niedziela, 26 stycznia 2014

to be free for... free

Około 30 km od centrum Warszawy, niedaleko Legionowa, znajduje się gmina Wieliszew. Od 2010 roku zarządza nią wójt Paweł Kownacki. Z internetu można się dowiedzieć, że zdobył on tytuł Najlepszego Wójta Roku 2011 na Mazowszu, wieść-powiedzmy-gminna niesie zaś, że jest niezwykle twardym zawodnikiem MTB, a od niedawna zaczął również biegać. Zresztą... Nie ma się co dziwić. Tereny gminy Wieliszew, słynące z bliskości Jeziora Zegrzyńskiego i Narwi oraz z  przepięknych obszarów leśnych, na których wyznaczone są liczne szlaki: piesze, biegowe i rowerowe, stwarzają doskonałe warunki, by szlifować swoje osiągnięcia w tych dyscyplinach.

- Wiesz... Jest taki bieg w Wieliszewie... - jakiś czas temu pewien kolega podrzucił mi dość intrygujący trop. Nie omieszkałam go sprawdzić, a gdy już nim poszłam, gdy na liście startowej umieściłam siebie i męża, nie omieszkałam też rozesłać wici w zaprzyjaźnionych grupach biegaczy.

Z cyklu: biegi kuszące w okolicach Warszawy. Wieliszewski Crossing, edycja zimowa = 6,5 km biegu lub 12,5 km roweru + zawody dla dzieci + elektroniczny pomiar czasu + posiłek i bufet regeneracyjny + pamiątkowy medal dla uczestników i nagrody dla zwycięzców. Grand Prix będzie miało również swoją odsłonę wiosenną, letnią i jesienną. Cena pakietu... niewiarygodne... 0 zł. Ze szczegółami zapoznać się można tutaj: http://wieliszew.pl/1290,1,1,wieliszewski-crossing-zima,czytaj-wiecej.html


Reklama okazała się na tyle skuteczna, że na dzisiejszych zawodach zebrała się całkiem pokaźna gromada krewnych i znajomych królika, gotowa zmierzyć się z trasą wiodącą wśród niezwykle urokliwych lasów Uroczyska Poniatów.

Do ósemki Zabieganych postanowił dołączyć jakiś... Niezidentyfikowany Obiekt Latający.

 Biegam Na Tarchominie - foto by Ewa Kiec

- Reklama reklamą... Ale ile z tych obietnic znalazło pokrycie w rzeczywistości? - mógłby ktoś zapytać. - Bo na papierze i w internecie napisać można wszystko. Bo Kownacki to polityk i dobrze wie, czym jest... kiełbasa wyborcza. No i... Czy coś, co jest za darmo, może być dobre?
- Tak. Zdecydowanie może być dobre - odpowiedziałabym komuś takiemu. I myślę, że w ten sam sposób odpowiedziałyby wszystkie znane mi na tych zawodach osoby. Bo... Podobały się medale, które dostali wszyscy, i puchary dla zwycięzców w poszczególnych kategoriach. Smakowało ciasto, grochówka i kiełbaska z ogniska. Zachwyciła sprawność organizatorów, dbałość o to, by było co wypić, gdzie usiąść i się ogrzać oraz pieczołowitość, z jaką przygotowana i oznaczona została trasa. Urzekł przepływ informacji - dzień wcześniej na facebookowej stronie wydarzenia systematycznie pojawiały się szczegóły dotyczące warunków panujących na trasie: opisy, mapki, zdjęcia i filmik http://www.youtube.com/watch?v=4ujvhDcxxxs&feature=youtu.be, a w dniu zawodów - dzięki elektronicznemu pomiarowi czasu - wyniki sprawdzać można było na bieżąco. Czuć było, że organizatorzy włożyli w tę imprezę serce. Dodatkowym walorem Wieliszewskiego Crossingu była jego kameralność (na starcie stawiło się jedynie 106 biegaczy i 64 kolarzy) i niemal rodzinna atmosfera. No i... Można powiedzieć, że rozpieściła nas pogoda: temperatura -8 stopni w porównaniu z sobotnią -15 wydawała się upałem, a śnieg, połyskujący w delikatnym słońcu, dodał trasie magii i uczynił ją - choć łatwa nie była - całkiem przyjemną. Nawet jeśli ostatecznie okazała się dłuższa niż pierwotnie podawano (regulamin podawał 6,5 km, ulotka dostępna w biurze zawodów 7 km, a zegarki większości znajomych około 7,6 - 7,7 km).

