poniedziałek, 1 grudnia 2014

po sezonie, część pierwsza: kalendarium

 Czas wreszcie przyznać się wszem i wobec, że...


12.10.2014
Po przekroczeniu linii mety 15. Poznań Maratonu i po obwołaniu się Królową Maratonów Polskich (oficjalnej korony wciąż nie mam) zakończył się mój tegoroczny sezon biegowy. Co więcej, kiedy pod prysznicem (a jakże... wlazłam do tego, w którym byli sami faceci, bo do damskiego była taka kolejka...) zmywałam z siebie pot i łzy wzruszenia, spłynęła też gdzieś moja forma. To znaczy... Tydzień później, podczas parkrunu, jeszcze wykrzesałam z siebie jakieś jej resztki...


18.10.2014
 "Cholera... Pobiegłabym sobie jakiś maraton... Po co czekać do przyszłego roku? Niech no tylko spojrzę w swój grafik i kalendarium biegowe na październik..." - o tym, że mam takie zakusy wiedzą nie tylko ci, którzy czytali na blogu moją relację z poznańskiego maratonu. Wiedzą o tym również członkowie Teamu ASA. Bo na wtorkowym treningu gęba mi się w tym temacie nie zamykała. I gdy tak sobie rozważałam, że jakby kolega z pracy zamienił się ze mną dniami wolnymi, to mogłabym przecież pobiec Maraton Trzeźwości w Radomiu...
- A ja bym na twoim miejscu pocisnął i doszlifował krótkie dystanse - doradził Piotrek Książkiewicz (organizator cyklu City Trail), który ostatnio zastępował Martynę.

No to pocisnęłam i doszlifowałam. Podczas dzisiejszego parkrun Warszawa-Żoliborz wywalczyłam sobie 1. miejsce wśród kobiet i nową życiówkę na 5 km (według mojego stopera 23:50, a zatem o pół minuty lepiej niż ostatnio, no i po dwójce pojawiła się piękna trójka).
Jak nic... Moja forma szczytuje. A ja wraz z nią :D


To znaczy... Tydzień później, podczas parkrunu, jeszcze wykrzesałam z siebie jakieś jej resztki... Potem jednak nastąpiła tendencja spadkowa. Mimo iż do zamiany na dni wolne z kolegą doszło, odpuściłam Maraton Trzeźwości. Odpuściłam też Maraton w Toruniu, na który pakiet sprezentować mi chciał Czarek Doroszuk, znany w necie jako Napędzany Kebabem - Cezary biega, pisze, je. No i niestety odpuściłam treningi. Oczywiście, zawsze można nazwać to roztrenowaniem i wmówić sobie i innym, że to niezbędny element planu treningowego. Ale prawda jest taka, że... A to przeszkadzała mi praca, a to pogoda...

27.10.2014

Serio? W biegowej walce pogoda kontra ja wynik na dzień dzisiejszy wynosi 4:0.
  
Potem zaczęłam się poprawiać...

28.10.2014

Po dzisiejszym treningu pogoda prowadzi w biegowej walce ze mną już tylko 4:1. Nie dość, że mój punkt liczy się podwójnie (bo na wyjeździe), to jeszcze postanowiłam właśnie, że do piątku będzie remis. O!

29.10.2014

Pojedynek w słońcu. Po dzisiejszych 7,8 km wynik w mojej nieustającej walce z pogodą wynosi 4:2.

30.10.2014

Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie... Po dzisiejszym BNT pogoda wygrywa ze mną już tylko 4:3

Lecz tylko po to, by znowu zacząć się opuszczać...

01.11.2014
Z CYKLU: KAŻDA WYMÓWKA JEST DOBRA, ŻEBY NIE IŚĆ POBIEGAĆ ;)

Miałam wyrównać wczoraj porachunki z pogodą. Ale... Gdybym poszła wczoraj pobiegać, to dziś rano musiałabym wstać pół godziny wcześniej, żeby umyć głowę. Bleee... Do tego znowu spada mi waga. Nie chcę zniknąć, więc uznałam, że lepiej zostać w domu i ratować pokłady tłuszczyku na zimę. No i... odwołane zostało (nie)niedzielne nocne bieganie po Kampinosia, na które umówiona byłam wczoraj z bratem. Jak nic, to był znak, że powinnam odpocząć. Trzeba wierzyć w znaki, gdy jest nam to na rękę.
To było wczoraj, a dziś... Dziś zgodnie z tradycją biegam po grobach. Ale kto wie... może wieczorem dla odmiany pobawię się w zabawę KAŻDY POWÓD JEST DOBRY, ŻEBY IŚĆ POBIEGAĆ ;)


Jasna sprawa, że nie poszłam. 

05.11.2014 
 Piękny dzień, piękna pogoda, piękne słońce, piękna sesja zdjęciowa (no dobra, na jej efekty będzie trzeba jeszcze poczekać) i piękna kobieta do towarzystwa. Nie będę ściemniać. Na założenie tych samych legginsów to się akurat z Emilką umówiłyśmy, ale czerwone koszulki, ten sam plan zrobienia na dzisiejszy obiad pierogów ruskich i fakt, że całą niedzielę 16.11 spędzimy w tym samym miejscu (nie powiem, jakim) - to akurat dzieło przypadku.

