czwartek, 31 grudnia 2015

mijający nas biegacze

Ostatni dzień roku. Gdziekolwiek spojrzę, wszyscy robią podsumowania, spisują postanowienia na przyszły rok i składają całoroczne podziękowania (najlepiej na fejsie, ofkors). Cóż, z różnych względów wszystkie te sylwestrowo-noworoczne zrywy, były mi obce. Podsumowania brzmią jak przechwałki (większość pisze o sukcesach, a nie porażkach), lista postanowień po miesiącu gdzieś wyparowuje, a o naszej wdzięczności dla bliskich nie powinny świadczyć ostentacyjne podziękowania na fejsie składane od święta, lecz to, jak wobec tych osób zachowujemy się na co dzień, kiedy nikt nie patrzy.

Ostatni dzień roku. Zgodnie z ogólnie panującym trendem powinnam zrobić symboliczne ostatnie tegoroczne bieganie. A jednak... kichając, prychając i smarkając w chusteczki, odpuszczam. Z tego samego powodu odpuszczę też z pewnością jutrzejsze symboliczne pierwsze bieganie noworoczne. Chyba jednak wolę zachować zdrowie na te codzienne biegania niesymboliczne.

Ostatni dzień roku. Roku, w którym padła blogosfera portalu, na którym debiutowałam. Pierwszy blog (może to i lepiej) rozpłynął się w niebycie. Drugi blog, na szczęście, kopiowałam. I gdy (kichając, prychając i smarkając w chusteczki) przeglądałam dziś folder ze starymi wpisami, rzucił mi się ten o tytule "mijający nas ludzie". Czy ma coś wspólnego z bieganiem oprócz wątku biegowego w przytoczonym opowiadaniu Franza Kafki?  Chyba to, że niektórymi biegowymi znajomościami poczułam się rozczarowana. Coraz bardziej pęka w szwach mit o biegaczach jako tych fajnych, pozytywnie zakręconych ludziach, na których zawsze można liczyć.

"mijający nas ludzie"
15.12.2012


Spotkałem się z kolegą,
Bo kolega jest od tego
I wypada czasem spotkać się z nim...


- Ciekawe... - któregoś wieczoru Żona zwróciła się do Męża tuż po wyjściu z amerykańskiej knajpy, w której spotkali się ze znajomymi. - Poznaliśmy ich parę lat temu przez koleżankę z wakacji. Widujemy ich raz na parę miesięcy. Tak naprawdę niewiele o sobie nawzajem wiemy. Oni nie oczekują niczego od nas, my nie oczekujemy niczego od nich. Pomiędzy tymi co-paro-miesięcznymi posiadówkami w knajpie nawet nie czujemy potrzeby, by do siebie dzwonić, by utrzymywać ze sobą jakiekolwiek formy kontaktu. A potem, jak przychodzi co do czego, zawsze o nas pamiętają. Szybka akcja, wici rozesłane drogą mailową, z dnia na dzień zorganizowane spotkanie... To ciekawe, że mimo braku bliskości pamiętamy o sobie, mamy o czym ze sobą rozmawiać i tak dobrze czujemy się w swoim towarzystwie... Może to kwestia braku zobowiązań i wzajemnych roszczeń... A może kwestia braku "wypadania", konieczności zachowywania pozorów w utrzymaniu relacji...

- Ciekawe... Ta dziewczyna jest moją rówieśniczką - któregoś dnia podczas zakupów w supermarkecie Żona wskazała Mężowi pewną kasjerkę. - W sumie to chyba specjalnie się nie znałyśmy, ale chodziła ze mną do podstawówki, do równoległej klasy.