Dziś tryb "pędzący żółwik" wszedł w fazę "szarżujący ślimak". Mimo różnych przeciwności losu 5. miejsce w kategorii wiekowej i 9. miejsce w kategorii OPEN KOBIET mam w kieszeni. Chciałabym móc powiedzieć, że ciężko na nie pracowałam, ale... Za te wyniki dziękuję przede wszystkim tym, którzy wystraszyli się pogody i odpuścili sobie ten bieg :)

foto by Ewa Kiec, wedle autorki: "a to to takie ładne mi wyszło, wy tacy ładni i rodzinno-sportowe :)"

Wieliszewski Crossing to jednak nie tylko impreza, która ma uczynić zadość pasjom organizatorów (warto dodać, że wójt Paweł Kownacki wykazał się nie tylko zmysłem organizacyjnym, ale zajął również 1. miejsce w kategorii OPEN MĘŻCZYZN w MTB i 1. miejsce w swojej kategorii wiekowej w biegu) i uczestników. Jej celem jest również promocja gminy Wieliszew. Wiosną, latem i jesienią kolarze i biegacze będą mogli się zapoznać z kolejnymi wieliszewskimi szlakami.
10.05.2014: WIELISZEWSKA TRASA CROSSOWA (przy Al. Róż w Skrzeszewie). Będzie to jedna z bardziej wymagających czasówek (suma przewyższeń to około 200 m) po trasie, która dała się mocno w kość wielu kolarzom.
15.06.2014: KRUBIN (przy remizie strażackiej). Trasa łatwa, a przez to szybka, w odkrytej przestrzeni łąk, prowadząca m.in. nad brzegami Narwi i Jeziora Góra oraz w okolicy ruin pałacu Poniatowskich w Górze.
14.09.2014: WIELISZEW (przy hali sportowej). Trasa średnio-wymagająca, zróżnicowana nawierzchnia (asfalt, kostka, leśne dukty, piach), na terenie leśnym trasa interwałowa.
Coś czuję, że nie tylko ja wpisałam już sobie te terminy do kalendarza.

A tutaj komplet Zabieganych w blasku glorii, sławy, chwały i... słońca, które tuż przed biegiem nieśmiało wychyliło się zza chmur. Warto nadmienić, że dwie dziewczyny z tego zdjęcia (Agata i Klaudyna) stanęły na najniższym stopniu podium w swoich kategoriach wiekowych. Mnie zaś po zapoznaniu się z wynikami po raz kolejny ogarnął żal, że jeszcze nie jestem w K-40 ;)

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Chomiczówka, Chomiczówka...

prolog
Warszawa. 18.01.2014
Byłam dziś ze znajomymi z Biegam Na Tarchominie w naszej miejscowej Trattorii. Ot, takie tam... 3xP. Piwo, pizza, pogaduchy. Aż tu...
- Ej! - trącił mnie mąż. - Zobacz, kto tam jest! Ten, co na Tarchominie otwierał wino ze swoją dziewczyną.
- Aaa... - przyjrzałam się mężczyźnie, który wraz z żoną (chyba) i dziećmi siedział kawałek dalej. - Sidney Polak...
- No właśnie - przytaknął mąż.
Lecz wino - winem, Tarchomin - Tarchominem, a teraz już nadeszła najwyższa pora, by na dobranoc zanucić sobie:
Chomiczówka, Chomiczówka...


Tymczasem dzień później...
epizod 1
 - A wiesz... Są takie fajne zawody na Chomiczówce. Jednego dnia można wziąć udział w dwóch biegach - na 5 i na 15 km. I oba nagradzane są medalami - zimą zeszłego roku uprzejmie doniósł mi brat. Tak, brat. Bo było to w dobie, gdy o wszelkich imprezach biegowych informował mnie właśnie on. Ja sama jeszcze nie potrafiłam się wtedy poruszać po żadnych portalach i serwisach biegowych, ja sama nie potrafiłam jeszcze wtedy znajdować co bardziej apetycznych kąsków.
- Nie no... co ty... - coś w tym stylu odpowiedziałam na jego propozycję. - Piętnastu kilometrów nie dałabym rady przebiec, a pięć... niby tak, ale... Zimą? Mam biegać zimą? Gdy na zewnątrz panuje mróz?

Tę historię przypominam sobie, biegnąc któryś z pięciu kilometrów IX-go Biegu o Puchar Bielan. A wspomnieniom tym towarzyszy radość, że w ostatniej chwili zdecydowałam się na założenie swojej nowiutkiej turkusowej (a jakże! pod kolor mój i pod kolor dostępnego w pakiecie startowym polarowej komino-czapki) bielizny termicznej. AccuWeather wskazuje bowiem  temperaturę powietrza: -5, odczuwalną: -15, wieje dość silny wiatr, a śnieg bezlitośnie zacina w twarz. Do tego po ukończeniu tego 5-kilometrowego okrążenia czekają mnie jeszcze 3 takie same w XXXI Biegu Chomiczówki. Bieg o Puchar Bielan to przecież tylko rozgrzewka.

