piątek, 30 maja 2014

o tym, co było, co jest, a czego nie będzie

Znalazłam jakiś czas temu w serwisie runandtrvel.pl konkurs. "Nie masz planów na ostatni majowy weekend?" - zapytali na wstępie organizatorzy, więc grzecznie zajrzałam do kalendarza i okazało się, że na te dni faktycznie nie mam żadnych planów. "Wygraj pakiety startowe na Rajec High Tatras Night Run 2014! Organizatorzy zapraszają parę (mieszaną:)) na 8-kilometrowy bieg wokół Szczyrbskiego Jeziora (Strbske Pleso) w Tatrach Wysokich na Słowacji" - dodali zaraz potem. Zajrzałam więc na stronę biegu, rozpłynęłam się czytając o jego urokach - piękne okoliczności przyrody, nietypowa pora startu (20.00), możliwość podpatrzenia, jak wcześniej grupa szaleńców wbiega na tamtejszą skocznię narciarską... Rozczulił mnie jak zwykle język słowacki - rozcvička i strečing po dobehu rozłożyły mnie na łopatki, zanim w ogóle doszły do skutku. Zadanie konkursowe też nie było skomplikowane - coś zalajkować, coś udostępnić i odpowiedzieć na pytanie: "Jakie jest Twoje ulubione miejsce w słowackich Tartach i dlaczego?" Do tego dawno nie byłam na Słowacji, a nad Szczyrbskim Jeziorem to już całe wieki... Wysłałam więc szybkie zapytanie do męża, żeby mieć pewność, iż parę mieszaną uda się skompletować i - uzyskawszy zielone światło - podjęłam wyzwanie.

Powiem szczerze, że ciężko by mi było wybrać ulubione miejsce w słowackich Tatrach spośród tych, które widziałam. Bo każde to perełka w swoim gatunku. Ale jedno jest pewne, najwięcej wrażeń przyniosła mi wyprawa na Rysy, która w całości (nie licząc samego szczytu, który - jak wiadomo - polski jest) przebiegała po słowackiej stronie. Rozpoczęła się w miejscowości Szczyrbskie Jezioro (a jakże...) od wizyty (oczywiście...) pod skocznią narciarską. Idąc w górę podziwiałam jeziora (Szczyrbskie i Popradzkie), Żabi Potok, uroczą Dolinę Mięguszowiecką i przepiękne wysokogórskie krajobrazy, które sprawiały, że czasem czułam się, jakbym znalazła się w kadrze z "Władcy Pierścieni", a czasem, jakbym wylądowała na księżycu. Jednak moim ulubionym punktem tej wycieczki była Chata Pod Rysami - schronisko znajdujące się na wysokości 2250 m.n.p.m. Dlaczego? Bo dawała wytchnienie zmęczonym wędrowcom, bo takiej herbaty z sokiem malinowym jak tam nie wypiłam już nigdzie, bo (w przeciwieństwie do polskich schronisk) ceny nie były tam wygórowane (a w górach, wiadomo, wygórowane mogłyby być), bo kibelek nad przepaścią robił wrażenie, bo... Urzekło mnie to, że wówczas (nie wiem, jak jest teraz) zaopatrzenie do schroniska dostarczali m.in. turyści. Wystarczyło, że zgodnie z informacją zamieszczoną przy barach nad Szczyrbskim Jeziorem zgłosili się na ochotnika i udostępnili swoje przepastne plecaki.
Trasę tę pokonałam prawie 11 lat temu razem z mężem. Dzielnie znosił moje narzekania i łzy wywołane otarciami od butów i bólem głowy. Po tak długim czasie znów chętnie udałabym się z nim w te rejony i tym razem wraz z nim pobiegałabym wokół jeziora i pokazała, że te narzekania i łzy to historia. W końcu teraz jestem biegaczem, a biegaczowi nie wypada się użalać nad sobą.

Napisawszy tę odpowiedź...
- A zgadnij! Jakie miejsce podałam jako swoje ulubione? - zadałam mężowi pytanie testowe.
- Chatę Pod Rysami - mąż odpowiedział bez zająknienia, a ja oddałam się marzeniom. Bo jakby tak mąż dobrał jeszcze ze dwa dni wolnego, to moglibyśmy mieć taką namiastkę wakacji... odwiedzilibyśmy dawno niewidziane zakątki... połazilibyśmy sobie po górach... albo pobiegalibyśmy...
Niestety kilka dni później mąż zaczął przebąkiwać, że na przełomie miesięcy ma zazwyczaj w pracy sajgon i nie ma szans na wzięcie urlopu, że tłuc się setki kilometrów samochodem tylko po to, by przebiec osiem i zaraz potem wracać do domu, nie ma w związku z tym większego sensu... I tak od słowa do słowa uznaliśmy, że trzeba wycofać moje zgłoszenie z konkursu. Wycofałam, a zaraz potem...

Grałam z babcią w kanastę, gdy zadzwonił do mnie telefon w sprawie pracy. Gadki szmatki. Babcia usłyszała, że umawiam się na rozmowę.
- Będzie dobrze - stwierdziła, gdy się rozłączyłam. - Ten pan miał taki miły głos. No słychać było...
- Babciu, to jeszcze nic nie znaczy...
- Wiem, ale pomodlę się za to.
Następnego dnia rozmowa odbyła się, jakoś poszła, a... mój ateistyczny światopogląd legł w gruzach. Babcia wymodliła mi posadę w sklepie New Balance w Galerii Mokotów. I w ten sposób na 31-go maja zaczęłam mieć plany. Po raz pierwszy od dawien dawna - zawodowe.

Dziwnie się czułam, kiedy 20-go maja przekroczyłam próg sklepu New Balance i z uprawiającego wolny zawód filmowca zaczęłam przeistaczać się w sprzedawcę na okresie próbnym. Dziwnie się czułam i wielu rzeczom się dziwiłam. Ot, na przykład, przyszła ze mną tego samego dnia do pracy jeszcze jedna nowa osoba - chłopak o imieniu Jarek. Otóż Jarek w ogóle był dość mało widoczny, ale w pewnym momencie zaczął być zupełnie niewidoczny.
- Gdzie jest Jarek? - zapytała wreszcie zaniepokojona kierowniczka. - Już ponad pół godziny temu poinformował, że wychodzi do toalety, a nie ma go do tej pory.
Kierowniczka chwyciła za telefon i... dodzwoniła się do mamy Jarka. Nawet numer telefonu, który jej podał, nie należał do niego. Słuch o Jarku zaginął.
Wychodziłam już z pracy, gdy z ciekawości zapytałam kierowniczkę:
- A wyjaśniła się sprawa zniknięcia Jarka?
- Tak. Zadzwonił niedawno i poinformował, że dostał lepszą ofertę pracy.
No i zdziwiłam się. Bo nie rozumiem takiej formy załatwiania spraw. Zdziwiłam się, bo... Przeprowadza się tak żmudne procesy rekrutacyjne: dokonuje się selekcji aplikacji (ileż wartościowych życiorysów trafia wtedy do kosza...), poddaje się wybrane osoby męczącym rozmowom kwalifikacyjnym, podpisuje się umowy na okres próbny z nielicznymi, a potem... okazuje się, że te wszystkie metody i tak są nic niewarte, bo wybiera się kompletnie nieodpowiedzialne osoby. A ile rzetelnych i zdolnych osób kisi się na bezrobociu?

Od tamtej pory zdziwiło mnie jeszcze wiele rzeczy - niektóre in plus, niektóre in minus... Większego niż ja zdziwienia zaznało jednak parę osób z mojej (?) branży filmowej, które przypadkiem natknęły się na mnie w sklepie. "Ale jak to tak?", "Ale dlaczego?", "Jak to przez pół roku nikt do ciebie nie dzwonił?", "Przecież masz taką bogatą filmografię...", "Przecież pracowałaś przy największych polskich produkcjach...", "Przecież zawsze miałaś tak dużo propozycji..." - pytaniom i wyjaśnieniom nie było końca. Aż wreszcie jedna z koleżanek stwierdziła: "Gratuluję odwagi!". I faktycznie, było coś w jej słowach na rzeczy. Może zabrzmi to nieskromnie, ale chyba naprawdę należy wykazać się odwagą, by dwa lata przed czterdziestymi urodzinami wywrócić do góry nogami swój dotychczasowy model pracy.
Czym się różnią oba modele? Dużo by o tym pisać. Ale jedno jest pewne. Znajdą się i podobieństwa. Chociażby takie, że - co nie powinno mnie już dziwić, a jednak za każdym razem czuję się zaskoczona - zawsze zjawią się ludzie, którzy będę chcieli cię uśrednić, zniżyć do swojego poziomu i przekonać do bylejakości. "Nie ekscytuj się tak!", "Nie bądź nadgorliwa!", "Po co się tak starasz?", "Spokojnie, nie spieszy się...", "Tego i tak nikt nie doceni..." - nasłuchałam się wczoraj od jednego z kolegów. Zapału jednak nie straciłam. W końcu nas - odważnych biegaczy (zwłaszcza jeśli do tego mamy naturę perfekcjonisty) - nie jest tak łatwo złamać i przerobić na swoją modłę. Zawsze dajemy z siebie co najmniej tyle, ile możemy. Nawet jeśli za nasze starania nikt nie da nam medalu. Choćby takiego jak ten w Rajec High Tatras Night Run.