- Ciekawe... Ta dziewczyna też jest moją rówieśniczką - jakiś czas później (być może nawet tego samego dnia) Żona wskazała Mężowi kobietę, idącą w towarzystwie męża i dwójki dzieci. - Chodziła ze mną do podstawówki, do równoległej klasy. W sumie to nawet bardzo się kolegowałyśmy. Razem z nią, kilkoma jeszcze dziewczynami i chłopakami (m.in. jej mężem) tworzyliśmy paczkę.
- I co? Nie mówi ci nawet "cześć"? - zdziwił się Mąż.
- Po pierwsze, to nie jestem pewna, czy ona w ogóle mnie poznaje. A po drugie, jak widzisz, ja też się do zagajania nie garnę. Nie chce mi się odpowiadać na jakiekolwiek pytania z cyklu "co słychać?", "czym się zajmujesz?", "czy masz dzieci?", a potem jeszcze - tylko dlatego, że tak wypada - odwzajemniać się tym samym. Nie mam serca do tego typu relacji. Nie mam serca do gry pozorów.

- Ciekawe... Miałam dziś taką przygodę - parę dni temu Żona zwróciła się do Męża. - Jechałam z koleżanką na aerobic. Gdy wsiadłam do autobusu, zaczęła mi się dziwnie przyglądać jakaś dziewczyna. Pomyślałam, że jak zwykle gadam jakieś głupoty i to dlatego. Ta dziewczyna wysiadła na tym samym przystanku co my. I wtedy... "Ty studiowałaś polonistykę, prawda?" - zaczepiła mnie. "Tak" - odpowiedziałam, próbując z otchłani niepamięci wydobyć jej twarz. "I nazywasz się..." - dziewczyna bezbłędnie wymieniła moje imię i nazwisko, przyprawiając mnie o jeszcze większą konsternację. Domyśliłam się, że studiowała razem ze mną. Domyśliłam się, że z pewnością na niektóre zajęcia chodziłyśmy razem, ale... Było mi strasznie głupio, ale jej twarz nie mówiła mi nic. Dopiero gdy "Moim chłopakiem był ten-a-ten" powiedziała, odzyskałam pamięć. "No tak!" - zakrzyknęłam na wspomnienie tej wydziałowej pary. "Naprawdę?" - odrzekłam zaś zdumiona, gdy oznajmiła, że dziś chłopak ten jest jej mężem, a ona urodziła mu trójkę dzieci.

- Ciekawe...

Jeśli przechadzamy się nocą po ulicy i w naszą stronę biegnie jakiś człowiek, widoczny już z daleka - gdyż ulica wznosi się przed nami stromo w górę i jest pełnia księżyca - nie będziemy próbowali pochwycić biegnącego, chociażby był słaby i obdarty, chociażby nawet pędził za nim z krzykiem jakiś inny człowiek, ale pozwolimy mu pobiec przed siebie bez przeszkód.
Albowiem jest noc i nie z naszej winy ulica w pełnym blasku księżycowym wznosi się stromo w górę, a ponadto jest możliwe, że tamci dwaj wdarli się w tę gonitwę dla rozrywki, może też obydwaj ścigają kogoś trzeciego, może zresztą ściga się tego pierwszego bezprawnie, być może, że ten drugi chce pierwszego zamordować, a my staniemy się współwinni morderstwa, możliwe również, że ci dwaj nic o sobie nie wiedzą i każdy z nich spieszy na własną odpowiedzialność do swego łóżka, może to są lunatycy, może ten pierwszy jest uzbrojony.
A wreszcie, czyż nie wolno nam odczuwać zmęczenia, czy wypiliśmy dosyć wina? Jesteśmy więc zadowoleni, że również ten drugi człowiek zniknął nam już z oczu.

(Franz Kafka - "Mijający nas ludzie")

- Ciekawe... Coraz częściej zastanawiam się nad tym, ile wśród tych mijających mnie osób jest takich nierozpoznanych ex-kontaktów, ex-znajomych, ex-kolegów... Ex-przyjaciół? Ciekawe, że coraz rzadziej bywam niezadowolona, gdy znikają mi z oczu.