                            Zabiegani Po Uszy                              Biegam Na Tarchominie


epizod 2
Dwie konkurencje jednego dnia... Hmmm... Przeprowadziłam niedawno z różnymi znajomymi biegaczami rozmowy na temat startowania w imprezach biegowych. Jeden z nich, Paweł P, tłumaczył, że zimą stara się odpuszczać większość zawodów, by zbudować siłę biegową na pozostałą część roku. Drugi zaś, Zbyszek, napisał w zaprzyjaźnionej grupie: Z niepokojem patrzę na coraz większą ilość kontuzji u biegaczy. Często są to kontuzje "na własne życzenie". Zamiast trenować rozsądnie rzucamy się na prawie każde zawody biegowe. Myślę, że wielu z nas przyznałoby się do tego, że zdarzyło się im pobiec nawet w 2-3 startach w tygodniu. Stale rosnąca ilość imprez biegowych kusi, jednak warto zastanowić się przy wypełnianiu kolejnego arkusza rejestracyjnego - czy warto. Częste starty zaburzają proces trening-regeneracja-trening itp. Poza tym, co wytrzyma organizm dwudziestolatka, nie koniecznie już udźwignie trzydzisto- lub czterdziestolatek. Do tego dochodzi ambicja (sorry, ale często chora), by w jak najkrótszym czasie poprawić tyle życiówek, ile się tylko da... Trend ten widać na każdym poziomie biegowym, jednak bardzo często w taką pułapkę wpadają Ci z krótkim stażem biegowym...
Słowa obu wzięłam, oczywiście, pod rozwagę. I obu udzieliłam mniej więcej takiej samej odpowiedzi: Cóż... Przychodzą mi czasem okresy mocno obłożone zawodami. Cieszę się nimi jak dziecko, bo... gdy pracuję na udział w nich nie mam prawie w ogóle czasu. Przy moim sposobie biegania jednak, jak to niedawno komuś mówiłam, to jedynie mocniejsze treningi, a nie wyścigi. Mogę dzięki zawodom osiągnąć tempo (wcale nie zawrotne), do którego nie jestem w stanie się inaczej zmusić.
No więc dokładam do piąteczki w Biegu o Puchar Bielan piętnastkę w Biegu Chomiczówki. I mam dzięki temu po prostu dłuższe wybieganie w nieco szybszym tempie. Wciąż jednak na tyle wolnym, by móc po drodze zamienić parę słów z Piotrem "Dzikim" Krawczykiem - organizatorem Biegów Po Prawdziwej Warszawie. Wciąż jednak na tyle wolnym, by...


Gdy znienacka rozlega się ta piosenka, jest to znak, że dzwoni mój telefon. Na wszelki wypadek spoglądam na wyświetlacz. Widzę na nim imię i nazwisko biegnącego w tych zawodach kolegi. Odbieram, gdyż boję się (a mam pewne podstawy), że mogło mu się coś stać. Z drugiej strony słuchawki dobiega mnie jednak kobiecy głos:
- Dzień dobry, dzwonię z sekretariatu biura zawodów. Znaleźliśmy komórkę i dokumenty na nazwisko takie-to-a-takie. Wszystko czeka u nas do odbioru.
- Dobrze. Przekażę koledze, jak go spotkam, albo sama się do państwa zgłoszę - dyszę do słuchawki. Zaaferowana nie zauważam nawet, jak Ewa robi mi zdjęcia. A telefonu od mamy, która dzwoni kilka chwil później, już nie odbieram. Rozłączam się. Pewnie się domyśli, że jak zwykle zadzwoniła w najmniej odpowiednim momencie.

foto: Ewa Kiec

epizod 3
Niezrażona tym, że niemal na samym początku drugiego okrążenia dubluje mnie elita, biegnę dalej. Wciąż czuję sie dobrze, wciąż trzymam tempo. Do tego dużo ciepłych myśli kieruję pod adresem organizatorów. Fajna turkusowa komino-czapka z polaru, dwa medale, ciepły poczęstunek, ogrzewająca folia, elektroniczny pomiar czasu, policjanci i straż miejska sprzyjający biegaczom, wolontariusze wkładający w swoją pracę całe serce, wszystko jest ogarnięte, jak należy i... za jedyne 25 zł. Można? Można. I chciałabym powiedzieć, że moje zadowolenie jest niczym niezmącone, ale... Nagle wczuwam się w punkt widzenia mieszkańców osiedla. I dociera do mnie, że mają przez nas - biegaczy - przerąbane. Starsze panie, które nie mogą przejść przez pasy, bo boją się wbić w biegnący tłum, ludzie, którzy nie mogą wyjechać z parkingu, bądź nań wjechać (a pewnie muszą gdzieś dotrzeć, coś zrobić, coś załatwić), wszyscy ci, którzy uwięzieni są w różnego rodzaju środkach lokomocji na zablokowanych przez policję ulicach... Obiecywałam sobie, że - wzorem niektórych - już zawsze będę maksymalną egoistką i już zawsze będę myśleć tylko o sobie, ale... jakoś tak nie potrafię. Obiecywałam sobie też nie być już niczyją nianią, ale gdy widzę Ewę i Kamilę...
- Ej! Powiedzcie takiemu-to-a-takiemu, że zgubił telefon i dokumenty! Czekają na niego do odbioru w sekretariacie biura zawodów! - nie mogę się powstrzymać, naprędce relacjonuję dziewczynom sytuację i biegnę dalej.
foto: Ewa Kiec

