wtorek, 18 lutego 2014

królewski debiut

Wśród tych wielu biegaczy, którzy czasem zagadają, napiszą, zadzwonią, doradzą, pomogą, pocieszą, zainteresują się moją osobą, podrzucą jakieś ogłoszenie o pracę, są też biegacze, którzy dość niedawno rozpoczęli swoją przygodę z bieganiem, a także biegacze potencjalni - ci, którzy swoją przygodę z bieganiem dopiero chcą rozpocząć. Dzwonią lub piszą do mnie, by zapytać o radę, opinię: co warto kupić, od czego zacząć, jak stawiać pierwsze kroki, co jest bardziej, a co mnie ważne, co zrobić, by się nie zniechęcić... Wielu z nich ciekawi, jak doszło do tego, że biegam, jak poradziłam sobie z pokonaniem królewskiego dystansu... Jedna ze znajomych (moja imienniczka zresztą) zapytała mnie też wczoraj, czy przypadkiem nie opisałam gdzieś swojego maratońskiego debiutu. Bo sama jest w trakcie przygotowań do niego i zaczyna mieć obawy. Miałam jej już przekopiować w wiadomości prywatnej wpis z poprzedniego bloga, ale... przeczytałam go na nowo i pomyślałam, że może znajdzie się ktoś jeszcze, kto zechciałby go przeczytać.

znowu monotematycznie
czwartek, 25 kwiecień 2013, 07:53

- Mogę wam coś doradzić? - na pierwszych kilometrach maratonu zaczepił mnie i koleżankę, która poznałam na treningach, starszy pan, zwany dalej Dziadkiem Dobrą Radą. - Nie gadajcie tyle, bo to zabiera energię i nie będziecie miały siły biec.
- Ale jak będziemy sobie rozmawiać, szybciej nam minie czas - wiedziałyśmy swoje.
I tak gadki szmatki, wzajemna motywacja, czas mijał, kolejne kilometry też i... no cóż... Moje założenie było takie, by w ogóle doczłapać się do mety i zmieścić się w limicie czasowym, czyli w sześciu godzinach.
I może faktycznie trzeba było posłuchać pana, bo założenie niestety rozminęło się z rzeczywistością. Metę minęłam po niecałych pięciu. A dziadek przybiegł za nami.

(21.04.2013)

Bardzo wnikliwie starałam się czytać wszystkie poradniki, które brat podsyłał mi przed maratonem. Z większości porad, jak pokazuje poprzednia notka [notka ta w dużej mierze przekopiowana została kiedyś tutaj], trochę się podśmiewałam. Bo nie dość, że wiele z nich ciężko było wcielić w życie, to jeszcze były ogólnikowe i nie uwzględniały indywidualnych potrzeb i predyspozycji biegaczy. W tym płci. Start pokazał też, że wiele ostrzeżeń było na wyrost. Ze snem noc przed maratonem nie miałam problemu. Ze "streskupą" również. Sieć toi toi na trasie była mocno rozwinięta, a papieru toaletowego nigdzie nie zabrakło.

Jednym z ostatnich, przeczytanych przeze mnie przed startem, poradników był artykuł w piątkowej Gazecie Wyborczej, w którym przeczytałam: Na koniec pocieszenie. Jesteś w stanie pokonać maraton, nawet jeśli w twoich przygotowaniach były luki. Kończy go co roku kilkaset tysięcy ludzi na całym świecie. Nastaw się pozytywnie do czekającego cię zadania. Bądź cierpliwy i nie szarżuj - nikt nie daje medalu za pokonanie połowy trasy. Pojawiający się kryzys przyjmij z pokorą, pamiętając, że masz za sobą dziesiątki kryzysów życiowych, które przecież udało ci się pokonać. Zobaczysz, że gdy złapiesz oddech za linią mety, po początkowym "Nigdy więcej!" przyjdzie "Kiedy następny maraton?!".

Udział w maratonie to nie jest rekreacyjny bieg po zdrowie. Dla organizmu to olbrzymi szok i obciążenie. Jeszcze jakiś czas po przebiegnięciu mety nie wierzyłam, że tego dokonałam. A potem... Opadła mi adrenalina, poczułam się oszołomiona i bardzo szybko dopadło mnie zmęczenie i senność. Wieczorem doszła do tego telepka i stan podgorączkowy. W poniedziałek zaś (nie licząc tych zakrwawionych sutków) wyglądałam mniej więcej tak:



We wtorek było już znacznie lepiej. Na pocztę - zamiast iść - pobiegłam, wieczorem udałam się na aerobic. A wczoraj... Wczoraj zapisałam się na wrześniowy Maraton Warszawski. I nawet jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, bym wzięła w nim udział, nie dostarczy on już z pewnością tylu emocji co debiut (teraz rozumiem słowa jednego z treningowych znajomych, który podczas przygotowań bardzo często powtarzał, iż mi zazdrości, że pierwszy maraton wciąż mam przed sobą), ale - jak podkreśla mój brat - teraz przede mną robienie życiówek.