wtorek, 22 grudnia 2015

przebudzenie mocy

Gdy ma się problem z przyczepem mięśni udowych tylnych, największy ból dupy nie polega na tym, że podczas biegania boli cię dupa, lecz na tym, że inni biegają coraz szybciej, podczas gdy ty biegasz coraz wolniej i obserwujesz, jak czasy osiągane przez ciebie podczas zawodów stopniowo oddalają się od twoich życiówek. Może nie zbyt wyśrubowanych, ale jednak...
- Na ile biegniesz? - słyszysz przed startem.
- Na ukończenie - odpowiadasz na odczepkę, dodajesz, że ten bieg traktujesz treningowo, a w duchu myślisz: - Żeby chociaż 5 km przebiec poniżej 30 minut, a 10 km poniżej godziny.
- Na ile biegniesz? - słyszysz przed kolejnym startem.
- Na ukończenie - opowiadasz i... faktycznie tak myślisz. Modlisz się w duchu, by w ogóle dotruchtać do linii mety i nie przejść do marszu. Nie dodajesz nawet nic o tym, że ten bieg traktujesz treningowo. Jesteś już bowiem na etapie, gdy imprezy biegowe traktujesz czysto towarzysko. Bo jak tu przykładowo nie wziąć udziału w takim cyklu City Trail, skoro można spotkać tam tak wielu znajomych wśród uczestników i jeszcze parę znajomych wśród organizatorów?

No więc zjawiłam się w ostatnią niedzielę na trzeciej rundzie cyklu City Trail...


Po załatwieniu formalności, przywitaniu się z niezliczoną ilością znajomych, dobiegnięciu na linię startu (to dobry pomysł, że start oddalony jest od biura o około 1,5 km - rozgrzewka dzięki temu musi być) i obowiązkowym selfie ustawiłam się w ostatniej strefie razem z Olą. Tą samą, z którą przegadałam całe 5 km w rundzie drugiej i osiągnęłam wybitny rezultat 30:42. Nie trudno się domyślić, że po sygnale do startu znów zaczęła się nasza pogawędka - trochę o bieganiu, trochę o starzeniu się, trochę o życiu i...tym razem było również coś z zakresu kultury i sztuki. Opowiedziałam Oli, jakie filmy obejrzałam w kinie w listopadzie. Opowiedziałam, na jaki film chciałbym się wybrać po świętach. Pochwaliłam się wreszcie, że wieczorem idę z Piterem na nowe "Gwiezdne Wojny".


O filmie J.J. Abramsa napiszę to, co napisałam już na fejsie: "Jedna taka Rey bardzo szybko i bardzo dużo biegała, żeby uciec przed ciemną stroną mocy. Miała nawet bardzo fajne rękawki biegowe". Brzmi enigmatycznie? Dla tych, którzy nigdy nie widzieli "Gwiezdnych Wojen", pewnie tak. Ale wydaje mi się, że fani sagi od razu zrozumieli, o co chodzi. Może się nawet domyślili, że Rey - biegając tak i uciekając - sama odkryła w sobie moc. Tyle, że jej jasną stronę.


Byłyśmy z Olą już na ostatniej prostej, gdy...
- Wiesz co, Ola... Mam wrażenie, że mimo naszego gadania biegniemy szybciej niż ostatnio - stwierdziłam.
- Wydaje ci się.
- Nie. Na serio.
Ola nie dowierzała. Cóż... Nie biegam z zegarkiem. Pewnie wiele na tym tracę. Ale dzięki temu też coś zyskuję: lepiej potrafię się wsłuchać w swój organizm. Bo z tym bieganiem jest trochę jak z jazdą samochodem. Im dłużej prowadzisz, tym więcej potrafisz wyczytać z mruczenia silnika. Przychodzi czas, że bez patrzenia w kontrolki wiesz, z jaką jedziesz prędkością, kiedy zmienić bieg...
- A teraz, Ola, przyśpieszamy! - na ostatnich 200, może 300 metrach postanowiłam finiszować. Zgodnie z zaleceniem, jakiego fizjo Mikołaj udzielił mi korespondencyjnie, gdy pochwaliłam mu się, że idzie ku lepszemu. "Spróbuj już zwiększać tempo - doradził. - Ale jak tylko poczujesz ból - natychmiast zwolnij!"
- Dawaj, Ola! Szybciej! - darłam się, nie zwalniając. Bo test, na szczęście, wypadł pomyślnie. Bólu nie poczułam, a trasę... tak, tak... miałam rację... trasę pokonałyśmy o prawie 2 minuty szybciej niż poprzednio. 28:56 - nie brzmi, co prawda, zbyt efektownie, gdy 5 km biegało się poniżej 24 minut, ale daje nadzieję, że mój przyczep się przebudził i przechodzi na jasną stronę mocy. 