epizod 4
Trzecie okrążenie rozpoczęte. Przypomina mi się artykuł, który czytałam niedawno na temat Biegu Chomiczówki. Wszyscy są zgodni, że to najbrzydsza trasa w Warszawie – wokół głównie PRL-owskie bloki i wieżowce, łyse drzewa i albo brudny śnieg, albo brunatna breja naokoło. Wielka płyta rządzi tutaj bezwzględnie i nie zmienią tego nawet sympatyczne domki pomiędzy. Chodniki, jezdnie, osiedlowe uliczki i parkingi. Poziom atrakcyjności równy mniej więcej 6547 odcinkowi „Mody na sukces”. I faktycznie, wszystko się zgadza. Ostatnia rundka wokół blokowiska zaczyna mnie nużyć. Do tego, gdy jestem już w jej połowie, tam gdzie jest punkt pomiaru, gdzie z ulicy Żółwiej wbiega się w Mistrzowską (cóż za zbieg okoliczności), dopada mnie kryzys i czuję, że mam dość. Jednak... tu pojawia się kolejna przewaga zawodów nad samodzielnym wybieganiem... skoro już w zawodach wystartowałam, głupio by było ich nie ukończyć. W miejscu, gdzie wolontariusze stoją z tablicą informującą, że do mety został tylko 1 km, znów łapię wiatr w żagle.
- Gosia! Ogień! - słyszę, jak tuż przed ostatnią (kilkudziesięciometrową) prostą, dopinguje mnie Adam.
- Nie mam siły - mruczę, ale... widząc przed sobą jakąś dziewczynę... - Chyba zdołam jeszcze ją wziąć - dodaję w myślach. No nie mogę się oprzeć.

foto: Ewa Kiec

 epilog 
Zadowolona jestem z tych dwóch biegów. Czasy jak na mnie i jak na tę pogodę nie są najgorsze. Do tego... tu znowu fragment artykułu... Trzecia niedziela stycznia to dobry czas, żeby zweryfikować pierwsze skutki realizowanych właśnie planów treningowych. A ja mam takie poczucie, że mój plan (poniedziałek: regeneracja, wtorek - piątek: treningi biegowe na przemian z siłowymi, sobota: spokojny parkrun w ramach roztruchtania, niedziela: zawody w ramach mobilizacji) przynosi rezultaty.



Po odebraniu medali, po posiłku regeneracyjnym i ciepłej herbacie udajemy się z grupą znajomych na salę gimnastyczną do szkoły, gdzie odbędzie się nagradzanie najlepszych (w tym przypadku wiem, że nie czeka na mnie nic) i losowanie nagród wśród wszystkich uczestników biegu (w tym przypadku marzy mi się wylosowanie miesięcznego karnetu do Warszawskiego Centrum Atletyki). Około 15.30 wychodzę z sali z pustymi rękami. Ale za to w głowie mam budujący obrazek, jak na podium staje najstarsza zawodniczka i najstarszy zawodnik zakończonej właśnie imprezy biegowej (Janina Rosińska, rocznik 1936 i Bogusław Granat, rocznik 1932). I jeszcze...
- Gratulacje! - gdy zbieram się po ceremonii, wyciąga do mnie dłoń pewien mężczyzna. Mija kilka sekund, nim rozpoznaję w nim uczestnika, który w Biegu Chomiczówki niemal cały czas biegł obok mnie i z którym na zmianę się wyprzedzaliśmy.
- Ale czego? - ze zdziwienia mam ochotę zapytać. Nie muszę jednak. Mężczyzna wyjaśnia sam z siebie.
- Trzymałem się przez prawie cały bieg blisko ciebie. Odstawiłaś mnie jednak w samej końcówce i już nie dałem rady cię dopędzić. Byłaś szybsza. Ale... dzięki tobie złapałem dobre tempo i poprawiłem o 2 minuty życiówkę.
Te słowa to jest moja największa nagroda tego dnia. Bo przecież w tym wszystkim nie chodzi o to, żeby złapać króliczka, ale by go gonić. Fajnie być czasem takim króliczkiem.

piątek, 17 stycznia 2014

nie, stary, dziękuję, to mnie nie interesuje

Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Po poprzedniej notce (choć niewiele jest śladów w komentarzach) ktoś się ze mną zgodził, a ktoś zmył mi głowę i wszedł w polemikę. No cóż... skoro już się wydało, że lubię wkładać kij w mrowisko, czas na kolejną porcję bluźnierstw. A zatem... Wyznaję wszem i wobec: nie ciągnie mnie do biegowych książek. Wiem, że powinnam brylować na salonach i chwalić się lekturą tego i owego, rzucać na prawo i lewo pojęciami, nazwiskami, tytułami... Wiem, że powinnam wszystkimi czterema kończynami podpisywać pod rankingami, jakie w okolicach Bożego Narodzenia publikowały różne serwisy biegowe, i z których jasno wynikało, że książka to wymarzony przez biegacza prezent pod choinkę jest. Wiem, ale... Boże, ratuj! Jak to mnie ciągnie, kiedy mnie nie ciągnie? 