No więc zamiast na Słowację wybieram się jutro do pracy. Przeżyję swój dzień świstaka, będę siedzieć i zawijać w te sreberka. Zajęć, na szczęście, jest tak dużo, że nie zdążę obrosnąć tłuszczem, który potem ktoś przerobi na balsam z sadła świstaka (sprawdzaliście jego leczniczą moc?). Ale za to niedziela... Czy mam jakieś plany? Póki co: ani biegowych, ani zawodowych. Może po prostu zrobię sobie Dzień Dziecka i... pobawię się świstakiem, którego 11 lat temu nabyłam w Chacie Pod Rysami.

wtorek, 27 maja 2014

blog@cze

Kiedy biegłam Cracovia Maraton i zachwycałam się tamtejszymi kibicami, nawet nie miałam pojęcia, jak gorący doping miałam w internecie. "Super Łukasz! Małgorzata, ciekawa jestem Twoich wrażeń po Biegu Po Zalanym Krakowie :)", "Małgorzata też już na mecie ;)", "Gosia z wynikiem 4:26:12. Tomek 4:05:32. Gratulacje dla obojga :D", "Gratulacje dla Małgosi i Tomka!" - takie m.in. komentarze przeczytałam po ukończonym maratonie pod postem, w którym blog@cze obserwowali on-line, jak ich ludzie radzą sobie w Krakowie.

Kim są blog@cze? Pochodzą z różnych miast, różny jest ich status zawodowy, różni ich wiek, płeć i stan matrymonialny, łączą zaś co najmniej dwie pasje: pisanie i bieganie. Blog@cze bowiem to grupa blogujących biegaczy. W miarę możliwości umawiają się na różne imprezy biegowe (na Accreo Ekidenie wystawili aż dwie sztafety) lub innego rodzaju spotkania. Na co dzień jednak spotykają się w internecie - czytają nawzajem swoje blogi, wymieniają poglądy w komentarzach, a także dyskutują w swojej tajnej grupie (dostać się do niej można tylko z rekomendacji) o różnych sprawach. Ostatnio najgorętszym tematem stała się postawa fair play. Po długiej wymianie zdań powstał taki oto dokument:

Zasady kulturalnego biegania wg Blogaczy:
1) Nie startuj w zawodach, jeśli nie jesteś do tego uprawniony. Organizatorzy muszą zapewnić przestrzeń, bezpieczeństwo i inne świadczenia każdemu uczestnikowi. Właśnie temu służą zapisy i opłaty startowe.
2) Respektuj strefy startowe przygotowane przez organizatora.
3) Jeśli nie wyobrażasz sobie biegania bez muzyki, słuchaj jej po cichu, by słyszeć co się dzieje wokół.
4) Jeśli biegnąc w tłumie chcesz zmienić „pas ruchu”, zasygnalizuj to ręką. Jeśli ktoś inny chce zmienić, zrób mu miejsce. Biegaj w miarę możliwości prawą stroną, lewą zostawiając dla szybszych od siebie.
5) Jeśli w trakcie biegu musisz się zatrzymać – najpierw zbiegnij do krawędzi jezdni, nigdy nie zatrzymuj się nagle na środku drogi.
6) Zachowaj ostrożność na punktach odżywczych. Jeśli z nich nie korzystasz, obiegnij je po zewnętrznej. Jeśli korzystasz – nie zatrzymuj się nagle, bo ktoś z tyłu może na Ciebie wpaść.
7) Nie śmieć. Odpadki wyrzucaj tylko w miejscach do tego przeznaczonych, a jeśli takowych nie ma, schowaj do kieszeni. Nie rzucaj kubeczków/butelek pod nogi innych biegaczy.
8) Nie pluj i nie wydmuchuj nosa bez upewnienia się, że Twoja wydzielina nie trafi w kogoś innego.
9) Nie ścinaj zakrętów, nie skracaj sobie trasy.
10) Na zawodach uśmiechnij się (choć czasem!) do kibiców i wolontariuszy. Dzieci kochają przybijanie piątek!
11) Nie rzucaj się na darmowe – niech napojów na mecie wystarczy dla wszystkich.
12) Prysznic i pralka przyjaciółmi biegacza. Perfumy lepiej zostawić na inne okazje niż bieg.
13) Jeśli na treningu inny biegacz Cię pozdrawia – odpowiedz. Podniesienie ręki nic nie kosztuje.
14) Jeśli biegasz z psem pamiętaj, że nie każdy kocha czworonogi. Trzymaj go na smyczy tak, by inni czuli się bezpiecznie.
15) Trenując na stadionie pamiętaj, że do truchtania, schłodzenia i odpoczynku między odcinkami bieganymi szybciej służą zewnętrzne tory. Nie blokuj wewnętrznego toru.
16) Dziel się doświadczeniem, ale nie próbuj leczyć ani trenować nie mając odpowiednich kompetencji.
17) Szanuj innych biegaczy bez względu na poziom, jaki reprezentują.

Po długiej wymianie zdań blog@cze umówili się też, że dokument ten każde z nich opublikuje na swoim blogu. Termin przypadł na 20-go maja. Niektórzy opublikowali go w formie takiej, w jakiej powstał, niektórzy (jak Kasia z rusz-sie.pl, która - tak na marginesie - jest sprawczynią mojej przynależności do grupy) opatrzyli go komentarzem i dodali własne punkty, a ja... No cóż... Tak zajęta byłam maratonem w Krakowie i poważnymi zmianami w moim życiu zawodowym, że ominęła mnie ta dyskusja w grupie.

Po lekturze Zasad kulturalnego biegania... nasunęły mi się przede wszystkim następujące punkty:
18) Jeśli potrzebujesz podczas biegu zaplecza technicznego, to zapewnij je sobie w takiej formie, że nie będzie przeszkadzać innym. Rowerzysta, który bez krępacji jedzie w tłumie biegaczy, by podać Ci żele i napoje lub po prostu podtrzymać Cię na duchu, to najgorsze z możliwych rozwiązań.
19) Jeśli biegniecie w imprezie ze znajomymi, tak towarzysko, nie zajmujcie całej szerokości trasy. Dajcie szansę, by inni swobodnie mogli Was wyprzedzać. 

Po dłuższym namyśle, zainspirowana punktem 17. i słowami Kasi ("Nie wywyższaj się. Serio myślisz, że jak biegasz, to jesteś lepszy niż inni? To opanuj się ;) Ktoś może się wspinać, jeżdzić na rowerze, czy uprawiać ogródek i czerpać z tego tyle samo satysfakcji co Ty. Nie namawiaj go na siłę do biegania, nie zalewaj biegowym pijarem, po prostu daj żyć po swojemu. Kiedyś był taki żarcik. Jak poznać na imprezie, że ktoś jest wege? Nie trzeba, sam przyjdzie i ci o tym powie. No, to trochę tak samo bywa z biegaczami."), dodałabym jeszcze dwie kolejne zasady:
20) Szanuj ludzi uprawiających inne dyscypliny sportu. Nikt nie jest gorszy tylko dlatego, że nie biega, a na przykład pływa, jeździ na rowerze czy uprawia fitness. Uszanuj też ich teren do ćwiczeń. Nie biegaj np. ścieżką rowerową, gdy obok masz drogę dla pieszych.
21) Szanuj ludzi w ogóle. Nikt nie jest gorszy tylko dlatego, że nie uprawia żadnego sportu. Przez swoje treningi nie zaniedbuj rodziny i przyjaciół. Uważaj, by nie stać się nałogowym biegaczem, bo możesz - jak w przypadku każdego nałogu - zaleźć za skórę najbliższym i ich stracić.