Oby tylko było to prawdziwe przebudzenie mocy, a nie leniwe otwarcie oka podczas przewracania się na drugi bok. Bo niestety w tej mojej rehabilitacji często zdarza się tak, że po zrobieniu dwóch kroków w przód, jeden robię w tył. A plany od stycznia są ambitne. I nie myślę tu o kolejnej rundzie City Trail czy o tych wszystkich Wedlach, Chomiczówkach, WOŚPach i Wieliszewskich Crossingach, na które się zapisałam. Myślę tu o planach treningowych, które wpisałam w swój kalendarz: o ćwiczeniach wzmacniających od Mikołaja (2 razy dziennie), o legendarnych zajęciach Ortorehu na Siennickiej (raz w tygodniu), o tych wszystkich treningach funkcjonalnych, interwałowych, siłowych i stabilizacyjnych w moim fitness klubie (2 razy w tygodniu, w różnych konfiguracjach)... Bieganie też, oczywiście jest w planach. Nie będę, co prawda, popierdzielać jak Ava z łysą oponą (nie licząc tej, którą wyhodowałam na brzuchu), ale z pewnością znajdzie się czas i na podbiegi, i na interwały, i na... improwizację. Niech moc będzie ze mną, gdy wraz z nowym rokiem przechodzić będę do kategorii K-40.

wtorek, 8 grudnia 2015

Mikołajowy prezent

tytułem wstępu

   Ból lewego pośladka zaczął się u mnie pojawiać po ukończeniu Poznań Maratonu. A zatem w drugiej połowie października zeszłego roku. Z biegu na bieg stawał się coraz bardziej uciążliwy. W listopadzie więc, korzystając z bezpłatnego kuponu do ProRehu w Legionowie, trafiłam do bardzo sympatycznego fizjoterapeuty o wdzięcznym imieniu Mikołaj. Mikołaj stwierdził wówczas jakiś problem z przyczepem tylnych mięśni udowych. Nie, nie zabronił biegać (jako aktywny sportowiec, a konkretnie piłkarz ręczny KPR RC Legionowo, chyba nie miałby sumienia), lecz zaprosił na kolejną wizytę i przesłał zestaw ćwiczeń wzmacniających.
   Postanowienia po tej wizycie były mocne: regularnie ćwiczę i czasem odwiedzam Mikołaja. Ale wtedy zdarzyło się coś strasznego. Awans na kierowniczkę sklepu New Balance w Arkadii. Moje życie prywatne przestało istnieć. Brakowało mi czasu na bieganie, regularne treningi, wysypianie się, regenerację fizyczną i psychiczną oraz na wcielenie w życie mojego mocnego postanowienia.



Jednego tylko pozytywu dopatrywałam się w tym wszystkim. Zdawało się, że ograniczając bieganie do biegania po sklepie, pozbyłam się bólu pośladka.
   W kwietniu odeszłam z New Balance'a i powoli zaczęłam wracać do bardziej regularnych treningów. Może i nie miałam oszałamiającej formy, ale jakoś się biegało. Mniej więcej do września, kiedy to w moim lewym pośladku znów pojawił ból.

Ciocie i Wujkowie Dobre Rady

Polacy to taki dziwny naród, w którym wszyscy się na wszystkim znają. A już najbardziej na polityce i... na medycynie.

- To na pewno pasmo biodrowo-piszczelowe - tę diagnozę usłyszałam niezliczone ilości razy. No cóż... Jest to chyba najpopularniejsza przypadłość biegaczy, więc prawdopodobieństwo, że się ze zdiagnozowaniem nie trafi, jest niewielkie. Tak się jednak składa, że i ja się kiedyś z ITBS-em męczyłam, więc...
- Nie. To nie pasmo - odpowiadałam niezliczone ilości razy, wiedząc, jak się objawia syndrom pasma biodrowo-piszczelowego.