A żeby nie było, że nie próbowałam... Wygrałam kiedyś w konkursie pewną książkę i postanowiłam przeczytać ją od deski do deski. Tytuł pozycji: "Bieganie bez wysiłku". Autorzy: Danny Dreyer, Katherine Dreyer.

 Opis dostępny na stronie internetowej Empiku brzmi:

Bieganie stanie się zabawą, mnóstwo energii, zero wysiłku.
Chi Running to alternatywa dla biegania siłowego. Opiera się na liczącej wieki zasadzie tai-chi: „mniej to więcej”. Dzięki tej technice zostaniesz swoim najlepszym przyjacielem, nauczycielem i przewodnikiem. Stosując Chi Running, wyciszysz się, a jednocześnie będziesz pełen energii. Magiczne, a zarazem konkretne wskazówki Chi Running staną się dla ciebie inspiracją przy każdym kroku.
Ta technika jest dobra dla wszystkich: początkujących, zaawansowanych, ludzi po czterdziestce, a także tych, którzy obawiają się rosnącego z wiekiem ryzyka kontuzji. Biegaj według wskazówek Chi Running, a twoje ciało będzie zdrowe, zrelaksowane i wolne od kontuzji spowodowanych przez niewłaściwe techniki siłowe.




- Jak uda Ci się przebrnąć przez ten bełkot, lanie wody i pranie mózgu, które są na początku, to znajdziesz tam kilka ciekawych rad i uwag - uprzedził mąż, który książkę wziął na pierwszy ogień.
I faktycznie... Właściwie na tym można by zakończyć "recenzję" tego dzieła. Mimo iż sekciarsko-propagandowa forma wypowiedzi umęczyła mnie strasznie (w końcu polonistką jestem z wykształcenia i wyniosłam ze studiów zamiłowanie do dobrego stylu), udało mi się dobrnąć do rozdziałów, w których znalazłam kilka ciekawych rad i uwag. Ba, niektóre z nich z mniejszym lub większym sukcesem wcieliłam nawet w życie. Lecz... gdy doszłam do miejsca, w którym autor odradza wprowadzania do treningu biegowego innych dyscyplin sportowych... Trenuj, biegając. Jeśli chcesz rozwinąć mięśnie - biegaj więcej, ale nie marnuj czasu na ćwiczenia z ciężarkami - przeczytałam i przestałam marnować czas na dalszą lekturę. Nie, stary, dziękuję, to mnie nie interesuje. Bo nic na to nie poradzę, ale (w końcu klasycznym bliźniakiem jestem ze znaku zodiaku) lubię różnorodność i rozmaitość:

bieganie, fitness, pływanie...
bieganie, kajaki, narty...
bieganie, łyżwy, rower...

No właśnie... A propos tej ostatniej trójki... W najbliższą sobotę (18.01.2014) odbędzie się w Warszawie XXV Warszawski Triathlon Zimowy. A ja... mimo iż byłam już zapisana, mimo iż kilka treningów pod jego kątem odbyłam, mimo iż z pewnością jest gwarancją dużego urozmaicenia... zrezygnowałam. Kilka względów o tym zadecydowało: i te banalne ekonomiczne, i te zdroworozsądkowe (w niedzielę przecież mam przebiec 5 km w Biegu o Puchar Bielan i 15 km w Biegu Chomiczówki), i te przerażające (historie opowiadane przez kolegę na temat poprzednich edycji WTZ sprawiły, że włosy stanęły mi dęba), i te wzruszające (w końcu strach męża, snującego wizje, jak przewracam się na rowerze na śliskiej nawierzchni, też pod uwagę trzeba wziąć)... Zrezygnowałam do tego stopnia, że zamiast tego wolałabym przeczytać jakąś biegową książkę. Ale tylko pod warunkiem, że byłoby to "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" Haruki Murakamiego (Ma ktoś? Miałabym przynajmniej gwarancję dobrego stylu). Zrezygnowałam do tego stopnia, że nuci mi się dziś to:

http://tomeeeczek.wrzuta.pl/audio/7eJwybItuiS/variete_-_american_way
Na ścianie wywieszone marzenia miał,
- Chcesz mówił - poczytaj,
ja chodzę nocami z papierosem pomiędzy meblami
i zamieniam je w cel.
Teraz przypomniałem sobie wszystko,
to co kiedyś zapomniałem
zgniatali mnie
rodzinny król
kierat
rozpacz i miasto.
Wysłuchałem go i powiedziałem
- Nie stary, dziękuję, to mnie nie interesuje.
Wyszedłem. Cześć.  