Zresztą... Wystarczy zajrzeć do moich dwóch postów ("dwie strony medalu", "rachunek sumienia"), by się przekonać, że te ostatnie dwa punkty poddałam już kiedyś dość gruntownej analizie.

piątek, 23 maja 2014

w drodze po Koronę Maratonów Polskich, przystanek trzeci: krakowska mantra

PROLOG

Gdzie leży Kraków? Wie chyba każdy. Tak jak każdy chyba wie, że był kiedyś stolicą Polski, że pełen jest pięknych zabytków i klimatycznych miejsc, że spotkać tu można Lajkonika i Smoka Wawelskiego, że zapieksy z Kazimierza rządzą... Niektórzy (zwłaszcza biegacze) wiedzą też, że w tym roku po raz trzynasty odbył się tam maraton, a jeszcze inni niektórzy (zwłaszcza ci, co nigdy nie poznali żadnego mieszkańca Krakowa) "wiedzą", że żyją tam osoby skąpe - krakowskie centusie.
 A jednak... Co na pierwszy rzut oka odróżnia Cracovia Maraton od innych maratonów Korony? Wyjściowa cena pakietu startowego. Podczas gdy w przypadku pozostałych miast (mówię o tegorocznych edycjach) wynosi ona 100 zł, w Krakowie na samym początku wpisowe wynosiło 63 zł, a do tego dochodziły różnego rodzaju promocje: podczas jesiennych maratonów można było dostać 10 zł zniżki, dla zdobywców Korony Maratonów z poprzednich lat zaś zniżka wynosiła aż 50%. A w cenie tej organizatorzy oferowali i pakiet startowy z koszulką techniczną, i pakiet regeneracyjny po biegu, i medal, i darmową komunikację miejską (i to przez całe trzy dni, podczas których odbywały się Krakowskie Spotkania Biegowe), i nocleg na hali Wisły... No właśnie... nocleg...
Tak bardzo spodobało się mnie i moim znajomym spanie na sali gimnastycznej w Dębnie, że gdy tylko wróciliśmy do Warszawy, wysłaliśmy do organizatorów 13. Cracovia Maratonu maile z prośbą o wpisanie nas na listę osób chętnych do skorzystania z noclegu w hali sportowej. Wszystko zostało elegancko potwierdzone, więc jadąc w sobotę 17-go maja do Krakowa, wyposażeni w śpiwory i karimaty, jaraliśmy się wszyscy jak głupki, że znowu czekają nas takie fenomenalne kolonie.

CZĘŚĆ PIERWSZA: SOBOTA

 Jak to napisał Paweł P.: "Kierunek Kraków - kierowca nie wygląda, ale daje radę :)"

Jechaliśmy sobie nieśpiesznie. Z przerwą na siusiu (wszak nawadnianie było jak należy), przerwą na zakupy i przerwą na... loda w Białobrzegach Radomskich. Po drodze ustalaliśmy stroje, w jakich pobiegniemy (wszyscy się dziwili, że uparłam się na kolorowe legginsy 3/4 od Nessi - bo niby się ugotuję), zastanawialiśmy się, jak mam zapanować nad swoim niesfornym pęcherzem i koniecznością częstych wizyt w TOI TOI-ach, które rozwalają każdy mój maraton, a Paweł P., który zaoferował się, że będzie naszym prywatnym zającem na 4:15, wykładał nam zasady naszej współpracy: pilnować się go, nie zatrzymywać się, nie gadać bez potrzeby, nie zbliżać się do stolików w strefach odżywiania i odświeżania, bo on nam poda wszystko, czego tylko zapragniemy.
Karbo-loding, czyli postój w drodze do Krakowa w najlepszej lodziarni ever :P

Na miejsce dojechaliśmy koło 17.30. Zostawiliśmy samochód na parkingu, który biegaczom oferował organizator, i udaliśmy się do biura zawodów. Każdy z nas skierował się do stanowiska ze swoim numerem i bez kolejki otrzymał pakiet startowy, w którym oprócz numeru z chipem, agrafek, kuponu na pasta party i dużej ilości makulatury znajdował się... kupon na odbiór koszulki, po którą trzeba było zgłosić się w innym stanowisku. Zdziwiło mnie trochę takie rozwiązanie organizacyjne. Bo czy nie można było wydać wszystkiego razem? Nie rozkminiałam tego jednak zbyt długo, bo mimo to wszystko poszło dość sprawnie, a naprawdę piękna i dobra jakościowo koszulka (najlepsza chyba, jaką dostałam podczas imprezy biegowej) szybko kazała zapomnieć o takiej bzdurze. Na koszulce oprócz logo maratonu widniały: zarys miasta, duży niebieski smok i słowa Jana Pawła II: "Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali". Już za parę minut okazało się, że również organizatorzy mogliby wziąć sobie sentencję papieską do serca.


Po odebraniu pakietów darowaliśmy sobie zwiedzanie expo i dość szybko zaczęliśmy się ewakuować z biura zawodów. Do załatwienia mieliśmy przecież jeszcze kwestie związane z noclegiem, a koleżanka, która w Krakowie była już od paru godzin, uprzejmie doniosła, że (zgodnie z informacją podaną na stronie internetowej) o godz. 18.00 mają otworzyć sale dla biegaczy. I wszystko zdawało się grać i hulać, gdy tuż po naszym wyjściu z biura zadzwonił do mnie Kuba Bez Fejsa.
- Tylko się nie przeraź... Sala gimnastyczna w Dębnie to był prawdziwy hotel, a tu... dwie małe salki są już od dawna szczelnie wypełnione, trzecia zaś zwolni się dopiero o 20.00. Jak skończy się trening dżudo - oznajmił, a ja się przeraziłam. Jak zawsze, gdy z dwóch różnych źródeł otrzymuję dwie sprzeczne informacje.
Po telefonie Kuby postanowiliśmy zabrać z samochodu tylko śpiwory i karimaty (w celu ewentualnego zaklepania miejsca), resztę zaś zostawiliśmy w bagażniku. Tuż po 18.00 zjawiliśmy się wreszcie pod salą, gdzie odbywał się trening dżudo i - jak za starych dobrych czasów - ustawiliśmy się w kolejce. Głodni już byliśmy i stać nam się w niej nie chciało, ale cóż... ryzykować, że potem nie znajdziemy dla siebie miejsc, też nie chcieliśmy. Niemniej w tym całym oczekiwaniu prysł gdzieś nastrój z samochodu, a ja zaczęłam mruczeć pod nosem, że w Dębnie to było fajnie, i że tam się szanowało biegaczy, i że nie traktowało się ich jak bydła... Zresztą... delikatna nerwowość zaczęła się udzielać całej kolejce, a trener, który nie potrafił tak konkretnie odpowiedzieć, o której zostaniemy wpuszczeni na salę, tylko ją podsycał. A żeby zakończyć już temat naszej noclegowni... nie, nie... w opis warunków sanitarnych nie będę się już lepiej zagłębiać.

Około 19.30, po przygotowaniu sobie miejsc do spania, opuściliśmy wreszcie halę i udaliśmy się na pasta party. Widząc jednak makaronową breję na talerzach odchodzących od okienka osób i patrząc na reakcje tych, którzy już tej brei mieli okazję skosztować, postanowiłam nie ryzykować i razem z Emilką, która jak ja wolała udać się później do jakiejś knajpy i zjeść jakiś dobry makaron za kasę niż zatruć się za darmo, udałam się wgłąb sali zająć stolik. Tam też spotkałam Anię i Grzesia z bieganie jest proste, którzy stwierdzili, że... w Dębnie to było fajnie... i makaron był dobry... i można się było napić czegoś gorącego, a tu za kawę i herbatę trzeba płacić...

 Tego wieczoru dobre było tylko towarzystwo oraz makaron i wino w pewnej włoskiej restauracji.

Po 22.00 najedzeni, napici i na powrót naładowani pozytywną energią wróciliśmy wreszcie w okolice biura zawodów i naszej hali sportowej. Z niepokojem zauważyliśmy, że pierwsza mijana przez nas brama parkingowa jest zamknięta. Za parę minut okazało się, że na parking w ogóle nie można wejść. I tak pozbawieni większości potrzebnych nam rzeczy udaliśmy się na poszukiwanie ochroniarzy. Nie powiem... Gdy tak w środku nocy zamiast szykować się do snu dreptaliśmy ze znajomymi bez sensu w tę i wewtę dookoła dość dużego parkingu, zaczęłam już mieć dość tego maratonu, choć nie przebiegłam w nim jeszcze ani kilometra. I jak mantrę powtarzałam (nie tylko pod nosem): "A w Dębnie było tak fajnie... Piii... A w Dębnie było tak fajnie... Piii... A w Dębnie było tak fajnie... Piii... Że też akurat mnie muszą się takie dziwne przygody przytrafiać... Piii...".

- No jak to? Przecież parking zamykamy o 22.00 - ochroniarz, który do nas wyszedł, zdawał się być zdziwiony naszą nocną wizytą i informacją, że musimy się dostać do samochodu. Długo musieliśmy mu tłumaczyć, że nie wiedzieliśmy o tej procedurze, że wiadomości na temat zamknięcia parkingu nie podano nigdzie: ani w regulaminie biegu, ani w aktualnościach na stronie internetowej, ani nawet na żadnej z parkingowych bram... Długo musieliśmy mu wyjaśniać, że w bagażniku mamy mnóstwo niezbędnych rzeczy...
- Ale na pewno musicie się tam dostać? - dopytywał. - Bo ja nie mogę tam tak po prostu wejść. Muszę najpierw do Wrocławia zadzwonić.
- Niech pan dzwoni! - byliśmy niewzruszeni.