- Powinnaś się rolować - tę radę też słyszałam niezliczone ilości razy. Hmmm... Kiedyś wałek służył do wałkowania ciasta albo do przywoływania do porządku niegrzecznego męża. Dziś niesamowitą karierę robi wałek do masażu. Swego czasu starałam się rolować w miarę regularnie. Ale... Albo robiłam to nie dość regularnie, albo nie tak jak trzeba, albo nieodpowiednim wałkiem (nic nie poradzę na to, że na Blackrolla mnie nie stać)... W każdym razie oszałamiających właściwości rolowania nie dane mi było posmakować.

- Zrób sobie trzy tygodnie przerwy od jakiejkolwiek aktywności fizycznej, a zobaczysz, że samo przejdzie - po poprzednim wpisie nie muszę chyba dodawać, że to ta słynna rada mojego męża, z którą jakoś nigdy nie mogłam się zgodzić. Bo przecież można ćwiczyć trenując inne partie ciała i nie obciążając tej, która nawala. Bo przecież w przyrodzie nic nie ginie, a niewyleczona kontuzja lubi powracać jak bumerang. Patrz wstęp.

- Ja wiem, co ci dolega! Mam to samo! To na pewno mięsień gruszkowaty! - oznajmiła kiedyś jedna z koleżanek i nim skończyła wyjaśnienia, leżała na podłodze, demonstrując mi ćwiczenia, jakie jej ktoś zalecił.
- Nie, to raczej nie to - zaprzeczyłam i nawet specjalnie się nie przyglądałam jej wygibasom. Choć... Po wpisie Avy zaczęłam rozważać tę opcję.

- Dlaczego nie przychodzisz na zajęcia? - podczas imprezy integracyjnej Biegam na Tarchominie zapytał mnie Jerzy, nasz lokalny trener BBL.
- No bo... - opowiedziałam Jerzemu o swoich dolegliwościach.
- Przyczep mięśnia dwugłowego. Jak nic - zawyrokował Jerzy, powtarzając diagnozę Mikołaja sprzed roku i - że uprzedzę fakty - mówiąc to, co już wkrótce od Mikołaja usłyszę. Ale to się nie liczy. Bo Jerzy jest prawdziwym trenerem i absolwentem AWF-u, a nie jakimś tam biegaczem-amatorem, który nigdy w życiu nie trzymał w ręku podręcznika do anatomii.

kasa na Mikołaja

Przerażają mnie ludzie, którzy o swoich dolegliwościach piszą na forach internetowych i oczekują wirtualnych diagnoz od takich samych jak oni amatorów. W tej kwestii jestem dość staroświecka: diagnozę powinien postawić specjalista. Dlaczego więc tak długo ociągałam się z pójściem na konsultację do fizjoterapeuty? Ano jak zwykle z powodów przyziemnych - finansowych. Pal licho 70 zł wydanych jednorazowo (tyle zapłaciłam ja, ceny jednak zazwyczaj są nieco wyższe), ale... nigdy nie wiadomo, czy na jednej wizycie się skończy, czy za chwilę nie trzeba będzie inwestować w jakieś narzędzia wspomagające, farmaceutyki... Nigdy nie wiadomo, czy za chwilę 70 zł nie zamieni się w 700.

Kiedy wreszcie dojrzałam do wizyty u specjalisty (argument koronny: dostałam od mamy tak zwaną kasę na Mikołaja), wahałam się przez moment, czy wracać do zeszłorocznego fizjoterapeuty - Mikołaja, czy wybrać inną osobę. Taką, która spojrzałaby na mój pośladek świeżym okiem. Taką, dzięki której miałabym pewność, że diagnoza postawiona rok temu była słuszna. No ale skoro kasa była na Mikołaja...

- Wygrzebałem z archiwum twoją kartę - na wstępie spotkania oznajmił Mikołaj.
- Może niepotrzebnie. Teraz będziesz się sugerował.
- No dobra... - Mikołaj odłożył kartę. - To co się dzieje?
Opowiedziałam Mikołajowi, co się wydarzyło przez ostatni rok. Opisałam rodzaj bólu, wskazałam jego miejsce, opowiedziałam, w jakich sytuacjach pośladek daje znać o sobie, zademonstrowałam ćwiczenia, które sprawiają mi trudność...
- Czy trenujesz jakoś teraz?
Opowiedziałam Mikołajowi, że chwilowo zarzuciłam bieganie, ale za to chodzę na basen i częściej bywam na fitnessie.
- No wiesz... Muszę coś ze sobą robić, bo od braku ruchu zaraz przybieram na wadze - tłumaczyłam się Mikołajowi jak mała, nieposłuszna dziewczynka, która boi się, że dostanie rózgę.
- I bardzo słusznie. Bo co ma pośladek do brzucha, pleców, klatki piersiowej czy rąk? - Mikołaj mnie pochwalił, a potem... - Mogę ci jedynie powtórzyć to co rok temu.


Mikołaj podszedł do szkieletu i zobrazował mój problem. Jego imię bez zmian: przyczep tylnych mięśni udowych (w tym dwugłowego, o którym mówił Jerzy). Rzecz ponoć u biegaczy nagminna. Nie wiem tylko dlaczego nie trąbi się o niej tak często i gęsto jak o ITBSie.

Potem Mikołaj pomasował mnie gdzie trzeba, nakleił tejpa i zabrał na salę gimnastyczną, gdzie pokazał kilka ćwiczeń wzmacniających. Nie zabronił fitnessu, nie zabronił biegania. Mam omijać tylko to, co nadwyręża mój przyczep. I biegać muszę powoli.
- To znaczy... Możesz biegać szybko - sprecyzował Mikołaj. - Ale nie wydłużając kroku, lecz zwiększając kadencję.
Zadałam też pytanie o rolowanie. Że zacytuję: "Zdania są podzielone, moim zdaniem warto ale nie w każdym przypadku. W Twoim tak, ale dużo ważniejsze są te ćwiczenia. Rolowanie będzie wartością dodaną - to taki masaż bez masażysty".
I to by było na tyle. Moja codzienność wygląda teraz jak na obrazku poniżej. Na efekty czekam.




- Nie wiem, kiedy się u Ciebie pojawię - żegnając się, uprzedziłam uczciwie Mikołaja. - Nie mam kasy.
- Rozumiem. Będziemy się kontaktować na fejsie.
I faktycznie. Mikołaj jest ze mną ciągle na łączach: odpowiada na głupie pytania, dopytuje o postępy. Jedyne, w co muszę zainwestować, to kurs gejszy. Muszę się nauczyć ładnie drobić kroczki. Bo jakoś nie potrafię biegać szybko bez wydłużania kroku. Cholera... Wiedziałam, że na 70 złotych się nie skończy. Życzcie mi więc na święta... bogatego Mikołaja ;)

piątek, 4 grudnia 2015

zastępcza forma pisania o bieganiu

 Potrawa z ziemniaka

Niedziela, o której ostatnio pisałam miała swoją drugą część. Po biegu do mnie i do brata  dobiły nasze drugie połówki i razem udaliśmy się do pobliskich Grooli - lokalu, którego główną gwiazdą jest pieczony ziemniak. Pośród żartów (chociażby z tego, że na nasz super fajny rodzinny niedzielny obiad pochłaniamy coś tak powszedniego jak ziemniaki) ucięliśmy sobie pogawędkę o fizjoterapii.

Mój mąż ma podejście do fizjoterapii kompletnie nieentuzjastyczne. Piter jest zwolennikiem zasady "teraz, mistrzu, sam się lecz", a jego recepta na wszelkie dolegliwości jest prosta i zawsze ta sama: trzytygodniowa przerwa od jakiejkolwiek aktywności fizycznej. A potem samo wszystko przejdzie. No cóż... Rzadko różnimy się z mężem w poglądach, ale w tej sprawie parę razy zdołaliśmy się poprztykać. Bo z aktywności fizycznej nie zrezygnowałam, lecz ją ograniczyłam. Bo tupnęłam wreszcie (tą zdrową nogą, ofkors) i oznajmiłam, że MUSZĘ udać się do fizjoterapeuty.

O wizycie u fizjoterapeuty zaczął przebąkiwać też mój brat. Narzekał ostatnio na ból kolana, podczas Biegu ENTRE wyraźnie utykał i odnotował przez to najgorszy czas w historii swoich startów w Parku Moczydło. 

O ironio, najwięcej do powiedzenia w temacie fizjoterapii miała osoba niebiegająca, czyli bratowa (o jej chorobie pisałam gdzieś tu i tam). Dla niej rehabilitacja to nawet nie ziemniak, to chleb powszedni. Coś, co skutecznie stopuje zanikanie jej mięśni i sprawia, że wciąż może się poruszać na własnych nogach.
- Trafiłam niedawno na takich młodych, zaangażowanych rehabilitantów - opowiadała, sącząc piwo. - Ależ oni mnie wymęczyli. Następnego dnia ledwo chodziłam. Tak mnie wszystko bolało.
- Znaczy... Zakwasy miałaś - stwierdziłam. - A skoro miałaś zakwasy, to znaczy, że wciąż masz mięśnie. Chyba lepiej jest nie móc chodzić przez to, że mięśnie cię bolą, niż przez to, że ich nie masz.
- No - bratowa uśmiechnęła się zadowolona.
Jakże dziwnie i banalnie w tym kontekście wyglądają nieszczęścia nas - biegaczy.


Każdy ma obowiązek być szczęśliwy
  
Niedziela, o której ostatnio pisałam, miała też swoją część trzecią. Wieczorem, już w domu, Piter zrobił na kolację... znowu ziemniaki. A konkretnie - na moją specjalną prośbę - frytki belgijskie. Z własnej inicjatywy dorzucił do garnka z olejem obierki, które po uprażeniu okazały się całkiem smacznymi (a nawet godnymi zachwytu) chipsami. Potem zaś uwaliliśmy się (i dosłownie, i na łóżku) i obejrzeliśmy sobie film "Hector and the Search for Happiness" (w tłumaczeniu na polski: "Jak dogonić szczęście"). Jego opis na Filmwebie brzmi krótko: "Psychiatra przemierza świat w poszukiwaniu definicji szczęścia".

Od dawna powtarzam, że dla mnie szczęście tkwi w drobiazgach, a nie wielkich celach czy przedsięwzięciach. 
- Szczęściem jest zjeść pieczone ziemniaki w małym rodzinnym gronie. Szczęściem jest zjeść usmażone przez ciebie frytki belgijskie i te chipsy z obierków. Szczęściem jest tu i teraz poleżeć z tobą i obejrzeć film... - powiedziałam nie ruszając się z łóżka, podczas gdy główny bohater filmu w poszukiwaniu definicji szczęścia musiał zjechać kilka kontynentów, zawrzeć kilka nowych znajomości, przeprowadzić wiele rozmów i zapisać złotymi myślami cały notes.

- Dużo ludzi myśli, że szczęście można kupić.
- Dużo ludzi myśli, że szczęście to być bogatszym albo ważniejszym.
- Dużo ludzi widzi swoje szczęście tylko w przyszłości.
- Szczęściem mogłaby być wolność kochania więcej niż jednej kobiety na raz.
- Unikanie nieszczęścia nie jest drogą do szczęścia. 
- Narkotyki - co to za szczęście, które sprawia, że inni są nieszczęśliwi?
- Niektórzy twierdzą: Jeśli chcesz być szczęśliwy, to zadbaj o siebie.
- Szczęście to iść za głosem powołania.
- Szczęście to być kochanym za to, kim się jest.
- Strach wyklucza szczęście. 