/cała piosenka obok, w obrazku/


PS.1. Aby wykończyć temat książek... Powstał jakiś czas temu pomysł wydania "Leksykonu Polskich Maratończyków". Akcja zakrojona była na szeroką skalę. Zgłaszajcie swoje kandydatury! Wystarczy, że ukończyliście chociaż jeden maraton! - z różnych portali biegowych grzmiały komunikaty. Tak, wiem, to proste - im więcej osób znajdzie się w takim leksykonie, tym więcej potencjalnych nabywców. Nie mniej... Czemu nie? Zgłosiłam się. A nawet na jesieni, gdy pomysłodawca przedsięwzięcia dał taką możliwość, zaktualizowałam dane: dodałam drugi maraton, poprawiłam rekord, wpisałam przynależność klubową... Leksykon, a jakże, wszedł na rynek tuż przed Bożym Narodzeniem i od razu rozreklamowany został jako świetny prezent gwiazdkowy dla biegaczy, a ci, którzy się w nim znaleźli, mieli zniżki. Nie stary, dziękuję, to mnie nie interesuje - pomyślałam. Cena i tak wydała mi się wysoka. No i... znam lepsze źródła wiedzy o mnie samej. Zwłaszcza, że - jak okazało się parę dni temu - moje aktualizacje nie zostały uwzględnione. Znając życie, pewnie nie kliknęłam jakiegoś magicznego guziczka podczas edycji danych.
 

PS.2. Doniesienia z ostatniej chwili. No i brat też zrezygnował z triathlonu. A zadecydował o tym wzgląd napawający dumą. Jego córka, a moja chrześnica, startuje jutro w II Mityngu WMOZLA. Ktoś przecież musi zawieźć, przywieźć i pokibicować.

środa, 15 stycznia 2014

Falenica - do trzech razy sztuka

Po pierwszym treningu do II Orlen Warsaw Marathon ktoś wyraził na forum opinię, że zeszłoroczny cykl przygotowań (zwłaszcza ten prowadzony w Lasku Bielańskim przez Bartka Olszewskiego i Piotra Łobodzińskiego) z różnych powodów był lepszy. Wypowiedź sformułowana była kulturalnie, nie było w niej nic specjalnie złośliwego, jad się nie lał, a jednak... kilka dni później autorowi wytknięto, że marudzi i narzeka. No i teraz... zastanawiam się, gdzie przebiega ta cienka granica między wyrażaniem swojej opinii a narzekaniem i marudzeniem. Czy - skoro treningi do OWM są bezpłatne - należy przyjąć je z dobrodziejstwem inwentarza i siedzieć cicho jak mysz pod miotłą? Nawet jeśli ma się punkt odniesienia i porównanie z treningami zeszłorocznymi, które też były darmowe? No i teraz... strach wyrazić jakąkolwiek krytykę (nawet jeśli jest słuszna), żeby nie trafić do jednego wora z marudami i malkontentami. A ja właśnie chciałam trochę pokręcić nosem. Rzecz dotyczy XI Zimowych Biegów Górskich w Falenicy. Ale po kolei...

14.12.2013
Po pierwszej rundzie wróciłam do domu oczarowana. Jak już napisałam w notce z 15.12.2013: dla mnie Falenica to nie zawody, lecz najlepszy z możliwych treningów przed kolejnym sezonem biegowym. I choć rezultat, jaki po minięciu mety pokazał mi stoper (na oficjalne wyniki trzeba jeszcze poczekać), na pierwszy rzut oka wydawał się mało satysfakcjonujący (bo gorszy od mojej życiówki na 10 km o około 10 min), ja z czystym sumieniem stwierdzam, że misja została wykonana. Ukończyłam swoją pierwszą górską dziesiątkę bez zmęczenia i zadyszki. Nie podeszłam pod żaden z 21 podbiegów. Po żadnym z nich nie zatrzymałam się też ani nie zwolniłam. Wbrew obawom po biegu nic mnie nie bolało i nic mi nie doskwierało. Co więcej... Dostałam niesamowitego pałera na cały dzień. A i apetyt dopisywał. Izotonik à la vibovit zaserwowany przez organizatorów, krupnik zrobiony przez mamę, który czekał na mnie w domu, i kawa, jaką tuż po powrocie sama sobie przygotowałam, smakowały jak nigdy.

Entuzjazm, wywołany falenickim debiutem, sprawił, że przymknęłam wówczas oczy na różnego rodzaju niedociągnięcia, świadczące o tym, że organizatorów przerosła ilość uczestników i nagły wzrost popularności. Chaos w biurze zawodów był niemiłosierny. Do tego zwielokrotniony złymi oznaczeniami stanowisk (kartki dla tzw. wolnej dziesiątki z opłatą za jeden bieg nie było w ogóle) i niemożnością dokonania wcześniej opłaty startowej za pomocą przelewu (a przecież mamy XXI wiek). Dezorganizacja na starcie nie mniejsza. Choć tu większa wina leżała po stronie uczestników, którzy nie mają w zwyczaju czytać regulaminów i ogłoszeń parafialnych, a gdy organizatorka próbowała wyjaśnić coś przez tubę, zamiast słuchać - gadali w najlepsze.
Entuzjazm opadł mi jednak nieco, a oczy otworzyły się szerzej, trzy dni później. We znaki dał mi się bowiem ręczny pomiar czasu. Jakież ja przeżyłam rozczarowanie, gdy w opublikowanych wynikach do mojego i tak słabego rezultatu (61:57) doliczona została minuta. Korzystając z rady brata, zgłosiłam reklamację, a szefowa biegu przyznała się do błędu, jaki podczas przepisywania popełniła względem trzeciej grupy, w której przyjemność miałam startować ja. Mój wynik został poprawiony, sprawa rozeszła się po kościach, a apetyt na zmierzenie się z leśnym potworem z Falenicy wzrósł.