Gdy około północy - opluskawszy się nieco nad umywalką i podroczywszy się nieco z kierownikiem wycieczki w kwestii papieru toaletowego w owieczki - leżałam wreszcie na swoim posłaniu, z głębi sali zaczęły mnie dobiegać niepokojące odgłosy.
- A w Dębnie było tak fajnie... Nawet biegacze byli z gatunku niechrapiących - zdołałam jeszcze wymruczeć przed zaśnięciem.

CZĘŚĆ DRUGA: NIEDZIELA


Niedzielny poranek nie różnił się niczym od innych przedmaratońskich poranków. No może tylko tym, że można było sobie taką słit focię strzelić.

Po wpół do ósmej opuściliśmy halę, tramwajem dojechaliśmy na Rynek Główny, obskoczyliśmy kibelki, depozyt... Żuczek, który do Krakowa dotarł dopiero późną nocą zapoznał nas z członkami Teamu ASA - Biegiem Po Zdrowie, reprezentującymi inne miasta, zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie i wreszcie - zwarci i gotowi - udaliśmy się do strefy startowej.



Jakiś czas biegliśmy większą gromadą, ale po pierwszych kilometrach w grupie pod wezwaniem zająca Pawła P. zostałam ja, Emilka, Grześ i (jako zającowy asystent) mój brat. W zestawie takim dotrwaliśmy prawie do 30. kilometra. Potem Paweł i Grześ pobiegli przodem, ja biegłam gdzieś w środku, a brat i Emilka zostali za mną. I choć biegu nie udało mi się ukończyć w czasie, na który prowadził Paweł (a jako zając spisywał się on naprawdę wyśmienicie), to w ogólnym rozrachunku jestem zadowolona. 13. Cracovia Maraton był moim pierwszym maratonem w całości przebiegniętym (choć walka w głowie odbywała się straszna), nie zawiodła mnie taktyka "antytojtojowa" (do dziś nie mogę w to uwierzyć) i wreszcie... czasem 04:26:12 poprawiłam swoją dotychczasową życiówkę o ponad 4 minuty. Radość z tego powodu kazała zapomnieć o nie do końca udanej sobocie.

 Samojebka w trakcie biegu? Takie rzeczy to tylko zając Paweł Potempski. Normalną fotkę swojej grupie też na szczęście potrafił zrobić.

Zresztą nie tylko moje "osiągnięcie" wpłynęło na to, że na krakowski maraton zaczęłam patrzeć bardziej przychylnym okiem. Dopisali kibice. Wśród nich wypatrzyłam nawet parę znajomych osób z Warszawy (pozdrawiam zwłaszcza Iwonkę), wśród nich znalazło się też parę osób, które, widząc moje kolorowe legginsy, krzyczało do mnie z oddali. Żeby było zabawniej, wśród takich krzykaczy była Ola (autorka bloga Pora Na Majora), u której legginsy wygrałam. A żeby było jeszcze zabawniej, dzięki tym spodenkom z daleka wypatrzyła mnie pewna biegająca koleżanka z Warszawy (pozdrawiam Anię, zwaną dla niepoznaki Magicznym Krzysztofem), której nie widziałam całe wieki, i rozpoznała mnie pewna biegająca koleżanka z internetu (Ola o bieganiu - Ciebie pozdrawiam również), której nie widziałam... nigdy wcześniej. "Ojej! Jak miło cię tu widzieć!", "Ej, Nessi! Dajesz, dajesz! Nessi nigdy się nie poddaje! Nessi górą", "Ej, Gośka! Cześć!", "Ej, Gośka! Powodzenia!" - słyszałam z tak wielu stron. I muszę przyznać, że wszystkie te pozdrowienia w stosownych momentach podniosły mnie na duchu i dodały otuchy.

Dopisali wolontariusze. Tak życzliwych, uśmiechniętych, pełnych zapału i zaangażowanych w swoją pracę dawno nie widziałam.

Dopisała pogoda. Co się działo w Krakowie parę dni przed maratonem wie chyba każdy. Niekończące się deszcze, Wisła, która zalała bulwary... Lało jeszcze przez połowę soboty, a w niedzielę deszcz pokropił jedynie przez kilka (kilkanaście?) minut i to (przynajmniej w moim wypadku) w momencie, kiedy najbardziej był potrzebny. Poza tym przy kilkunastostopniowej temperaturze przeważało zachmurzenie, a słońce wychylało się zza chmur na szczęście nie za często.

W niedzielę dopisali również organizatorzy. Wody (choć nie wszystkim smakowała ta namagnezowana od sponsora), izotoników i przekąsek nie zabrakło w żadnym punkcie. Do tego w przypadku napojów można było wybrać między kubeczkiem a małą butelką. Na mecie oprócz medalu czekał całkiem dobrze zaopatrzony pakiet regeneracyjny, w którym znalazły się i owoce, i galaretki, i batoniki, i krakersy, i sok pomidorowy... Ale najbardziej organizatorzy zaimponowali mi tym, jak sprawnie (ze względu na wspomniany wylew Wisły) na ostatnią chwilę wytyczyli i oznaczyli nową trasę.

Różne krążyły opinie w związku z tegoroczną trasą Cracovia Maratonu. Jedni twierdzili, że była płaska i szybka, inni, że wykończyły ich długie fragmenty podbiegów i zbiegów, kocie łby i kostka brukowa. Jednym podobały się tzw. agrafki (bo można było pozdrawiać znajomych biegnących w przeciwnym kierunku), inni twierdzili, że były one uciążliwe. Bo następowało przez nie zwężenie trasy, korki, no i (co odczuli ci najszybsi) ostre nawroty obniżały prędkość (o czymś świadczy chyba fakt, że zwycięzca biegu Edwin Kirui osiągnął czas zaledwie 02:15:17). Jedni żałowali, że trasa ominęła Nową Hutę, bo podczas zwiedzania Krakowa nigdy nie zawitali w te rejony, a inni mówili, że to dobrze, bo w poprzednich latach była to najbardziej nużąca jej część. Mnie zaś w krakowskiej trasie najbardziej przeszkadzała sama końcówka. Na ostatnich 300-400 metrach dwaj sponsorzy mieli kaprys wystawić swoje reklamy w postaci łuków imitujących metę. Oj można było zaliczyć przedwczesny finisz, oj można...




















Po lewej (foto by Festiwal Biegowy) najprawdopodobniej ostatni, wykrzesany resztką sił i energii, uśmiech podczas biegu. Po prawej (foto by Ania Wasilewska) uśmiech najszczerszy i najprawdziwszy. Przepiękny medal (chyba najpiękniejszy w mojej kolekcji) z wzorem analogicznym jak na koszulce jest mój!

Po biegu spotkaliśmy się taką oto dużą grupą krewnych i znajomych królika. Większość była zadowolona ze swoich rezultatów. Zduniaczek zaliczył niezwykle udany debiut maratoński, Grześ i Paweł (zwany kierownikiem wycieczki) zrobili nowe życiówki, Emilka udowodniła sobie i innym, że jej poważna kontuzja przeszła już właściwie do historii... Niedzielne plusy zdecydowanie przysłoniły sobotnie minusy. Lecz gdy wsiedliśmy do tramwaju wypełnionego maratończykami, z różnych stron usłyszeliśmy głosy: "A w Dębnie było tak fajnie... Po biegu była pyszna grochówka i ciepłe napoje, i piwo... W ogóle było o niebo lepiej...". I nie mogliśmy się nie zgodzić. No cóż... Gdy jesienią przybędziemy do Wrocławia (większość z nas nabyła już bilety na Polski Bus), porównania również będą nieuniknione.

piątek, 16 maja 2014

niedoszła stażystka

Podczas poszukiwania pracy i wysyłania niezliczonych ilości aplikacji zdarzało mi się również przeglądać oferty stażów i praktyk. Myślałam sobie, że skoro i tak nie mam zbyt wiele do roboty, to chociaż nauczę się czegoś nowego albo odświeżę sobie wiedzę, którą kiedyś zdobyłam, a która - jako nieużywana przez kilkanaście lat - gdzieś uleciała. Ku mojemu zdumieniu większość tych ofert brzmiała jednak niemal tak samo jak zwykłe ogłoszenia o pracę. Chore wymagania i oczekiwania, mnóstwo obowiązków w perspektywie i tylko... wynagrodzenia za to wszystko brak. Niemniej, udało mi się znaleźć kilka takich anonsów, które - przynajmniej na dzień dobry - nie odstraszały. Ba, zdarzyło się nawet, że pewien stażodawca (redaktor w jednym z portali) nie umarł ze śmiechu na widok aplikacji prawie czterdziestoletniej kobiety i zaprosił mnie na spotkanie.