Jak na ilość przebytych przez głównego bohatera kilometrów prawdy te nie grzeszą głębią i są raczej banalne (za co w różnych recenzjach polały się słowa krytyki), ale jakoś w ogóle mi to nie przeszkadzało. Po pierwsze: w niedzielne popołudnie po kilku ębszych inny rodzaj głębi nie był mi potrzebny do szczęścia. Po drugie: w pogoni za głębią nie oglądałabym raczej romantyczno-komediowego filmu, lecz sięgnęłabym po lekturę klasyków filozofii. Po trzecie: z natury uważam, że mówiąc o szczęściu ciężko uniknąć banału, a bardziej banalnie niż ogólne prawdy o szczęściu brzmią tylko ogólne prawdy o miłości. Po czwarte: potrawka z batatów. Słodkich ziemniaków, znaczy się.

- A pani co daje szczęście? - podczas podróży z Azji do Afryki główny bohater zapytał czarnoskórą kobietę, siedzącą obok niego w samolocie.
- Dom, rodzina... - zaczęła wymieniać. - Jadł pan kiedyś prawdziwą potrawkę z batatów? - zapytała wreszcie. Gdy główny bohater zaprzeczył, zaprosiła go na ten prosty posiłek do swojego rodzinnego domu, a tam - pośród domowych gwarów i niczym nieskrępowanej radości - zabawa trwała na całego.

Morały po tej wizycie nasuwały się oczywiste (daruję więc je sobie) i takie bliskie mojemu pojmowaniu szczęścia. Bardzo bliski był też ciąg dalszy. Główny bohater porwany został przez miejscowy gang i uwięziony w celi. Pobito go, zastraszono, grożono z pistoletu... Od śmierci uratowało go jednak pewne złote pióro (nie będę wdawać się w szczegóły). Uwolniony Hector biegnie co tchu przed siebie, śmiejąc się wniebogłosy. Szczęście to czuć, że się naprawdę żyje - w notesie głównego bohatera pojawia się kolejna złota myśl, a ja...
- To co? - uśmiechnęłam się do Pitera. - Wygląda na to, że bieganie daje szczęście.

  
Ta ostatnia niedziela

 - Czy mógłbyś nam zrobić zdjęcie? - przed startem drugiej rundy ‪#‎CityTrail‬ poprosiliśmy chłopca w czapeczce z charakterystyczną zielono-biało-czerwoną żyletą.
- Jasne – zgodził się entuzjastycznie chłopiec. - No to uśmiechamy się wszyscy.
I wszyscy się uśmiechnęli.
- A teraz wszyscy robią głupie miny!
No cóż... Naprawdę głupią zrobiłam ja. Ale to była zła mina do dobrej gry. I nie mówię tu o udanym, szybkim biegu czy nagłym i olśniewającym powrocie do formy. 





Była pogoda. Przyjemna i słoneczna.
Była pogawędka z Olą. Trochę o bieganiu, trochę o starzeniu się, trochę o życiu. Odbyta podczas biegu, a jakże... Bo żadna z nas nie miała formy na ściganie się i żadna z nas nie czuła chęci szybkiego pędu do mety. 5 km pokonałyśmy w czasie 30:42 netto, a i tak byłyśmy uśmiechnięte od ucha do ucha. Bo, jak mówi jeszcze jedna złota myśl z filmu, nie powinniśmy się zajmować pogonią za szczęściem, lecz szczęściem, które daje pogoń.

Foto by City Trail

Była pomidorówka (tak się City Trail po zawarciu paktu z Nationale Nederlanden rozwinął) jedzona w towarzystwie Artura z ENTRE.pl.
- To ty nie należysz do naszego klubu? - zdziwił się Artur.
- Nie.
- A tak często pomagasz przy naszych biegach...
- Bo was lubię. Ale oficjalnie należę do Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie. Chyba że mnie wywalą za nieobecności na treningach.

Team ASA - Biegiem po Zdrowie. Foto by Piotr Bętkowski

Na zakończenie zaś była tradycyjna posiadówka w Maku w towarzystwie osób, które przez te nieobecności widuję coraz rzadziej. To był naprawdę dobry (rzekłabym nawet: banalnie szczęśliwy) kawałek niedzieli. A po niej nastąpił poniedziałek, kiedy to już nie tupałam nogą (nawet tą zdrową), tylko po prostu poszłam do fizjoterapeuty i już. Ale o tym następnym razem.