Tego dnia dałam się namówić znajomemu fotografowi na sesję zdjęciową do jakichś urzędniczych folderów, które na celu będą miały promowanie uprawiania sportu jako profilaktyki zdrowia. Dzięki tej sesji przypomniałam sobie, po co biegam. Nie ukrywam też, że towarzystwo Emilki, która postanowiła wrócić do regularnego biegania, okazało się dodatkową motywacją.






08.11.2014
 Tego dnia po prawie miesięcznej przerwie wznowiłam starty w imprezach biegowych. Druga Klubowa Mila TTT przypomniała mi, że bieganie to nie tylko zdrowie i kondycja, ale też świetna zabawa w gronie krewnych i znajomych.


11.11.2014
Potem przyszedł czas na dwa Biegi Niepodległości, o których już pisałam, i które przypomniały mi, że nadeszła najwyższa pora, by zrobić coś z kontuzją lewego pośladka. I czas na...

22.11.2014
...9 Bieg ENTRE, o którym jeszcze nie pisałam.
Dystans: 10 km.
Miejsce: Park Moczydło.
Czas: 00:50:25.
Miejsce w K-35: 2.
Jak na pełen podbiegów teren i brak formy w zasadzie nie najgorzej.






Do tego miejsca, pisząc tego posta, doszłam w piątek 28.11. Pisanie przerwał mi jednak telefon, po którym następnego dnia mogłam jedynie napisać na fejsie:

Korzystając wczoraj z wolnego dnia postanowiłam napisać notkę na blog. Miało być o tym, jak wygląda (czy też raczej o tym, jak nie wygląda) moje trenowanie po ukończeniu tegorocznego sezonu. Miało być coś o moim pisaniu (czy też raczej o chwilowym niepisaniu) i o pięknym albumie o Wrocławiu, który przyszedł do mnie w ramach nagrody za moją "twórczość literacką". Miało być jeszcze o "kolekcji znaczków" i o... Ale wtedy właśnie zadzwonił telefon, a na wyświetlaczu ukazało się imię i nazwisko mojego dyrektora.
- Cześć, Małgosia. Jestem w Arkadii. Mogłabyś wpaść?
No więc zostawiłam pisanie, poprawiłam urodę, w ciągu 40 minut dotarłam, poszłam z dyrektorem na pyszną zimową herbatę, a potem... A potem wydarzyło się coś, o czym jakoś nie bardzo jeszcze umiem pisać. W każdym razie...
"Jako że Cię znamy to wiemy, że... rzeczy niemożliwe załatwiasz od ręki, a cuda zajmują CI trochę czasu..." - napisał niedawno na temat mojej osoby Mejdej: Biegam bo lubię.
"Chyba mnie przeceniasz" - odpowiedziałam. Bo prawda jest taka, że rzeczy niemożliwych nie potrafię załatwić, ale... nie wiem, jak to jest... cuda przytrafiają mi się same. I za każdym razem, kiedy myślę, że już osiągnęłam szczyt wszelkich możliwych cudów i nic takiego już mnie nie spotka, wydarza się coś, co w pozytywne osłupienie wprawia mnie jeszcze bardziej.


Nadal nie bardzo umiem o tym pisać, ale to już nie jest żadna tajemnica. Część osób się domyśliła, a resztę niech wyjaśni nowa wersja tekstu "O mnie" na tym blogu. W każdym razie czas póki co mi się skurczył. Brak go na pisanie, brak go na bieganie, brak go na walkę z kontuzją lewego pośladka.

piątek, 21 listopada 2014

niepodleglościowe porządki

Od XXVI Biegu Niepodległości w Warszawie minęło już prawie półtora tygodnia, a ja wciąż mam trudności, by zabrać się za pisanie. Brak czasu to, oczywiście, główny powód. Ale... wiem też z doświadczenia, że jeśli się czuje palącą potrzebę pisania, to nawet brak czasu nie jest w stanie stanąć na przeszkodzie. A mnie... no cóż... żadna potrzeba pisania nie paliła. Bo podczas tej imprezy nie wydarzyło się nic takiego, co by zrobiło na mnie takie wrażenia jak chociażby hymn czy żywa biało-czerwona flaga dwa lata temu, kiedy zaliczyłam swój pierwszy Bieg Niepodległości.
- Widzę, że się w ogóle nie stresujesz tym biegiem - przed startem zagadnął mnie przypadkowo spotkany znajomy (cholera, nawet nie pamiętam, skąd go znam...).
- No nie... Bo niby czym? - wzruszyłam ramionami. - Bieg jak bieg... nie pierwszy i z pewnością nie ostatni.

A jednak... Warto w przypadku XXVI Biegu Niepodległości odnotować kilka faktów.

Przyjemność sprawiła mi rozgrzewka w gronie znajomych z Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie, która zastąpiła nam tradycyjny wtorkowy trening.