Maraton i przygotowania do niego to nie tylko kwestia walki z organizmem i jego wydolnością. To również możliwość poznania wielu ciekawych osób. Biegacze wydają mi się czasem zupełnie odrębnym gatunkiem ludzkim. Zresztą... Potwierdził to również mąż, który (jako świeżo upieczony debiutant na 10 km podczas tej samej imprezy) miał okazję wziąć udział w naszym pomaratońskim pikniku. Gdy nasza (jak to mawiał trener) "banda" się żegnała, stwierdził, iż wreszcie rozumie, dlaczego o treningach mawiałam, że to kolonie.
Zresztą... jak za starych, dobrych czasów bywało, na koloniach tych dyskretną opieką otaczał mnie starszy brat. Dużo w tym wszystkim jego zasługi. Nawet w jednym z konkursów, w których często brałam ostatnio udział, gdy było pytanie o nazwisko biegacza, który inspiruje mnie najbardziej, podałam jego. Bo gdyby nie on, pewnie nigdy nie zaczęłabym biegać.

Tuż przed pożegnalnym piknikiem staliśmy z bratem i z śpiącym w wózku synkiem naszego kuzyna przed sklepem, czekając aż mąż i żona kuzyna wyjdą z zakupami. Ze Stadionu Narodowego wracali kolejni uczestnicy maratonu.
- Gratuluję - jeden z nich, widząc na szyi brata medal, wyciągnął do niego dłoń. - A żona to co? Nie biegła?
Spojrzeliśmy z bratem na siebie znacząco, bo tak wiele spędzaliśmy ostatnio ze sobą czasu, że za małżeństwo od momentu rozpoczęcia treningów wzięci byliśmy nie raz.
- Po pierwsze nie żona, tylko siostra, a po drugie: i owszem, biegła - naprostowałam pana, a on uścisnął i moją dłoń.

Maraton i przygotowania do niego to nie tylko kwestia walki z organizmem i jego wydolnością, nie tylko kwestia nowych znajomości. To również walka z własnym umysłem i psychiką, a zwycięstwo w niej przynosi: szacunek do siebie, wiarę w siebie, niesamowitą asertywność i parę innych jeszcze cech ułatwiających życie. Mnie niesamowicie ułatwiła ona jeszcze coś...

- Dla kogo to jest maratoński debiut? - na ostatnim sobotnim treningu zapytał organizator. I tak się złożyło, że spośród obecnych tego dnia tylko ja podniosłam rękę. Owszem, miałam za sobą kilka maratonów: fitness, filmowych, imprezowych, ale dystansu 42 km 195 metrów nie przebiegłam nigdy.

A to było tak...


Któregoś styczniowego dnia znalazłam w Wyborczej reklamę Orlen Warsaw Marathon. Natychmiast zajrzałam na stronę internetową i...
- Zobacz! Jakie fajne i tanie pakiety startowe! - powiedziałam do męża. - Zapiszę się, to będę miała ładną koszulkę, czapeczkę, kupon zniżkowy na buty do biegania.
- To niegłupi pomysł - przyznał mąż.
Potem jednak zagłębiłam się w tę stronę jeszcze bardziej, odnalazłam informację o bezpłatnych treningach i...
- Wiesz... To by chyba jednak było trochę nie fair, gdybym zarejestrowała się dla samego pakietu - znowu zagaiłam do męża. - To może ja w ramach walki z kryzysem (zawodowym, a nie wieku średniego, oczywiście) i bezrobociem pochodzę na treningi i chociaż wystartuję. A potem przebiegnę tyle, ile dam radę. Przecież nie muszę tego maratonu ukończyć. Sam udział to już jest wielka sprawa.
Ten pomysł jednak nie wydał się już mężowi taki niegłupi. Przynajmniej wtedy.

Ileż ja się potem nasłuchałam przed treningami, żebym nigdzie nie szła, bo jest zimno, bo to, bo tamto... Ileż ja się nasłuchałam, że ten dystans to nie przelewki. W miarę upływu czasu pojawił się jednak cień wiary, a chęć wystartowania zmieniła się w chęć ukończenia. W trakcie biegu zaś bardziej niż o swoje 42,195 km bałam się o 10 km męża.

(22.04.2013)

Dzień maratonu wyznaczyłam też swego czasu jako pewien deadline. Powiedziałam sobie, że jeśli do tego czasu nic nie ruszy się w mojej branży, rzucę tę robotę. Póki co nie musiałam jednak podejmować żadnych drastycznych rozwiązań.