Po tradycyjnej kurtuazyjnej rozmowie doszło wreszcie do wyjaśnień, na czym miałby polegać ten staż.
- Są dwie możliwości odbycia praktyk - wytłumaczył młody człowiek. - Pierwsza wiązałaby się z obecnością pani w redakcji od poniedziałku do piątku w godzinach 8.00-16.00 przez dwa miesiące. Miałaby tu pani swoje stanowisko, brałaby pani udział w naradach i pisałaby pani artykuły na wybrane tematy, korzystając z pomocy bardziej doświadczonych kolegów i koleżanek. Do napisania jest siedem artykułów tygodniowo. Sam nie wiem, czy to dużo, czy mało...
- Dla kogoś początkującego bardzo dużo - pomyślałam sobie. - Napisać jeden artykuł dziennie. A co z czasem na zrobienie porządnego researchu? A co z czasem na ułożenie się materii? Toż ja nawet przed publikacją na blogu tekst czytam i sprawdzam wielokrotnie...- Zamiast tego na głos jednak powiedziałam: - Jestem dorosłą kobietą i muszę się też z czegoś utrzymać, zapłacić rachunki... Codzienne przebywanie w redakcji uniemożliwi mi wykonywanie choćby jedno- czy dwudniowych strzałów, które będą dla mnie źródłem dochodu.
- Pozostaje zatem druga możliwość. Staż zdalny. Wciąż miałaby pani do napisania siedem artykułów tygodniowo, ale nie przebywałaby pani w redakcji. Robiłaby to pani w domu i przysyłała na nasze konto. Jeśli teksty byłyby dobre, publikowalibyśmy je, a jeśliby nam się nie spodobały - odsyłalibyśmy do poprawki.
Zaczęłam się zastanawiać, na czym niby miałaby polegać nauka w tym drugim przypadku. Kto wskazałby mi błędy, kto dałby mi wskazówki, kto wdrożyłby w życie redakcyjne, kto krok po kroku poinstruowałby mnie, jak wygląda wydawnicza machina??? W żaden sposób ta druga możliwość nie godziła się z moim sposobem pojmowania stażu.
- To ja się jeszcze zastanowię - stwierdziłam i zaczęłam zbierać się do wyjścia.
- Tylko najpóźniej do jutra proszę dać nam odpowiedź. Bo mamy bardzo dużo chętnych - na pożegnanie odpowiedział młody człowiek.

Po powrocie do domu właściwie nie miałam się już nad czym zastanawiać. Tak pro forma zerknęłam na portal, z którym ewentualnie miałabym współpracować, przejrzałam kilka tekstów i... wszystkie swoje wątpliwości przypieczętowałam jeszcze tą, że... chyba nie chciałabym być uczona pisania przez autorów tychże artykułów.

Opisana przez mnie sytuacja miała miejsce ponad miesiąc temu. W międzyczasie, przeglądając kolejne oferty pracy, anonse zamieszczone przez wspomniany portal widziałam jeszcze nie raz i nie dwa. A dlaczego piszę o tym akurat dziś? Ano dlatego, że jutro w Warszawie ma miejsce impreza biegowa "Biegiem na staż". "Wierzysz, że wysokiej jakości staże i praktyki przyczyniają się do efektywnego startu kariery zawodowej? Wspierasz ideę nauki przez praktykę? Jeśli tak, pobiegnij z nami 17 maja w "Biegiem na staż" i pokaż, że sukces wymaga wysiłku! Poprzez bieg chcemy zwrócić uwagę na potrzebę aktywizacji zawodowej uczniów i studentów oraz problemy młodych ludzi na rynku pracy" - tak ideę biegu wyjaśniają organizatorzy (http://stazeipraktyki.pl/).
"Polskie Stowarzyszenie Zarządzania Kadrami przekonuje, że bieganie ma moc. Właśnie dlatego w ramach kampanii społecznej „Staż. Sprawdź, zanim pójdziesz!”, której celem jest zachęcenie pracodawców do realizacji staży i praktyk wysokiej jakości oraz zmotywowanie młodych ludzi do świadomego wyboru rzetelnych programów staży i praktyk organizuje imprezę biegową „Biegiem na staż”. Bieg ma służyć integracji ludzi młodych oraz pracodawców wokół tematyki wysokiej jakości staży i praktyk. Symbolem biegu jest potrzeba aktywizacji zawodowej młodego pokolenia" - dodaje portal bieganie.pl, który jest patronem medialnym wydarzenia.

Jeszcze niedawno, dzięki Jackowi Bułykowi z Biegam Na Tarchominie, który załatwił dla nas ten bieg bez konieczności wnoszenia opłaty startowej, myślałam, że wezmę w nim udział. W ramach idei. I w ramach roztruchtania przed krakowskim maratonem. Od paru dni jednak wiem już, że nic z tego. Kierownik wycieczki do Krakowa zarządził wyjazd w samo południe, a znak do startu w tych zawodach dla mnie będzie znakiem, że powinnam zacząć szykować porcję makaronu, by do Smoka Wawelskiego i Lajkonika nie jechać z pustym żołądkiem. Zresztą... Odkąd tylko dowiedziałam się o tej biegowej kampanii, nie dawała mi spokoju pewna wątpliwość. Czy to coś da?

Kończąc zaś temat tych moich poszukiwań praktyk i/lub pracy... Różne dziwne rzeczy miały miejsce podczas rozmów kwalifikacyjnych. Parę razy się zdziwiłam, parę razy się zbulwersowałam, parę razy zdołowałam, ale kwintesencją wszystkiego (i wodą na młyn feministek) była ciężarna kobieta pytająca mnie o to, czy mam dzieci, i z wyraźną ulgą przyjmująca do wiadomości fakt, że nie. Na szczęście wygląda jednak na to, że temat bezrobocia i wysyłania aplikacji mam (przynajmniej na dwa i pół miesiąca) za sobą.

czwartek, 15 maja 2014

pętla

Pisałam już, że nie lubię czytać biegowych książek? Pisałam.
Pisałam już, że najbliższą mi formą pisania o bieganiu jest ta, którą w swej książce "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" uprawia Haruki Murakami? Pisałam.
Pisałam już, że w konkursie zorganizowanym po pierwszym biegu w cyklu GP Żoliborza wygrałam autobiografię Mo Faraha "Siła ambicji"? Pisałam. Ale... tego na bank jestem pewna... nie pisałam, że skończyłam ją już czytać. Nie pisałam, bo tego czynu wartego odnotowania w pamiętniku dokonałam wczoraj. Akurat (pętla się zatoczyła) w dniu drugiego biegu z cyklu GP Żoliborza.

Z Mo Farahem dzieli mnie wszystko, co dotyczy pisania. Jego książka charakteryzuje się nieskomplikowanym językiem i stylem, mówieniem wprost, brakiem gier słów oraz kryjących się między wierszami drugich i trzecich den, w których tak bardzo lubuję się ja. Jego książce brakuje aspektu filozoficznego, który tak bardzo cenię u Murakamiego i który nieudolnie próbuję zaszczepić na swoim gruncie. Teoretycznie nie ma w niej tego wszystkiego, co sprawiłoby, że powinna mi się spodobać. A jednak ujęła mnie jej szczerość i prostota. Co więcej, taki właśnie styl pasuje mi do opowieści Mo Faraha najbardziej. Inny w jego przypadku wydałby mi się nieprawdziwy, sztuczny i napuszony.
Z Mo Farahem dzieli mnie wszystko, co dotyczy życia: kolor skóry, płeć, narodowość, wykształcenie, koleje losu, status społeczny, sytuacja rodzinna... Brakuje więc w jego autobiografii podstaw do czegoś, co mądre głowy nazwałyby procesem identyfikacji. Proces ten, polegający na utożsamieniu się czytelnika z bohaterem, jest warunkiem przeżywania jego historii wraz z nim, emocjonalnego zaangażowania się i wzruszenia czytelnika. A jednak... Lektura naprawdę mnie wciągnęła.
Z Mo Farahem dzieli mnie wszystko, co dotyczy biegania. Ja jestem kompletną amatorką, a on prawdziwym zawodowcem. W jego treningach nie ma miejsca na improwizację, a w moich nie ma miejsca na ból, o którym on tak wiele pisze, a którego ja - przyznaję się bez bicia - panicznie się boję. On bardziej ceni zdobywanie medali niż bicie rekordów. Medale, które ja zdobywam, dostaje każdy, kto ukończy bieg, więc nie pozostaje mi nic innego jak bić rekordy. Oczywiście swoje własne.

No więc skończyłam wczoraj czytać "Siłę ambicji". Akurat w dniu drugiego biegu z cyklu GP Żoliborza. Dlatego zaraz po lekturze przebrałam się w strój biegowy, grzecznie stawiłam się na starcie, wykonałam trzy obowiązkowe pętle... To chyba jasne, że Mo Farahem nie byłam.