Wielki ubaw miałam podczas robienia zdjęć butów biegowych z charakterystyczną eNką. Zaaferowana byłam tym tak bardzo, że nie zauważyłam, iż w swojej czerwonej koszulce stanęłam po białej stronie. Do tego... Moje tłumaczenia, gdy ktoś mnie na tym robieniu zdjęć przyłapał, musiały brzmieć niezwykle głupkowato. Ale przecież nie mogłam powiedzieć ludziom, że właśnie realizuję swoją wizję wpisu na arkadiowego fejsa.

Bardzo podobały mi się tegoroczne medale.
Wiele radości przysporzył mi debiut mojej ciotecznej szwagierki na 10 km.
"47:48. Taki ci to wynik wybiegała Marta!" - tuż po zawodach przeczytałam SMS-a od brata. Rozkminialiśmy z mężem prawdopodobieństwo osiągnięcia przez nią takiego rezultatu na wiele różnych sposobów. Niedowierzanie mieszało się ze zdumieniem, że w naszej rodzinie tak długo krył się nieoszlifowany diament. "No dobra, prostuję. Właściwy wynik to 1:02:44. Poprzedni czas to z 7,5 km." - po kilkunastu minutach poprawił się brat. Tak czy owak, wystarczy spojrzeć na jej zdjęcie, by się przekonać, że bez względu na osiągnięty wynik podczas biegu cieszyła się jak dziecko.
Dla odmiany ja podczas biegu nie cieszyłam się wcale. Parę dni przed imprezą nasilił mi się ból lewego pośladka, który przyplątał się po Poznań Maratonie. I w sumie miałabym go gdzieś, dokładnie tam (w końcu z kontuzjowanym pośladkiem zrobiłam nową życiówkę na 5 km podczas parkrunu i wywalczyłam puchar w Drugiej Klubowej Mili), ale... do bólu pośladka mniej więcej na 3. kilometrze dołączył niezidentyfikowany ból podbrzusza i skutecznie mnie przystopował. Ba, wywołał nawet myśli o zejściu z trasy. Po jakichś 3-4 kilometrach ból ustał, mnie udało się złapać trochę wiatru w żagle i osiągnąć rezultat 50:05. Mój trzeci tegoroczny wynik w dniu, kiedy wszyscy dookoła chwalili się życiówkami, nie był jednak w stanie wywołać mojej euforii.
Euforii nie był też w stanie wywołać u mnie fakt, że 11.11.2014 roku 12310 osób ustanowiło rekordową frekwencję w polskich biegach masowych. Coraz mniej podoba mi się klimat tych obleganych przez tłum imprez, a to, że przypadła mi 1/12310 tego sukcesu, mam gdzieś. Dokładnie tam. Bo zdecydowanie jestem zwolenniczką tego, by stawiać na jakość, a nie na ilość.

Zwolennikami tego powiedzenia są też chyba organizatorzy białołęckiego Biegu Niepodległości. Zgodnie z tradycją jego 17. edycja odbyła się na terenach leśnych Choszczówki, za udział nie trzeba było płacić, a wśród konkurencji znalazł się nie tylko bieg główny na 5 km, lecz również biegi dla dzieci i seniorów oraz marsz dla zawodników nordic walking. Limit uczestników: 950.

"Piękna pogoda, piękne okoliczności przyrody, ale... pozostaje lekki niedosyt. Koszulki rozeszły się szybko - OK, kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Poczęstunek w postaci pączków i grochówki rozszedł się, zanim pojawiła się większość uczestników biegu głównego - OK, organizatorzy nie mają wpływu na to, że wygłodniali krewni i znajomi przedszkolaków i uczniów rzucą się na jedzenie niczym "chytra baba z Radomia" (kuzynka widziała, jak jedna pani pakowała sobie 10 pączków). Ale, że pakiety, które wręczane były na mecie, nie zostały jakoś rozsądnie podzielone, to już jest trochę dziwne. Miały być dla najszybszych 500 osób, a tymczasem do biegu głównego (ponoć najważniejszego) dotrwały tylko jakieś ich szczątki i dostała je tylko garstka uczestników. Ja jako szósta kobieta mogłam sobie o nim tylko pomarzyć. Najsmutniejsze jest jednak to, że nawet dyplomów nie wystarczyło dla wszystkich uczestników biegu głównego. Namówiłam parę osób, żeby wpadły zobaczyć, jak fajnie jest na Białołęce. Przyjechały z zadyszką prosto z Biegu Niepodległości. I niestety jedna z koleżanek, nie dostawszy dyplomu, opuszczała Dziki Zakątek rozczarowana. Nawet nie miała ochoty zostać tam na dekorację najlepszych. Ani nawet na piwo. Oddałam jej swój dyplom na pocieszenie, sama zostałam bez żadnej pamiątki. No cóż... Może chociaż organizatorzy okażą się na tyle łaskawi, coby opublikować tutaj w wydarzeniu jakiś plik, żeby samemu sobie ten dyplom wydrukować" - podsumowałam białołęcki Bieg Niepodległości w zeszłym roku na stronie biegu i na swoim blogu.

W tym roku na pochwałę zasłużyły nie tylko okoliczności przyrody, pogoda i trasa (która - jak podkreślają niektórzy - wyjątkowo była idealnie wymierzona), ale i organizacja. Po zeszłorocznych niedociągnięciach (nie licząc niejasności z koszulkami) nie zostało śladu. Zupa regeneracyjna (przepyszna kwaśnica) i drożdżówki wydawane były tylko biegaczom za okazaniem numeru startowego, a i pakietów oraz dyplomów na mecie nie zabrakło.
I tylko jedna rzecz rozczarowała mnie w tej imprezie. Moja forma. Kontuzjowany lewy pośladek, oczywiście, miałam gdzieś, dokładnie tam, ale... niezidentyfikowany ból podbrzusza, który znowu pojawił się na trzecim kilometrze, tym razem przystopował mnie na amen. Od około 4 kilometra musiałam zacząć maszerować. 

Marsz, marsz Dąbrowski,
Z ziemi włoskiej do Polski.

Ciekawe, na jakim Biegu Niepodległości Hymnu wysłucham w przyszłym roku.

poniedziałek, 10 listopada 2014

o tym, że lepsze niekoniecznie jest wrogiem dobrego

W listopadzie zeszłego roku jedna z warszawskich drużyn - Trucht Tarchomin Team - zorganizowała Pierwszą Klubową Milę TTT. Kameralną sztafetę dla kilku zaprzyjaźnionych grup biegowych, trenujących (mniej lub bardziej rekreacyjnie) po sąsiedzku. Trzynaście czteroosobowych drużyn zmierzyło się wówczas z dystansem około 1,61 km. Trzynaście czteroosobowych drużyn odebrało medale-obwarzanki i dyplomy. Trzynaście czteroosobowych drużyn zakosztowało niezwykłej gościnności i prawdziwie rodzinnej atmosfery, jaką podczas imprezy zapewnili organizatorzy. Wśród tych osób znalazłam się również ja (patrz notka "rozbiegać problem") i nie powiem... Podobało mi się tak bardzo, iż mocno trzymałam kciuki, by w tym roku impreza doczekała się drugiej edycji.

Już we wrześniu, tuż po Festiwalu Biegowym, Zbyszek Mamla - jeden z reprezentantów Truchtu - rozpuścił wici, że Druga Klubowa Mila TTT odbędzie się 8. listopada. I nie ukrywał, iż zakusy są takie, by impreza wypadła jeszcze lepiej. "Czy można poprawić coś, co było doskonałe?" - zastanawiałam się. Bo jedno z moich ulubionych powiedzeń brzmi: "Lepsze jest wrogiem dobrego".

Co w stosunku do zeszłego roku pozostało bez zmian?

Przepiękna (mimo deszczu) sceneria późnojesiennego lasu w Choszczówce i trasa o charakterze przełajowym.









Kameralna, rodzinna atmosfera. Mimo iż drużyn wystartowało o 7 więcej.












Było spotkanie z Markiem, moim eks-sąsiadem. Tyle, że tym razem rozpoznał mnie bez trudu. Bo od zeszłorocznego spotkania po latach widzieliśmy się podczas różnego rodzaju imprez biegowych nie raz, nie dwa i nawet nie trzy.








Znowu były przepyszne homemade naleweczki, puchary dla najlepszych oraz oryginalne medale dla wszystkich. Tym razem w formie odciśniętej w laku pieczęci.








Nie zabrakło też losowania nagród dodatkowych, które poświadczyło, że mnie i moim najbliższym w tej kwestii wciąż dopisuje głupie szczęście. Ja upolowałam raptem parę drobiazgów, ale brat stał się posiadaczem pakietu startowego na Festiwal Biegowy w Krynicy.







Co w stosunku do zeszłego roku się zmieniło?

Po pierwsze: aby móc wystartować, trzeba było uiścić symboliczną opłatę startową - 10 zł od osoby. I bardzo dobrze. Dzięki temu do wody, herbaty i nalewek organizatorzy zapewnić mogli słodką zakąskę (ciasto ze śliwkami upieczone przez Agnieszkę Żuraniewską - najlepszą zawodniczkę Truchtu - mistrzostwo świata). Dzięki temu każdy otrzymał pakiet zawierający wafelka, napój izotoniczny i kupon na bezpłatną wizytę u fizjoterapeuty. Dzięki temu wszyscy uniknęli sytuacji, że połowa zapisanych drużyn nie dotarła.

Po drugie: lepiej zorganizowana została strefa zmian.

Po trzecie: najlepsze drużyny oprócz pucharów otrzymały szampana w specjalnie zaprojektowanej tubie. Nagrody trafiły również do zdobywców najbardziej niewdzięcznego miejsca czwartego.

Po czwarte: na imprezę zaproszenie otrzymali Zabiegani po Uszy, dzięki czemu ja i mąż wystartować mogliśmy z dużym gronem krewnych i znajomych w swoich ukochanych turkusowych barwach.

Po piąte (i najważniejsze): w klasyfikacji utworzona została kategoria KOBIETY. Dzięki czemu mocno sfeminizowane ZPU mogło wystawić oprócz drużyny męskiej (Paweł P, Paweł Ż, Marcin i Piter) jeszcze dwa składy żeńskie (pierwszy: Nola, debiutująca w zawodach biegowych Marta, 8-letnia Nastka i Ania; drugi: debiutująca w barwach ZPU Ela, ja, Klaudyna i gościnnie występująca w naszych barwach Jagoda), które w przeciwieństwie do zabieganych po uszy chłopaków (w tej kategorii konkurencja była naprawdę duża) miały szansę powalczyć o podium.

Jako kapitan swojej drużyny taktykę ustaliłam banalną. Biegnąca jako pierwsza Ela, która jest dość mocną zawodniczką, zdobywa przewagę. Ja - jako najsłabsze ogniwo - mogę ją ewentualnie trochę zmniejszyć, ale mimo to staram się z całych sił nie stracić wypracowanego miejsca (przyznaję, że nie było lekko, bo na drugiej zmianie Trucht wystawił swoją najlepszą zawodniczkę). Klaudyna po prostu robi swoje (też nie miała lekko, bo trzecia zawodniczka Truchtu deptała jej prawie po piętach). A Jagoda - jako najlepsza z nas - odpala petardę, niweluje ewentualne straty i pokazuje wszystkim, jak się biega. I... co tu dużo mówić... najlepszą taktyką okazuje się przeważnie ta najprostsza i najbardziej banalna.

A teraz niech zdjęcia mówią same za siebie...

Można nie być najszybszym w swojej sztafecie, ale... wystarczy obwołać się jej kapitanem, wybrać najlepszych ludzi do drużyny, dobrze ustawić zmiany i... puchar za pierwsze miejsce wśród kobiet w II Klubowa Mila TTT się należy :P
Po opublikowaniu wyników sztafet i analizie danych utwierdzam się w przekonaniu, że podziału drużyn dokonałam idealnego, a założona przeze mnie taktyka zrealizowana została w punkt. Dokładnie tak jak zaplanowałam :D
Moja ulubiona fota. Jedno z nielicznych zdjęć, na którym jesteśmy (i zawodnicy, i kibice ZPU) w komplecie.
Fota z cyklu "A mój mąż ma różową... pałeczkę" ;)
Fota z cyklu "A w lesie w Choszczówce grasują Smurfy"...
Pogubiłby się Piotr, gdyby żona nie pokazała mu drogi ;)
W lesie w Choszczówce nie tylko grasują Smurfy i mężczyźni z różowymi pałeczkami, ale nawet w listopadzie rosną Jagody :)
Ela, czyli miss zmian.

Ciągnie Misia do lasu.
Paweł Potempski, czyli etatowy zając, tym razem prowadzi swoją córkę. Choć... myślę, że i bez niego udział Nastki w dorosłej sztafecie byłby niezwykle udany.
Do ostatniego metra Klaudyna walczyła, by nawet na sekundę nie oddać prowadzenia innej żeńskiej sztafecie.
Żuczek narzekał na bolącą nogę, a z naszych panów i tak tradycyjnie pobiegł najszybciej. Nie dopędził go nawet kibicujący nam Staś.
Marta zaliczyła niezwykle udany debiut.
Nola dzielnie walczyła mimo braku formy, na który się uskarża.
Ania walczyła tak, że aż jej numerek opadł.
W sobotę Iza kibicowała nam, a wkrótce, gdy po raz trzeci zostanie mamą, to my będziemy kibicować jej.

No więc... Przeglądam sobie zdjęcia z albumu, jaki Marcin zamieścił w naszej grupie, przeglądam sobie zdjęcia z albumu, jaki udostępnił Trucht Tarchomin Team, i stwierdzam, że mogłabym tak opisywać je długo i namiętnie. Bo na zdjęciach widnieje tyle znajomych twarzy - i tych z Truchtu, i tych z Ekobiegów, i tych z Grupy Biegowej Chtmo, i przede wszystkim tych z Biegam na Tarchominie... I z każdą z tych twarzy związanych jest tyle wspomnień... Cokolwiek bym jednak opublikowała i napisała, świadczyłoby jedynie o tym, iż Druga Klubowa Mila TTT to dowód na to, że lepsze wcale nie jest wrogiem dobrego. Lepsze jest po prostu lepsze. Ale... Przy okazji pisania tej notki przychodzi mi do głowy jeszcze jedno powiedzenie. I pod tym podpisuję się akurat obiema nogami. Nigdy nie mów "nigdy". Pewien uroczy młody człowiek, reprezentujący barwy BNT (zwany czasem moim ulubionym fanem Iron Maiden, a czasem Kubą bez fejsa), mawia często, że jedyną moją zaletą jest mój mąż. Puchar, jaki wywalczył on z ekipą Biegam Na Tarchominie I, pozostanie też z pewnością moim jedynym pucharem - napisałam rok temu, a tymczasem... na półce - oprócz mężowego - stoją jeszcze trzy puchary. Moje i tylko moje.

Mój zeszłoroczny dyplom. Wówczas z drużyną BNT Girls na 13 drużyn zajęłam 12. miejsce. Gorsze od nas były jedynie dzieci. Dziś ze swoimi dziewczynami na 20 drużyn zajęłam miejsce 9. Rok temu byłyśmy jedyną żeńską drużyną. Tym razem drużyn takich było aż 6. Podczas pierwszej edycji imprezy jedną milę pokonałam w 8 minut i dwie sekundy. Teraz potrzebowałam na to 45 sekund mniej.

niedziela, 26 października 2014

absorbująca terapia shockowa


O MNIE

Kobiece piersi to temat-rzeka i częsty powód do niezadowolenia: a to dlatego, że są za małe, a to dlatego, że nie taki mają kształt, a to dlatego, że nie są tak jędrne, jakby się chciało... Moim zaś powodem do niezadowolenia, odkąd zaczęłam biegać, stało się to, że są zbyt duże. Ból podczas wytężonego ruchu, krępujące podskakiwanie, opadające ramiączka codziennego biustonosza... Wszystkie te niedogodności i utrudnienia sprawiały, że czułam podczas biegania niemały dyskomfort i po cichu marzyłam o minimalistycznych, sportowych piersiach. Życzenie to było jednak z gatunku niemożliwych, a alternatywą dla niego okazała się konieczność zakupu sportowego biustonosza, który podczas biegania zapewniłby odpowiednie podtrzymanie. I tu rozpoczęła się faza eksperymentalna. Przetestowałam różne modele (m.in. Triumph i Kalenji) w różnych nie najwyższych opcjach cenowych. Ziarnko do ziarnka... Wydałam około 300 zł, a żaden z tych biustonoszy się nie sprawdził. I kiedy już zaczęłam myśleć, że nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzić się z uczuciem dyskomfortu, w oko wpadła mi nazwa marki SHOCK ABSORBER.

O MARCE

Czy zastanawiałyście się  czasem, co się dzieje z biustem podczas ruchu?

1. Czy wiecie, że biust nie posiada grama mięśnia?
Kobiece piersi składają się z tkanki tłuszczowej, tkanki gruczołowej, naczyń krwionośnych i limfatycznych, kanalików mlekowych. Ważnym elementem są też więzadła Coopera, które umieszczone są w skórze i otaczają pierś. Nadmierny ruch piersi, taki jak ma miejsce podczas ćwiczeń, powoduje obciążenie tych wiązadeł, co jest przyczyną ich rozciągania. W dłuższej perspektywie prowadzi to do obwisania piersi i - co gorsze - jest to proces nieodwracalny. Kiedy piersi obwisły z powodu rozciągnięcia więzadeł, to nic w sposób naturalny nie doprowadzi ich do poprzedniej pozycji.

2. Czy wiecie, że ćwiczenia w siłowni i na zajęciach fitness, które mają na celu poprawienie wyglądu i kondycji biustu, ujędrnienie go oraz odpowiednie wyrzeźbienie, mogą przynieść wręcz przeciwne rezultaty?
Podczas ruchu ciała ruszają się także piersi. Ot, na przykład podczas godzinnego biegu, jeśli nie mają zagwarantowanego odpowiedniego wsparcia, pokonują średnio drogę od 430 m do 1,5 km. A zatem... błędne koło... patrz punkt 1. Do tego nadmierny ruch jest bardzo często przyczyną bólu piersi.

Historia brytyjskiej marki Shock Absorber sięga 1994 roku. U podstaw jej działalności znalazła się świadomość tych właśnie niebezpieczeństw, pragnienie zaprojektowania biustonosza, który by je wyeliminował oraz chęć wyedukowania kobiet, jak ważne jest używanie do ćwiczeń specjalnie przystosowanych do tego biustonoszy sportowych.

Rok 2000: twarzą Shock Absorbera została tenisistka Anna Kournikova. Był to element kampanii uświadamiającej kobiety, jak ważne jest noszenie podczas ćwiczeń biustonoszy sportowych.

Podczas prawie 20 lat funkcjonowania marka Shock Absorber:
- nieustannie doskonaliła się i wyspecjalizowała wyłącznie w konstruowaniu staników sportowych,
- trafiła na rynek ponad 25 krajów świata,
- zdobyła wiele prestiżowych nagród w kategorii bielizny sportowej, przyznawanych przez specjalistyczne magazyny (m.in. "Runner World", "Running Fitness", "Women's Running Magazine") i konkursy branżowe,
- podjęła badania naukowe nad ruchem biustu (na każdym rozmiarze!) na Uniwersytecie w Portsmouth, które dowiodły, że ruch biustu w każdej czynności fizycznej przebiega inaczej,
- w oparciu o te badania wypuściła na rynek szereg modeli, z których każdy przeznaczony jest do innego rodzaju ruchu i ćwiczeń. M.in. bardzo popularny wśród biegaczek ULTIMATE RUN BRA - biustonosz biegowy, którego konstrukcja dostosowana jest do ruchu odwróconej ósemki, jaki piersi wykonują podczas biegania.

O JEDYNYM W SWOIM RODZAJU BIUSTONOSZU BIEGOWYM

Wróćmy teraz do mojej historii. Równo rok temu uświadomiłam sobie wreszcie, że dla kobiety odpowiedni dobór stanika biegowego jest tak samo ważny jak dobór odpowiednich butów biegowych. Zakończyłam więc fazę eksperymentalną i drogą kupna i sprzedaży nabyłam swój pierwszy ULTIMATE RUN BRA. Cena sugerowana przez dystrybutora (około 230 zł) trochę shockowała, ale... Po pierwsze: lepiej jest mieć jeden stanik, a dobry. Po drugie: gdybym od razu zdecydowała się na ten produkt, a nie "oszczędzała", byłabym bogatsza o około 300 zł, które wydałam na nieodpowiednie biustonosze. Jak to się mówi, chytry dwa razy traci.

A oto lista cech ULTIMATE RUN BRA gwarantowanych przez producenta:
- konstrukcja na bazie kształtu INFINITY-8, która zapewnia maksymalne podtrzymanie (ruch piersi zmniejszony o prawie 80%),
- miękkie, wyściełane, bezszwowe wnętrze, które zapobiega obcieraniu ciała,
- szerokie wyściełane, antypoślizgowe ramiączka, które swym sposobem regulowania długości uniemożliwiają poluzowywanie się w trakcie biegu,
- odblaskowa taśma na miskach, zapewniająca widoczność, gdy w upalne dni zechcemy biegać nocą w samym staniku,
- podwójne zapięcie (również miękkie i wyściełane), które pomaga zachować właściwą sylwetkę, wymusza utrzymanie prostej postawy i z pewnością nie rozepnie się podczas intensywnych ćwiczeń,
- materiał, który oddycha, odprowadza wilgoć i schnie błyskawicznie, tym samym nie dopuszczając do obcierania skóry i powstawania ran,
- brak fiszbin, które podczas długotrwałego ruchu mogą powodować obtarcia (uwaga! brak fiszbin nie oznacza słabego podtrzymania, w biustonoszach Shocka za podtrzymanie odpowiedzialna jest specjalna konstrukcja),
- wytrzymałość, odporność na niszczenie i rozciąganie - nawet podczas prania w pralce,
- bardzo szeroka rozmiarówka, pozwalająca, by każda z pań mogła cieszyć się z uprawiania sportu bez skazywania swojego biustu na nadmierny ruch.

Wiem, wiem... Brzmi jak bajka, ale... Podczas rocznego używania Shocka nie zawiodłam się na nim ani razu (a przebiegłam w nim dystanse rozmaite - od 5 km po maraton). Podczas biegania przestałam odczuwać ból, zapomniałam o nadmiernym podskakiwaniu, wybiłam sobie z głowy minimalistyczne, sportowe piersi i przekonałam się, że obietnice producenta znajdują pokrycie w rzeczywistości. Nieprzesadzone okazały się też zapewnienia o trwałości biustonosza. Dziś mój roczny Shock wciąż prezentuje się znakomicie. Mam z nim jednak pewien problem. Przez ostatnie kilka miesięcy schudłam parę kilogramów i mój Shock zrobił się na mnie za duży. Propozycja współpracy ze strony polskiego przedstawiciela marki Shock Absorber przyszła więc w samą porę.

O KONIECZNOŚCI DOBRANIA WŁAŚCIWEGO ROZMIARU

 Marszczące się miseczki i zapięcie na ostatnia haftkę oznaczają, że biustonosz jest za duży.

Dobry stanik sportowy to tylko część sukcesu. Aby móc w pełni korzystać z jego dobrodziejstw, trzeba mieć również odpowiednio dobrany rozmiar. I w tym zakresie polski przedstawiciel Shock Absorbera dba o dobre imię marki. We wszystkich sklepach, w których biustonosze Shocka są dostępne, znajdują się ulotki ze wskazówkami, jak z tym doborem sobie radzić.
Oprócz tego systematycznie w różnych sklepach sportowych organizowane są spotkania, podczas których brafitterki pomagają paniom dokonać słusznego wyboru. Na najbliższe mieszkanki Warszawy nie muszą czekać zbyt długo.


 O REWOLUCJI


Mój nowy Shock z mniejszym o rozmiar obwodem i mniejszą o rozmiar miseczką jest nie tylko rewelacyjny, ale i rewolucyjny. Wyposażony jest bowiem w taśmę zintegrowaną z zatrzaskami, umożliwiającą podłączenie najpopularniejszych dostępnych na rynku monitorów pracy serca (m.in. Garmin, Polar, Suunto, Timex) bezpośrednio do stanika. "Po co ci taki?" - zapytają pewnie znajomi, którzy doskonale wiedzą, że biegam bez pulsometra. Ano po to, że teraz, kiedy nie będę musiała montować pod stanikiem niezwykle uciążliwego pasa czy innych zbędnych gadżetów, wreszcie będę miała pretekst, by spróbować.

To miejsce czeka na Twoją reklamę.

