek? Pisałam.
Pisałam już, że najbliższą mi formą pisania o bieganiu jest ta, którą w swej książce "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" uprawia Haruki Murakami? Pisałam.
Pisałam już, że w konkursie zorganizowanym po pierwszym biegu w cyklu GP Żoliborza wygrałam autobiografię Mo Faraha "Siła ambicji"? Pisałam. Ale... tego na bank jestem pewna... nie pisałam, że skończyłam ją już czytać. Nie pisałam, bo tego czynu wartego odnotowania w pamiętniku dokonałam wczoraj. Akurat (pętla się zatoczyła) w dniu drugiego biegu z cyklu GP Żoliborza.
Z Mo Farahem dzieli mnie wszystko, co dotyczy pisania. Jego książka charakteryzuje się nieskomplikowanym językiem i stylem, mówieniem wprost, brakiem gier słów oraz kryjących się między wierszami drugich i trzecich den, w których tak bardzo lubuję się ja. Jego książce brakuje aspektu filozoficznego, który tak bardzo cenię u Murakamiego i który nieudolnie próbuję zaszczepić na swoim gruncie. Teoretycznie nie ma w niej tego wszystkiego, co sprawiłoby, że powinna mi się spodobać. A jednak ujęła mnie jej szczerość i prostota. Co więcej, taki właśnie styl pasuje mi do opowieści Mo Faraha najbardziej. Inny w jego przypadku wydałby mi się nieprawdziwy, sztuczny i napuszony.
Z Mo Farahem dzieli mnie wszystko, co dotyczy życia: kolor skóry, płeć, narodowość, wykształcenie, koleje losu, status społeczny, sytuacja rodzinna... Brakuje więc w jego autobiografii podstaw do czegoś, co mądre głowy nazwałyby procesem identyfikacji. Proces ten, polegający na utożsamieniu się czytelnika z bohaterem, jest warunkiem przeżywania jego historii wraz z nim, emocjonalnego zaangażowania się i wzruszenia czytelnika. A jednak... Lektura naprawdę mnie wciągnęła.
Z Mo Farahem dzieli mnie wszystko, co dotyczy biegania. Ja jestem kompletną amatorką, a on prawdziwym zawodowcem. W jego treningach nie ma miejsca na improwizację, a w moich nie ma miejsca na ból, o którym on tak wiele pisze, a którego ja - przyznaję się bez bicia - panicznie się boję. On bardziej ceni zdobywanie medali niż bicie rekordów. Medale, które ja zdobywam, dostaje każdy, kto ukończy bieg, więc nie pozostaje mi nic innego jak bić rekordy. Oczywiście swoje własne.
No więc skończyłam wczoraj czytać "Siłę ambicji". Akurat w dniu drugiego biegu z cyklu GP Żoliborza. Dlatego zaraz po lekturze przebrałam się w strój biegowy, grzecznie stawiłam się na starcie, wykonałam trzy obowiązkowe pętle... To chyba jasne, że Mo Farahem nie byłam.
Złej baletnicy przeszkadza... wiadomo co... A
złej biegaczce przeszkadzają: podbiegi, wiatr wiejący prosto w twarz,
katar, kaszel, schodki, nierówna nawierzchnia, dzieci przybijające
piątki, młodzież pijąca piwo pod obszczanym murkiem... W sumie łatwiej
by było wymienić, co nie przeszkadza ;) 51:59 na 10 km wokół Cytadeli podczas drugiej rundy GP Żoliborza... Żenada.
Na szczęście był też medal, serowa babeczka, endorfinowa koszulka, jak zwykle rodzinna atmosfera, wiele miłych spotkań ze znajomymi, rozmowy na temat mojego ewentualnego wolontariatu podczas Maratonu Warszawskiego... Były też jakieś książki do zdobycia w konkursie, ale łaskawie dałam je wygrać innym. I co ja teraz mam czytać? "Inteligencję emocjonalną", którą wciska mi mąż? "Pętlę" Marka Hłaski, która tak jakoś mi się przypomniała? A może po prostu sięgnę po przewodnik po Krakowie? W końcu 13. Cracovia Maraton tuż tuż...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz