piątek, 30 maja 2014

o tym, co było, co jest, a czego nie będzie

Znalazłam jakiś czas temu w serwisie runandtrvel.pl konkurs. "Nie masz planów na ostatni majowy weekend?" - zapytali na wstępie organizatorzy, więc grzecznie zajrzałam do kalendarza i okazało się, że na te dni faktycznie nie mam żadnych planów. "Wygraj pakiety startowe na Rajec High Tatras Night Run 2014! Organizatorzy zapraszają parę (mieszaną:)) na 8-kilometrowy bieg wokół Szczyrbskiego Jeziora (Strbske Pleso) w Tatrach Wysokich na Słowacji" - dodali zaraz potem. Zajrzałam więc na stronę biegu, rozpłynęłam się czytając o jego urokach - piękne okoliczności przyrody, nietypowa pora startu (20.00), możliwość podpatrzenia, jak wcześniej grupa szaleńców wbiega na tamtejszą skocznię narciarską... Rozczulił mnie jak zwykle język słowacki - rozcvička i strečing po dobehu rozłożyły mnie na łopatki, zanim w ogóle doszły do skutku. Zadanie konkursowe też nie było skomplikowane - coś zalajkować, coś udostępnić i odpowiedzieć na pytanie: "Jakie jest Twoje ulubione miejsce w słowackich Tartach i dlaczego?" Do tego dawno nie byłam na Słowacji, a nad Szczyrbskim Jeziorem to już całe wieki... Wysłałam więc szybkie zapytanie do męża, żeby mieć pewność, iż parę mieszaną uda się skompletować i - uzyskawszy zielone światło - podjęłam wyzwanie.

Powiem szczerze, że ciężko by mi było wybrać ulubione miejsce w słowackich Tatrach spośród tych, które widziałam. Bo każde to perełka w swoim gatunku. Ale jedno jest pewne, najwięcej wrażeń przyniosła mi wyprawa na Rysy, która w całości (nie licząc samego szczytu, który - jak wiadomo - polski jest) przebiegała po słowackiej stronie. Rozpoczęła się w miejscowości Szczyrbskie Jezioro (a jakże...) od wizyty (oczywiście...) pod skocznią narciarską. Idąc w górę podziwiałam jeziora (Szczyrbskie i Popradzkie), Żabi Potok, uroczą Dolinę Mięguszowiecką i przepiękne wysokogórskie krajobrazy, które sprawiały, że czasem czułam się, jakbym znalazła się w kadrze z "Władcy Pierścieni", a czasem, jakbym wylądowała na księżycu. Jednak moim ulubionym punktem tej wycieczki była Chata Pod Rysami - schronisko znajdujące się na wysokości 2250 m.n.p.m. Dlaczego? Bo dawała wytchnienie zmęczonym wędrowcom, bo takiej herbaty z sokiem malinowym jak tam nie wypiłam już nigdzie, bo (w przeciwieństwie do polskich schronisk) ceny nie były tam wygórowane (a w górach, wiadomo, wygórowane mogłyby być), bo kibelek nad przepaścią robił wrażenie, bo... Urzekło mnie to, że wówczas (nie wiem, jak jest teraz) zaopatrzenie do schroniska dostarczali m.in. turyści. Wystarczyło, że zgodnie z informacją zamieszczoną przy barach nad Szczyrbskim Jeziorem zgłosili się na ochotnika i udostępnili swoje przepastne plecaki.
Trasę tę pokonałam prawie 11 lat temu razem z mężem. Dzielnie znosił moje narzekania i łzy wywołane otarciami od butów i bólem głowy. Po tak długim czasie znów chętnie udałabym się z nim w te rejony i tym razem wraz z nim pobiegałabym wokół jeziora i pokazała, że te narzekania i łzy to historia. W końcu teraz jestem biegaczem, a biegaczowi nie wypada się użalać nad sobą.

Napisawszy tę odpowiedź...
- A zgadnij! Jakie miejsce podałam jako swoje ulubione? - zadałam mężowi pytanie testowe.
- Chatę Pod Rysami - mąż odpowiedział bez zająknienia, a ja oddałam się marzeniom. Bo jakby tak mąż dobrał jeszcze ze dwa dni wolnego, to moglibyśmy mieć taką namiastkę wakacji... odwiedzilibyśmy dawno niewidziane zakątki... połazilibyśmy sobie po górach... albo pobiegalibyśmy...
Niestety kilka dni później mąż zaczął przebąkiwać, że na przełomie miesięcy ma zazwyczaj w pracy sajgon i nie ma szans na wzięcie urlopu, że tłuc się setki kilometrów samochodem tylko po to, by przebiec osiem i zaraz potem wracać do domu, nie ma w związku z tym większego sensu... I tak od słowa do słowa uznaliśmy, że trzeba wycofać moje zgłoszenie z konkursu. Wycofałam, a zaraz potem...

Grałam z babcią w kanastę, gdy zadzwonił do mnie telefon w sprawie pracy. Gadki szmatki. Babcia usłyszała, że umawiam się na rozmowę.
- Będzie dobrze - stwierdziła, gdy się rozłączyłam. - Ten pan miał taki miły głos. No słychać było...
- Babciu, to jeszcze nic nie znaczy...
- Wiem, ale pomodlę się za to.
Następnego dnia rozmowa odbyła się, jakoś poszła, a... mój ateistyczny światopogląd legł w gruzach. Babcia wymodliła mi posadę w sklepie New Balance w Galerii Mokotów. I w ten sposób na 31-go maja zaczęłam mieć plany. Po raz pierwszy od dawien dawna - zawodowe.

Dziwnie się czułam, kiedy 20-go maja przekroczyłam próg sklepu New Balance i z uprawiającego wolny zawód filmowca zaczęłam przeistaczać się w sprzedawcę na okresie próbnym. Dziwnie się czułam i wielu rzeczom się dziwiłam. Ot, na przykład, przyszła ze mną tego samego dnia do pracy jeszcze jedna nowa osoba - chłopak o imieniu Jarek. Otóż Jarek w ogóle był dość mało widoczny, ale w pewnym momencie zaczął być zupełnie niewidoczny.
- Gdzie jest Jarek? - zapytała wreszcie zaniepokojona kierowniczka. - Już ponad pół godziny temu poinformował, że wychodzi do toalety, a nie ma go do tej pory.
Kierowniczka chwyciła za telefon i... dodzwoniła się do mamy Jarka. Nawet numer telefonu, który jej podał, nie należał do niego. Słuch o Jarku zaginął.
Wychodziłam już z pracy, gdy z ciekawości zapytałam kierowniczkę:
- A wyjaśniła się sprawa zniknięcia Jarka?
- Tak. Zadzwonił niedawno i poinformował, że dostał lepszą ofertę pracy.
No i zdziwiłam się. Bo nie rozumiem takiej formy załatwiania spraw. Zdziwiłam się, bo... Przeprowadza się tak żmudne procesy rekrutacyjne: dokonuje się selekcji aplikacji (ileż wartościowych życiorysów trafia wtedy do kosza...), poddaje się wybrane osoby męczącym rozmowom kwalifikacyjnym, podpisuje się umowy na okres próbny z nielicznymi, a potem... okazuje się, że te wszystkie metody i tak są nic niewarte, bo wybiera się kompletnie nieodpowiedzialne osoby. A ile rzetelnych i zdolnych osób kisi się na bezrobociu?

Od tamtej pory zdziwiło mnie jeszcze wiele rzeczy - niektóre in plus, niektóre in minus... Większego niż ja zdziwienia zaznało jednak parę osób z mojej (?) branży filmowej, które przypadkiem natknęły się na mnie w sklepie. "Ale jak to tak?", "Ale dlaczego?", "Jak to przez pół roku nikt do ciebie nie dzwonił?", "Przecież masz taką bogatą filmografię...", "Przecież pracowałaś przy największych polskich produkcjach...", "Przecież zawsze miałaś tak dużo propozycji..." - pytaniom i wyjaśnieniom nie było końca. Aż wreszcie jedna z koleżanek stwierdziła: "Gratuluję odwagi!". I faktycznie, było coś w jej słowach na rzeczy. Może zabrzmi to nieskromnie, ale chyba naprawdę należy wykazać się odwagą, by dwa lata przed czterdziestymi urodzinami wywrócić do góry nogami swój dotychczasowy model pracy.
Czym się różnią oba modele? Dużo by o tym pisać. Ale jedno jest pewne. Znajdą się i podobieństwa. Chociażby takie, że - co nie powinno mnie już dziwić, a jednak za każdym razem czuję się zaskoczona - zawsze zjawią się ludzie, którzy będę chcieli cię uśrednić, zniżyć do swojego poziomu i przekonać do bylejakości. "Nie ekscytuj się tak!", "Nie bądź nadgorliwa!", "Po co się tak starasz?", "Spokojnie, nie spieszy się...", "Tego i tak nikt nie doceni..." - nasłuchałam się wczoraj od jednego z kolegów. Zapału jednak nie straciłam. W końcu nas - odważnych biegaczy (zwłaszcza jeśli do tego mamy naturę perfekcjonisty) - nie jest tak łatwo złamać i przerobić na swoją modłę. Zawsze dajemy z siebie co najmniej tyle, ile możemy. Nawet jeśli za nasze starania nikt nie da nam medalu. Choćby takiego jak ten w Rajec High Tatras Night Run.

No więc zamiast na Słowację wybieram się jutro do pracy. Przeżyję swój dzień świstaka, będę siedzieć i zawijać w te sreberka. Zajęć, na szczęście, jest tak dużo, że nie zdążę obrosnąć tłuszczem, który potem ktoś przerobi na balsam z sadła świstaka (sprawdzaliście jego leczniczą moc?). Ale za to niedziela... Czy mam jakieś plany? Póki co: ani biegowych, ani zawodowych. Może po prostu zrobię sobie Dzień Dziecka i... pobawię się świstakiem, którego 11 lat temu nabyłam w Chacie Pod Rysami.

4 komentarze:

  1. He he, modlitwa czyni cuda! Szczególnie modlitwa babci - nie ma to tamto :-)
    A czym konkretnie zajmujesz się w tej nowej pracy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No... Jak to się gdzieś w sposób niewyeksponowany we wpisie rzekło - jestem sprzedawcą w sklepie New Balance. A czym się zajmuję? Znacznie większą ilością rzeczy, niż mi się wcześniej wydawało, że będę się zajmować ;)

      Usuń
  2. "No popatrz... A ja, choć warszawianka, Krasusa znam tylko z internetu :)" - co do tego wpisu u Bartka to przy okazji jakiegoś warszawskiego biegu musimy to zmienić:)

    A biegowej pracy serdecznie gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
  3. nie zdążyłam jeszcze pogratulować Ci nowej pracy, co spieszę uczynić! Gratulacje! Modlitwa babci wiadomo - wszystko jest w stanie zdziałać:)
    co do starań ludzi o to, żeby innych uśrednić... nie ma co się im poddawać! ja tam szczerze mówiąc lubię być fair sama w stosunku do siebie i to zawsze jakoś zaprocentuje. może nie dostaniesz za szybko podwyżki, może nie będzie tak zaraz awansu, ale.... nagroda nie zawsze przychodzi od razu:)

    OdpowiedzUsuń