O SEX-APPEALU

Spotkałam się z opiniami, zwłaszcza wśród posiadaczek mniejszych biustów, że w stanikach sportowych nie czują się zbyt atrakcyjnie (bo spłaszczają biust, bo są zbyt zabudowane, bo wyglądają jak pancerz) i w związku z tym nie będą ich nosić. Po pierwsze: małe piersi również potrzebują wsparcia. Po drugie: w trakcie uprawiania sportu trzeba dbać przede wszystkim o bezpieczeństwo biustu, a nie o jego wygląd. Wyglądać to on musi dobrze po ćwiczeniach. Po trzecie: Shock Absorber ma w swojej ofercie parę modeli, które nie tylko niczego nie spłaszczą, ale i dodadzą kilka centymetrów. Po czwarte... Mnie akurat kiedyś powiedział mąż, że w staniku sportowym wyglądam o wiele bardziej seksownie niż w codziennym.
A zatem... Dziś za podkreślenie tego sex-appealu dziękuję firmie Biżuteria Sportowa, która specjalnie na sesję sprezentowała mi srebrny łańcuszek z wizerunkiem biegnącej dziewczyny, a za zrobienie tych seksownych zdjęć dziękuję Marcie Krupińskiej-Lorenc - mej ciotecznej szwagierce, a zarazem jednej z nosicielek Shocka.

O KONKURSIE

Jeśli chcesz powalczyć o jeden z dwóch zestawów (koszulka + torba ekologiczna), zajrzyj na Facebooka!

piątek, 17 października 2014

takie tam rozkminki

Tak sobie próbuję ostatnio rozwikłać zagadkę moich oszałamiających (oczywiście wedle moich standardów) sukcesów w Susku i Poznaniu... "Gratulacje, dobrze rozłożyłaś siły na sezon" - po maratonie napisał mi Marek Zakrzewski. I miło mi, że ma tak dobre zdanie na mój temat, ale... Ja i rozkładanie (czyli planowanie) czegokolwiek w bieganiu, to przecież dwa różne światy. A już rozkładanie sił... Toż ja mam wrażenie, że ostatnio kompletnie z sił opadłam. Przy okazji relacji z II Biegu Pamięci Marynarzy i Ułanów przyznałam się zupełnie szczerze, że nie mam czasu na treningi, a notoryczne zmęczenie i niedosypianie to obecnie moje drugie imię. Na fejsie zaś wyznałam bez kokieterii, że mąż i mama mogą poświadczyć, iż jadę ostatnio na oparach. A jednak... to właśnie w takim stanie wycieńczenia osiągnęłam swoje najlepsze w tym roku rezultaty. Oto kilka możliwych wyjaśnień, jakie przyszły mi w związku z tymi cudami do głowy.

1. TEORIA FIZYCZNA: w nabraniu prędkości pozwoliła mi lżejsza o około 5 kg waga. Choć... We Wrocławiu też prezentowałam już kategorię wagową K-60, a nie przyniosło to rezultatów...

2. SUPER OCZYWISTA TEORIA POGODOWA: wraz z nastaniem października skończyły się upały i szybsze bieganie przychodzi znacznie łatwiej.

3. TEORIA HORMONALNO-PSYCHOLOGICZNA: dzieje się ostatnio wokół mnie dużo. Dużo i pozytywnie. Ale też dużo i nieco stresująco. Wysoki poziom tego rodzaju aktywności fizycznej i psychicznej z pewnością wytwarza i pozwala utrzymać wysoki poziom adrenaliny. Jest wielce prawdopodobne, że to ona miała coś do powiedzenia podczas zawodów.

4. TEORIA CZYSTO HIPOTETYCZNA, ALE JAKAŚ TAKA MI BLISKA: gdy przez dłuższy czas jedzie się na oparach, organizm zaczyna się przyzwyczajać do ogólnego dyskomfortu i gdzieś dalej przesuwa się próg odczuwalności bólu. Mam wrażenie, że funkcjonując w takim trybie jak ostatnio nabawiłam się znieczulicy, zahartowałam się i uodporniłam tak, że ból związany ze zwiększeniem prędkości w biegu na 10 km, a także ból związany z pokonywaniem dystansu maratońskiego zdawał się pozostawać w mojej strefie komfortu. You know what I mean.

5. TEORIA BANALNA, DOTYCZĄCA ZWŁASZCZA MARATONU: w przeciwieństwie do Wrocław Maratonu w Poznaniu zrobiłam solidną podbudowę węglowodanową, dzięki czemu w trakcie biegu nie odcięło mi energii. Tak długo wzbraniałam się przed używaniem żeli, a tymczasem wygląda na to, że rodzice mojego sukcesu na nazwisko mają Enervit. Kwestia wyboru sportowych odżywek to, oczywiście, kwestia indywidualna, ale te akurat nie dość, że dały mi zastrzyk energii, to łagodząco wpłynęły na mój rozbiegany żołądek.

Produkty tej marki, jakby co, dostępne są w sklepie 4action.

6. TEORIA, którą zaserwowała mi Ola o bieganiu: "biegniesz szybciej, żeby szybciej się położyć?;p". I coś czuję, że to ona ma rację. Chyba powinnam iść spać. Bo te rozkminki nikomu i niczemu nie służą. A już na pewno nie mnie.