28.12.2013
Gdy wybierałam się na rundę drugą (o czym też już pisałam), nie czułam się najlepiej. A jednak w miarę upływu czasu, w miarę pokonywania kolejnych podbiegów i kolejnych okrążeń złapałam wiatr w żagle. I mimo trzykrotnego wiązania butów, gdy po przekroczeniu linii mety zerknęłam na stoper (żeby nie było, wyłączyłam go z kilkunastosekundowym opóźnieniem), zapiałam z radości. 61:00. Wyszło na to, że poprzedni czas poprawiłam prawie o minutę. Dwa dni później opublikowana została klasyfikacja i... znów rozczarowanie. Bo do wyniku doliczono mi 39 sekund. Może to niewiele, ale dla kogoś, kto w tym cyklu debiutuje, to naprawdę sprawa życia i śmierci.

Nie będę przytaczać tutaj wszystkich szczegółów mojej korespondencji reklamacyjnej z szefową biegów. Jedno jest pewne. Został mi po niej niesmak, świadomość, że falenicki pomiar czasu (ręczny, a przecież mamy XXI wiek) mocno szwankuje, przekonanie, że organizatorzy nie są nawet w stanie zweryfikować, czy zawodnicy pokonali wymaganą ilość okrążeń i postanowienie, że po trzeciej rundzie, gdy wykonam minimum niezbędne do klasyfikacji ogólnej, kończę moja przygodę z XI ZBGF.

12.01.2014
Na rundę trzecią stawiłam się nie dość, że negatywnie nastawiona, to jeszcze mocno przetrenowana.
Po czterech dniach okupowania fitness klubu (wygrany karnet wykorzystać przecież trzeba na maksa) ciężkie miałam wszystkie mięśnie i brakowało mi świeżości. Po pierwszym okrążeniu przekonana byłam, że nie dobiegnę. I chyba tylko pragnienie, by mieć już za sobą ten ostatni raz, sprawiło, że nie zeszłam z trasy.
- Byle odwalić te siedem podbiegów, byle odwalić te siedem podbiegów... - pomyślałam po drugim okrążeniu, a ze strefy kibiców dobiegł mnie głos niezmordowanego i niezawodnego Kuby:
- Jak utrzymasz tempo, będziesz miała rekord!
- No może według mojego stopera... - skwitowałam w myślach. - Bo oficjalny wynik i tak będzie jedną wielką niespodzianką.

No właśnie... Kuba... Skarżył mi się, gdy rozmawiałam z nim kiedyś na temat Falenicy, iż bardzo dziwna jest jego zdaniem decyzja organizatorów, by zawodników na 3,33 km puszczać na samym końcu. Bo na dystans ten wiele osób decyduje się nie dlatego, że są biegaczami początkującymi, lecz dlatego, że mają zacięcie sprinterskie. I ciężko im potem rozwinąć prędkość, gdy muszą uprawiać slalom i między drzewami, i między uczestnikami wolnej dziesiątki. Z mojej perspektywy zaś... jako reprezentantka wolnej dziesiątki odczuwam pewien dyskomfort bycia zawalidrogą. Znam już doskonale miejsce, w którym dogania nas grupa na 3,33 km (tam zawsze krzyczę za Kubą, by biegł szybciej) i w którym powinnam wykazać się wzmożoną czujnością, ale... nie ukrywam, że znacznie spokojniej by mi się biegło, gdybym nie czuła na karku oddechu sprinterów i nie słyszała na przemian sprzecznych ze sobą komunikatów - raz "lewa wolna!", raz "prawa wolna!" A ja to co? Po wierzchołkach drzew mam się poruszać?

 foto by Ewa Kiec

Niemniej... Doping Kuby pomógł, w trzecim okrążeniu utrzymałam tempo, a gdy przekroczyłam linię mety, mój stoper pokazał rezultat znów o prawie minutę lepszy od poprzedniego. A zatem mały, ale jednak progres. Na konfrontację z oficjalną klasyfikacją  musiałam jednak poczekać aż do wtorku 14.01. I nie ma się co dziwić, że tyle to trwało. Uczestników było prawie 800, a czasy przepisywane są przez organizatorów na piechotę (że też im się chce...). Bo przecież żaden komputer sam sobie nie przepisze i nie rozczyta tych ręcznych notatek, które powstają w ferworze walki tuż za metą. Co więcej... Ludzie często też potem nie potrafią ich rozczytać (zwłaszcza jeśli są zmęczeni) i o błąd nie trudno. Wynik oficjalny tym razem okazał się jednak zbliżony do tego, który pokazał mój stoper. Do trzech razy sztuka czy po raz trzeci i ostatni?