Złej baletnicy przeszkadza... wiadomo co... A złej biegaczce przeszkadzają: podbiegi, wiatr wiejący prosto w twarz, katar, kaszel, schodki, nierówna nawierzchnia, dzieci przybijające piątki, młodzież pijąca piwo pod obszczanym murkiem... W sumie łatwiej by było wymienić, co nie przeszkadza ;) 51:59 na 10 km wokół Cytadeli podczas drugiej rundy GP Żoliborza... Żenada.













Na szczęście był też medal, serowa babeczka, endorfinowa koszulka, jak zwykle rodzinna atmosfera, wiele miłych spotkań ze znajomymi, rozmowy na temat mojego ewentualnego wolontariatu podczas Maratonu Warszawskiego... Były też jakieś książki do zdobycia w konkursie, ale łaskawie dałam je wygrać innym. I co ja teraz mam czytać? "Inteligencję emocjonalną", którą wciska mi mąż? "Pętlę" Marka Hłaski, która tak jakoś mi się przypomniała? A może po prostu sięgnę po przewodnik po Krakowie? W końcu 13. Cracovia Maraton tuż tuż...

wtorek, 13 maja 2014

maraton na raty


Zastanawiam się od niedzieli, jak wgryźć się w temat Accreo Ekidenu - sztafety, której 10. edycja odbyła się w miniony weekend.

Napisać coś o jej idei?
Accreo Ekiden to rywalizacja sześcioosobowych sztafet. Każda drużyna łącznie pokonuje dystans równy długości maratonu. Pierwszy zawodnik pokonuje odcinek 7,195 km, dwaj następni 10 km, a trzej kolejni - po 5 km. Razem – 42,195 km.
Tegoroczny Accreo Ekiden będzie wyjątkowy, bo jubileuszowy. Nazwa „ekiden”, jak i tradycja sztafet długodystansowych, pochodzą z Japonii. Dlatego w tym roku zawody będą miały prawdziwie japoński charakter. W strefie zmian, zamiast pałeczek, zawodnicy będą przekazywać sobie tradycyjne szarfy, a cała oprawa imprezy będzie nawiązywać do klimatu japońskich zawodów.

Tyle mówi strona internetowa organizatora. Nic dodać, nic ująć.

Napisać coś o pakietach startowych?
W sumie nie miałam tego w planach. Ale widziałam/czytałam/słyszałam, że większość uczestników in minus ocenia stosunek zawartości pakietu do jego ceny. I faktycznie wypasiony nie był, ale zniosłabym i to, gdyby chociaż jakiś batonik w nim się znalazł. Albo gdyby na mecie oprócz wody od sponsora (nie powiem jakiego) jakiś banan czekał. Bo wiadomo... Biegacz głodny to biegacz zły.

Napisać coś o organizacji?
Dwudniowy piknik na Kępie Potockiej. Jedna tura w sobotę, dwie w niedzielę. Na liście startowej 800 sześcioosobowych drużyn. Nie powiem... To była naprawdę potężna machina. Tyle że styczność z nią w zasadzie mnie ominęła. Bo - zgodnie z regulaminem - wszystkimi formalnościami zajmował się kapitan: od zgłoszenia drużyny oraz systematyczne wysyłanie informacji i zmian począwszy, a na odbiorze pakietów startowych i obecności podczas obowiązkowej odprawy skończywszy.
Z rzeczy, które mnie urzekły... Podczas sobotniej tury koleżanka zostawiła gdzieś na trawie worek z ubraniami. W niedzielę bez trudu odebrałam go w depozycie. I jeszcze to, że oprócz szeregu przenośnych kibelków (dostępnych bez kolejki) stał szereg przenośnych umywalek.
Z rzeczy, które były uciążliwe... Zdecydowanie zbyt wąska strefa zmian. Właściwie nie było miejsca na równoczesny szybki finisz osoby kończącej zmianę i ostry start osoby rozpoczynającej bieg. Jedna z osób musiała się zdecydować na przepuszczenie drugiej.

 "Potrzebne są zmiany, konieczne są zmiany..." - śpiewał niegdyś Dezerter. I faktycznie. Podczas sztafety bez zmian ani rusz. Najpierw ja zmieniłam Żuczka, potem Justynka zmieniła mnie. Muszę tylko wreszcie nauczyć się zakładać szkła kontaktowe na imprezy biegowe. Bo głupio musiałam wyglądać, wbiegając do strefy zmian i krzycząc: "Justyna!!! Gdzie jesteś???!!!"

Napisać coś o wynikach?
O zdobywcach pierwszych miejsc i ich rezultatach napisały już chyba wszystkie portale biegowe, więc nie widzę powodu, żeby powielać informacje. Mój team zaś (nie wiem, czy poza nami może to kogoś zainteresować) z czasem 03:12:00 uplasował się na 111. miejscu na 767 drużyn. W składzie znalazło się czterech panów i dwie panie.


Zastanawiam się od niedzieli, jak wgryźć się w temat Accreo Ekidenu i...
Przypominam sobie, jak w styczniu w internecie wybuchło podekscytowanie związane z zapisami na tę imprezę, jak skrzykiwały się kolejne drużyny, jak wreszcie grono moich znajomych zaczęło organizować szyki. I ja wraz z kilkoma osobami bardzo chciałam reprezentować drużynę Team ASA - Biegiem Po Zdrowie, do której w styczniu zostałam przyjęta, ale...W moim przypadku planowanie czegokolwiek z czteromiesięcznym wyprzedzeniem nigdy nie było możliwe.
Przypominam też sobie pewien bardzo mroźny styczniowy dzień.... Byłam właśnie w trakcie wybiegania napisu NESSI na konkurs, kiedy dostałam wiadomość od brata, że zapisał mnie na sztafetę i już. I wyjaśnił mi potem przez telefon, że w zastraszającym tempie znikały miejsca na liście startowej, że brakowało szóstej osoby do zamknięcia drużyny, że jeśli nie będę mogła, to poszukają jakiegoś zastępstwa i żebym o kasę się nie martwiła, bo założyli za mnie. Próbowałam potem się dowiedzieć, ile jestem winna i komu, aż wreszcie odpowiedział mi w niedzielę jeden z kolegów:
- Jesteś niewinna. Ustaliliśmy to na samym początku. Jak nadejdą dla ciebie lepsze czasy, to będziesz nas sponsorować.

Zastanawiam się od niedzieli, jak wgryźć się w temat Accreo Ekidenu i...
Może po prostu - jak w teleturnieju - przedstawię moją drużynę.

Paweł "Zając" Potempski - świetny przewodnik stada (zwłaszcza żeńskiego) na długie dystanse. Potwierdzą to wszystkie dziewczyny, które pod jego czujnym okiem zaliczyły w tym roku niezwykle udane debiuty półmaratońskie i maratońskie.
Kiedy w niedzielę rano oznajmiłam światu, iż wszystkie znaki na ziemi i na niebie wskazują na to, że nie dam z siebie wszystkiego (ci, którzy czytali poprzedni post, z pewnością wiedzą, dlaczego), odpowiedział krótko i na temat: "Droga Pani. Daj z siebie tyle, ile możesz, a nie tyle, ile byś mogła w innych okolicznościach przyrody. Pamiętaj, że dziś biegniemy dla przyjemności i jak Ci wyjdzie, będzie dobrze."

Marcin "Pies Na Baby" Baranowski. Z całej drużyny jego znam najkrócej. Kiedy zaczęłam uczęszczać na treningi Teamu ASA kojarzyłam go przede wszystkim z tego, że zaczepiał wszystkie dziewczyny na Polu Mokotowskim i lubił chwytać uczestniczki treningu za łydkę, udając psa. Zgrywus straszny, a jednak zupełnie serio w ostatniej chwili zastąpił Olę, która zrezygnowała z występu w sztafecie.

Paweł "Nie Do Zdarcia" Żuk - mistrz w kolekcjonowaniu życiówek. Nie tylko swoich. Każdą osobę, o której słyszałabym, że chce poprawić wyniki, w ciemno odesłałabym właśnie do niego. Również mistrz w wykręcaniu kilometrów. W piątek pyknął sobie "Koniczynkę" (trailowy maraton w Ojcowskim Parku Narodowym), w sobotę pyknął najpierw parkrun, a potem Wieliszewski Crossing, w niedzielę zaś wziął na siebie 10 km w sztafecie. Czy będzie to dla kogokolwiek zaskoczeniem, jeśli powiem, że - jeśli chodzi o tempo - był z nas wszystkich najlepszy?

 Małgorzata Roszkowska-Kazała to nie tylko "Wielka Improwizacja", ale i "Najsłabsze Ogniwo". Właściwie to nie wiem, dlaczego pozostała część ekipy zakupiła do drużyny właśnie ją. Może ze względu na najbardziej barwną... garderobę biegową? A może dlatego, że wciąż potrafi zaskakiwać? Ze swoim czasem 25:30 na 5 km pobiegła bowiem o pół minuty szybciej, niż spodziewał się po niej kapitan.