"Jeśli chcesz biegać - przebiegnij kilometr, jeśli chcesz zmienić swoje życie - przebiegnij maraton" - brzmi zdanie wypowiedziane przez Emila Zatopka, jakie przeczytałam w broszurze dotyczącej Orlen Warsaw Marathon.
Nie wiem, czy moje życie się zmieniło, ale wiem, że dzięki treningom moje trzy miesiące bezrobocia minęły jak z bicza trzasnął. Bezstresowo i bezdepresyjnie. I sama nie zauważyłam, kiedy kolonie się skończyły, telefony w sprawie pracy zaczęły dzwonić, a ja z biegu wróciłam do o-biegu.

(23.04.2013)


*************************

Swoją drogą... Dziwnie się to czyta z perspektywy czasu. Z jednej strony moje treningi (tym razem mierzę w Koronę Maratonów Polskich) znowu mają dla mnie cel przede wszystkim psychoterapeutyczny, a z drugiej... możliwość powrotu do filmowego o-biegu zdaje się rozpływać we mgle tak bardzo, jak nigdy wcześniej.

Ach! I jeszcze parę cyferek, o które często padają pytania. Zaczęłam biegać około 10 miesięcy przed maratonem, z czego dwa pierwsze miesiące to były marszobiegi na bieżni mechanicznej, 5 kolejnych to były niezwykle chaotyczne wybiegania we własnym zakresie i dopiero ostatnie 3 miesiące były prawdziwymi (oczywiście na miarę moich możliwości) treningami przedmaratońskimi. Nim doszło do maratonu, wzięłam udział tylko w trzech imprezach biegowych z pomiarem czasu na 10 km i w charytatywnym marszobiegu na 5 km. Nie miałam na swoim koncie nawet półmaratonu, a najdłuższe moje wybieganie liczyło sobie 17 km.

7 komentarzy:

  1. pamiętam jak przeczytałam po raz pierwszy o Twoich planach maratońskich i o ukończeniu maratonu :) jakby to było wczoraj, a tu tyle czasu już minęło :)
    ps. hehehe- co do linka z piosenką... niedawno chciałam wrzucić w notkę "kiedyś tyle miałam w głowie", ale mi się odechciało pisać więc nie wrzuciłam :)
    ps2. jeśli w musicalu, to w żadnym bollywoodzkim, tylko co najwyżej nowohuckim ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam, że Ty pierwsza we mnie uwierzyłaś :)

      Usuń
  2. No proszę! Jednym tchem to pochłonęłam, a ktoś mi mówił, że pewnie nie zainteresuje... ;) czasu sporo minęło odkąd czytałam jak to na fitness poszłaś:) i coś mi się zdaje, że biegacza ze mnie nie będzie ale na fitnesie to ja poszaleje;) oczywiście o takich dystansach to ja sobie pomarzyć mogę! dlatego szapo ba czy jak tam to się pisze:) no i oczywiście trzymam za kolejne maratony:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :))) Od małych kroczków się zaczyna :))) Tylko nie połam sobie nóg na tym fitnessie :)))

      Usuń
  3. o, pierwszy maraton to świetne przeżycie:) ja swój traktowałam jako pewnego rodzaju kartę przetargową - dobiegnięcie do mety miało zagwarantować mojej psychice pewność, że nie tylko maraton się uda, ale wszystkie inne "poboczne", a życiowo w sumie bardziej istotne tematy też zakończą się sukcesem (to był trudny rok, w którym w maju kończyłam studia, od wiosny szukałam pracy, a wrześniu zdawałam niemiłosiernie ważny egzamin). Wszystko wyszło - sukces przypisuję przygotowaniom, a następnie pokonaniu maratonu (to pomogło opanować stres i po drugie nabrać pewności siebie). a sam maraton ... magiczne prawie 6h (o tak, prawie wykorzystałam limit), pokonany przy pomocy świetnego człowieka, który najpierw przeprowadził mnie przez praktycznie całą trasę i z którym mam kontakt do dziś, ogromna wola walki i wielka satysfakcja na mecie:) dobiegał, chociaż z perspektywy czasu widzę, że start wtedy, po 6mies. biegania (no ale od dawna byłam aktywna:)), przy chaotycznym planie treningowym, dziurach w "treningu" i w sumie małą ilością prawdziwych długich wybiegań (z których najdłuższe to było bodaj 23km) to było szaleństwo:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To widzę, że podobny miałyśmy kontekst psychologiczny i podobne "przygotowanie" do tego dystansu :)

      Usuń
    2. "przygotowanie" to naprawdę duże słowo:) co potwierdza, że maraton biegnie się w największej mierze głową:)

      Usuń