Justyna "Debeściara" Gajewska. Kiedy poznałyśmy się prawie rok temu podczas ostatniego biegu w GP Żoliborza, biegałyśmy mniej więcej na takim samym poziomie. Znalazłyśmy się nawet wtedy na jednym zdjęciu z ostatniej prostej. Dziś na swoim koncie ma już jakieś podia, a ja na mecie zjawiam się minuty świetlne za nią. Ponadto - oaza spokoju i cierpliwa słuchaczka. Często nawet się dziwię, że podczas treningów nie ucieka jeszcze przede mną.

Marcin "Kapitan" Roszkowski.
Kapitan załatwił formalności.
Kapitan zadbał o oprawę fotograficzną.
Kapitan kontrolował czas.
Kapitan kibicował.
Kapitan pilnował, żeby kolejne osoby w odpowiednim momencie trafiały do strefy zmian.
Kapitan częstował bananami i batonikami.
Kapitan polecił założyć po biegu coś cieplejszego.
Kapitan rządził, kapitan radził, kapitan nigdy cię nie zdradził.
Kapitan zszedł z pokładu ostatni.

Do przebiegnięcia maratonu biegacz potrzebuje przeważnie pomocy i wsparcia. Czasem od kogoś, kto doradzi podczas treningów i przygotowań. Czasem od kogoś, kto w trakcie zmotywuje i dotrzyma towarzystwa. A czasem - jak w przypadku Accreo Ekidenu - od całej grupy ludzi, z której każdy weźmie na siebie część dystansu i część odpowiedzialności. Tak, tak... Pomoc i wsparcie. Lepszych słów już nie znajdę, żeby wgryźć się w temat Accreo Ekidenu.

sobota, 10 maja 2014

red alert

Po zimowej odsłonie Wieliszewskiego Crossingu natychmiast i z dziką rozkoszą wpisałam sobie terminy kolejnych edycji do biegowego kalendarza. I żałowałam ogromnie, że do odsłony wiosennej przyjdzie mi czekać tak długo. A jednak, gdy zaczął się zbliżać długo wyczekiwany moment, mój poziom entuzjazmu w skali 1-10 wynosił... -10. Od paru dni coś mnie rozkładało (katar, ból gardła, ból mięśni) - to jedno. Dodatkowo zaś od piątku doszło podirytowanie - to drugie. A to dlatego, że dziwaczny telefon w sprawie pracy nie był tym, o który mi chodziło. Bo czy pasja związana z bieganiem, która łączy mnie ponoć z panem, który kompletuje team do agencji ubezpieczeniowej, oznacza, że jestem świetną kandydatką do wciskania ludziom ubezpieczeń? A to dlatego, że podczas lepienia pierogów przyszedł SMS z nieznanego numeru. "Heyah" - napisał ktoś, o kim nawet nie wiem, czy go znam, i pomyślał sobie, że co? A to dlatego, że ktoś mnie wziął za jakąś Malwinę. Samo w sobie zdarzenie całkiem zabawne, ale jak po raz sama-nie-wiem-który jestem z kimś innym mylona i za kogoś innego brana, to w drobny mak rozpada się namiastka mojego poczucia wyjątkowości. A to dlatego, że mąż wybuchł, bo zamiast brylować z nim po koncercie na salonach w przypływie złego samopoczucia wolałam iść się zdrzemnąć w samochodzie.

Dziś rano poziom entuzjazmu zaczął oscylować w okolicach -15. Przeziębienie nie odpuściło, wstać z łóżka mi się nie chciało, a na drugie śniadanie jakieś anonimowe dzieciaczki postanowiły zrobić mi telefoniczny żarcik.
- Czy chciałaby pani kupić kota?
- Tak. Najchętniej w worku.


A jednak wyrwałam się z tego rozmemłania, w międzyczasie poprosiłam męża o ogarnięcie kwestii dojazdu na start...
- Mogłabyś wbić ten adres do GPS-a? - poprosił, gdy już siedzieliśmy w samochodzie, i podał mi karteczkę z wydrukowaną mapką. Były na niej zaznaczone nazwy różnych ulic, parkingi, drogi dojazdowe...
- A miejscowość jaką mam wpisać?
- No Wieliszew.
- Na pewno? Bo przecież każdy bieg odbywa się, owszem, w gminie Wieliszew, ale w innej miejscowości.
- Na pewno.

W drodze do biura zawodów poziom entuzjazmu niepokojąco zbliżył się do -20. Najpierw korek, potem ulewa, a potem... mężowe "na pewno" okazało się w stu procentach niepewne. Po kolejnej próbie samodzielnego odnalezienia drogi, po kolejnej jakże uroczej wymianie zdań, wykorzystać trzeba było koło ratunkowe pod tytułem "telefon do brata".

- Daleko jeszcze do biura zawodów? - zapytaliśmy z mężem strażaków, gdy jakieś 15 minut przed startem dotarliśmy wreszcie do wypełnionej samochodami leśnej drogi w... Skrzeszewie.
- Nie - strażacy powiedzieli to takim tonem, że zaczęłam się obawiać, iż czeka nas jeszcze dwukilometrowy sprint.
- A tak na serio... - ponowiłam zapytanie, gdy mąż zostawiał okrycie wierzchnie w bagażniku.
- Naprawdę blisko - strażacy machnęli ręką. - Tam, gdzie kłębią się ci ludzie.
Wytężyłam wzrok, mimo braku szkieł kontaktowych dostrzegłam strefę startu, podziękowałam i truchcikiem ruszyłam we wskazaną stronę.
- Dzisiejsza trasa jest naprawdę trudna! - ostrzegli, gdy już się oddalałam.
- Wiem! - zdołałam jeszcze odkrzyknąć. Bo w przypadku tego biegu faktycznie nikt nie obiecywał, że będzie lekko. Już od dawna organizatorzy ostrzegali, że licząca 12,5 km Wieliszewska Trasa Crossowa będzie najbardziej wymagającą trasą cyklu, z sumą przewyższeń około 200 m.


Jeśli chodzi o sprawy organizacyjne związane z trasą... Oprócz stałych oznaczeń Wieliszewskiej Trasy Crossowej organizatorzy obiecali przymocować dodatkowe strzałki oraz częściowo oznaczyć drogę za pomocą taśmy. I obietnicy tej dotrzymali. Ba, dodatkowymi tabliczkami i taśmą oznaczyli również niebezpieczne miejsca (strome i śliskie zbiegi, wystające z ziemi pniaki). Obiecali, że w miejscach newralgicznych będą patrole straży pożarnej. I faktycznie były. Czasem nawet towarzyszyli im kibice i osoby robiące zdjęcia. Obiecali się postarać, żeby co kilometr była stosowna strzałka z oznaczeniem dystansu. Hmm... Nie wszyscy je widzieli. Ja niestety też nie. Ale mąż twierdzi, że były, więc to pewnie z winy braku szkieł kontaktowych albo dlatego, że z ostrożności tak bardzo skupiałam się na podłożu. Obiecali wreszcie, że na trasie w okolicy 6-7 km będzie zlokalizowany bufet z wodą i izotonikiem, na który, szczerze mówiąc, bardzo się nastawiłam. Jakby to powiedzieć, gdy do czegoś, co bufet przypominało, dobiegłam, zobaczyłam tylko pusty stolik i trochę rozrzuconych w okolicy plastikowych kubeczków. A za mną biegło jeszcze naprawdę sporo osób.


 Oczywiście wszystkie te niedociągnięcia zrekompensowała zerowa opłata startowa, przepiękna trasa (o tej porze roku pełna kwitnących konwalii), medale, posiłek (w tym kultowe już chyba ciasto drożdżowe), kameralna atmosfera, która utrzymana została m.in. przez odbywający się tego samego dnia konkurencyjny Bieg Łosia (w zawodach wzięło udział 86 biegaczy, wiele osób zapisanych na Wieliszewski Crossing po ogłoszeniu terminu Biegu Łosia wybrało tę druga imprezę) oraz świadomość, że kilka znajomych osób znalazło się w pierwszej trójce w swoich kategoriach wiekowych (na pudle stanęła Klaudyna, Ania Korzeniowska-Sobczuk, Luis). Ja - tak samo jak w edycji zimowej - bieg ukończyłam na 5. miejscu w kategorii K-30. Dokonałam tego - tak samo jak w edycji zimowej - mimo przeziębienia, które tak bardzo mi doskwierało. I - tak samo jak po edycji zimowej - nie mogę się już doczekać kolejnej rundy. Zwłaszcza, że dla mnie będzie to runda ostatnia. Termin zawodów jesiennych pokrywa się niestety z maratonem we Wrocławiu.



Po biegu i napełnieniu brzuszków dość szybko zdecydowaliśmy się z mężem na powrót. Nie poczekaliśmy nawet na dekorację najlepszych. To już tylko dzięki relacjom znajomych wiemy, że w stosunku do edycji zimowej zaszło jeszcze parę zmian. Pucharami nagrodzeni zostali nie tylko zdobywcy pierwszych miejsc w poszczególnych kategoriach, ale również zdobywcy drugich i trzecich. Z relacji znajomych dowiedzieliśmy się też, że odbyło się losowanie nagród dodatkowych, w którym mąż wygrał karnet na siłownię. To znaczy... wygrałby go, gdyby na tym losowaniu został. I pewnie by tak zrobił, gdyby informacja na ten temat pojawiła się wcześniej w regulaminie czy na fejsowej stronie wydarzenia. Bo... tu jeszcze jeden zarzut pod adresem organizatorów. W porównaniu z edycją zimową szwankował trochę przepływ informacji, na temat którego poprzednio się rozpisywałam w samych superlatywach.

Po biegu i napełnieniu brzuszków dość szybko zdecydowaliśmy się z mężem na powrót. W drodze do domu zahaczyliśmy o Smaczny Targ, który zdecydowanie nas zniesmaczył (mieszkańcy warszawskiej Białołęki - nie polecam!), zaliczyliśmy kolejną jakże uroczą wymianę zdań, a gdy przekroczyliśmy próg mieszkania i udałam się wreszcie do toalety...
- I wszystko jasne! - wykrzyknęłam, a mąż dość szybko zrozumiał, o co chodzi. Bo - tak samo jak w przypadku edycji zimowej - pod nosem zanucić sobie mogłam piosenkę niekoniecznie lubianej przez mnie wokalistki:


No wiecie, jeśli moja delikatna krytyka wydaje się komuś od czapy, najprościej będzie to zrzucić na karb tego, że... jestem kobietą - wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie...

środa, 7 maja 2014

ślimak, ślimak, pokaż rogi...

"nie wszystko złoto, co się świeci"
sobota, 16 lipiec 2011, 19:56  

Milczenie jest złotem?
Nic bardziej mylnego.
Zazwyczaj nie ma w sobie nic z wartości szlachetnego metalu.
Może oznaczać:
odmowę
lekceważenie
zemstę
niechęć
nienawiść
zapomnienie
bezmyślność
i... niewiedzę.
Milczenie, często bardziej niż rozmowa, potrafi zadać ból.

Milczenie jest złotem?
Nic bardziej mylnego.
Ale bywa, że ma w sobie coś z wartości szlachetnego metalu.
Może oznaczać:
zgodę
szacunek
pojednanie
przyzwolenie
lubienie
rozpamiętywanie
rozmyślanie
i... powstrzymanie się od wyrażania zbędnych słów.
Milczenie, często bardziej niż rozmowa, potrafi sprawić przyjemność.

Milczenie jest złotem?
Milczenie może być wszystkim.
Niezliczoną ilością domysłów i interpretacji.
Teoretycznie.
Bo praktycznie – milczenie jest niczym.

Tak, wiem, to dosyć dziwny wstęp do notki. Nawet jak na mnie. Ale... niedawno jeden z moich biegających kolegów stwierdził na fejsie, że milczenie wcale nie jest złotem, a ten stary wpis był moim odnośnie tego stwierdzenia komentarzem. Zresztą... kwestia "mówić czy milczeć" zawsze pozostawała w kręgu moich największych zainteresowań. Zagadnienie to planowałam nawet uczynić tematem rozważań mojej niedoszłej pracy magisterskiej z filozofii. I choć nigdy nie umiałam udzielić jednoznacznej odpowiedzi, jak to z tym mówieniem i milczeniem jest, choć w wielu wypadkach zdecydowanie postawiłabym na milczenie, to jednak - jako dyplomowany językoznawca, ex-studentka filozofii i blogerka - przychylałabym się raczej do przyznania pierwszeństwa mowie. Bo bez mowy nie ma komunikacji, nie ma poznania, nie ma literatury... Bo bez wyrażenia swoich pragnień, bez powiedzenia na głos o swoich potrzebach, często z ich realizacją pozostajemy sami i znikąd nie dostajemy pomocy.

Po opublikowaniu na blogu relacji z Biegu Chomiczówki przydarzyła mi się taka sytuacja:

Czasem warto jest mówić na głos, o czym się marzy. Ba, czasem warto nawet o tym napisać. Choćby na blogu. Ci, którzy mają to nieszczęście spotykać się ze mną więcej niż raz w tygodniu, wiedzą, że od jakiegoś czasu nie marzyłam o niczym innym, jak o darmowym karnecie do fitness klubu na kolejny miesiąc. A tu... Wracam sobie z wybiegania i znajduję taką oto wiadomość:
"Pani Małgorzato, zgodnie z prośbą WCA - sponsora karnetów - informuję, że mamy dla Pani wspomniany w blogu karnet :) Bardzo proszę o kontakt telefoniczny /.../ lub adres do wysłania. Pozdrawiam. Ela Iglewska-Romanowska (dyrektor Biegu Chomiczówki)".

A po opublikowaniu relacji z GP Żoliborza... "Gosiu, tak mi się skojarzyło po Twoim ostatnim wpisie. Wiesz, że w cyklu Szybko Po Woli też możesz, jako bezrobotna, wystartować za darmo?" - poinformowała mnie koleżanka z parkrunu.


Owszem, wiedziałam, że takie zawody istnieją, i że w kwietniu odbyła się pierwsza runda. Owszem, zaglądałam nawet kiedyś na stronę internetową imprezy, zachwyciłam się nazwą cyklu (jako językoznawca nie mogłam nie docenić tej gry słów) i logo ślimaka nawiązującym nie tylko do wieloznacznej nazwy, ale i do kształtu trasy. Po skonfrontowaniu jednak cennika (a naprawdę nie jest on wygórowany) z zawartością mojego portfela nawet nie zagłębiałam się w regulamin. Dzięki podpowiedzi Kasi naprawiłam swój błąd, dowiedziałam się, że zbliża się termin drugiej rundy, napisałam maila do organizatora, wykonałam telefon, zostałam zwolniona z opłaty, znalazłam się na liście startowej i w rezultacie w niedzielę 4-go maja stawiłam się w Parku Szymańskiego.


Pod względem organizacyjnym nie mam imprezie nic do zarzucenia. Wszystko przebiegało, jak należy. Dodatkowymi walorami niedzielnego biegu były zaś:
- przyjemne, niewyeksploatowane miejsce (bo ile można biegać w Parku Skaryszewskim i na Kępie Potockiej?),
- trasa (nie licząc kilku ostrych zakrętów) wcale nieślimacza,
- kameralna, niemal rodzinna atmosfera (w biegu wzięło udział 105 uczestników, dzięki czemu bez trudu można było zrobić grupowe zdjęcie),
- wspaniali kibice (ludzie, którzy przychodzili do parku na niedzielny spacer, siadali na ławeczkach wzdłuż trasy i naprawdę bardzo angażowali się w doping),
- izotonik, pomarańcze i słodkie bułeczki, które oprócz wody czekały na mecie na biegaczy,
- losowanie dodatkowych nagród.
Z pomocą przyszła też organizatorom słoneczna (acz nieupalna) pogoda. Po deszczu, który prześladował warszawskie imprezy biegowe od Biegu Dookoła Zoo począwszy, nie pozostał nawet ślad.

Co do mojego startu zaś... W kolejce do TOI TOIa zapytał mnie Daniel Karolkiewicz (ten miły chłopak w okularach z ENTRE.pl), jak planuję pobiec, po czym...
- A nie... Ty przecież będziesz improwizować - sam sobie odpowiedział. I się nie mylił.

Miało być powoli. Miało być o tym, że ślimak, który jest znakiem rozpoznawczym cyklu "Szybko Po Woli", powinien być i moim znakiem rozpoznawczym. Bo bardzo się ślimaczę, bo mam twardą skorupkę, przez którą ciężko się przebić, bo czasem pokazuję rogi... Tymczasem... Jak na swoje możliwości byłam dziś niczym Speedy Gonzalez. Swoją życiówkę z Biegu Dookoła Zoo - 50:17 (czas netto) - zastąpiłam nową - 50:15 (czas brutto) :)


Milczenie jest złotem? Może i tak. Może powinnam powstrzymać się od pisania i zachować informację o cyklu "Szybko Po Woli" dla siebie. Żeby następnym razem w Parku Szymańskiego nie zjawiły się tłumy, żeby nie ściągać sobie na kark konkurencji... Ale... ktoś powiedział o tych zawodach mnie, więc i ja przekazuję dalej. A kolejnej rundy już się nie mogę doczekać. Zwłaszcza, że wypada w moje urodziny.