"Cała nadzieja w tym, że niektórych oldskul zniechęci i następnym razem będzie bardziej kameralnie" - napisała autorka bloga Ania Biega w końcówce swojej notki, którą już tu kiedyś przywoływałam ("Oldskul, czyli tęsknota za starą szkołą"). Niech będzie, że się zniechęciłam. Tyle że ja falenickie metody nazwałabym raczej "rodem z PRL-u". Choć wiem, że ZBGF stuknął dopiero jedenasty roczek i nie pamiętają tamtych czasów.

A przecież dobrych wzorców nie trzeba daleko szukać.
Jest parkrun - mimo iż bezpłatny, z sensownym pomiarem czasu i organizacją na wysokim poziomie.
Są treningi do II Orlen Warsaw Marathon. Tak, wiem... to nie zawody, ale świetnie pokazują, jak organizatorzy potrafią wyjść uczestnikom naprzeciw i reagować na bieżąco. Pod wpływem bardzo wysokiej frekwencji warszawskiej edycji zmienili bowiem miejsce treningów, a także dodali trzeciego trenera, którego wcześniej nie mieli w planach.
Jest Grand Prix zBiegiemNatury. Koszt jednego biegu to 12,50 PLN (cena porównywalna do jednego startu w Falenicy, która wynosi 10 zł), a w cenie jest elektroniczny pomiar czasu. Są chipy i maty, będące gwarancją, że każdy przebiegł tyle okrążeń, ile należy. Jest herbatka z ciasteczkiem. No i zapłacić można przelewem. Dzięki czemu w kolejce do biura zawodów, gdzie wszyscy biegacze (bez względu na ilość biegów, w których chcą wziąć udział) odbierają swój stały numer, nie stoi się zbyt długo.

Niech będzie, że jestem marudą, bluźnię i się nie znam. Bo przecież Falenica wzbudza w nas zachwyt i miłość. Bo Falenica kultową imprezą jest. Ale... Boże, ratuj! Jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?

Nie wymagam od ludzi nieomylności, bo mylić się jest przecież rzeczą ludzką. Lecz... istnieje jeszcze coś takiego jak zdolność wyciągania wniosków. A moim zdaniem, organizatorzy powinni odpowiedzieć sobie przede wszystkim na pytanie, o jaką imprezę tak naprawdę im chodzi. Wóz albo przewóz. Czy chcą zamienić ZBGF w komercyjne biegi masowe, czy zachować je jako elitarne biegi niszowe? Tak czy owak, w obu przypadkach należałoby popracować nad systemem, który nie do końca się sprawdza. W pierwszym - znaleźć sponsorów, zmienić standardy, zrezygnować z ręcznego pomiaru czasu... W drugim zaś - wprowadzić limit uczestników, może jakieś dodatkowe kryteria ich doboru (życiówki na wybranym przez nich dystansie na przykład)... Ułatwiłoby to życie i zawodnikom, i organizatorom. Dopóki jednak nic się nie zmieni z leśnym potworem z Falenicy mierzyć się będę na własną rękę. I na własny stoper.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

8. Bieg WOŚP "Policz się z cukrzycą"

W wielu względach 8. Bieg WOŚP "Policz się z cukrzycą" podobny był do siódmego.
Jak w zeszłym roku około pięciotysięczny tłum wyruszył z Placu Defilad. Znów przekrój uczestników był bardzo różny: ludzie i zwierzęta, maszerujący i biegnący, początkujący i zaawansowani, osoby starsze i młodsze, dzieci i dorośli, zdrowi i niepełnosprawni, w zabawnych nakryciach głowy i w normalnych czapkach (rzadko kto miał jednak tę, którą do pakietu dorzucił producent wody EDEN)... Znów niemal wszyscy odziani byli w pomarańczowe T-shirty z serduszkiem Orkiestry, nazwą biegu, przypiętym doń numerem startowym i... i tylko hasło GODNOŚĆ wyparte zostało przez NA RATUNEK. Znów na mecie czekały medale i poczęstunek od sponsorów. Tym razem, ku mej wielkiej radości, oprócz kefiru i kabanosów dostaliśmy również sałatki, dzięki czemu kolację miałam z głowy. Znów obyło się bez pomiaru czasu. Bo nie biegało w tym wszystkim o wyścigi, lecz o zwrócenie uwagi na problem walki z cukrzycą.

Jeśli chodzi o różnice...
Novum było to, że - by stać się posiadaczem pakietu startowego, za który w zeszłym roku nie trzeba było płacić - należało wykupić minimum jedną cegiełkę wartości 20 zł, a całkowity dochód z ich sprzedaży przeznaczony ma być na zakup pomp insulinowych dla kobiet ciężarnych. I dobrze. Bo choć aktualnie jestem fanką wszystkiego, co bezpłatne, za darmo, free i gratis, to jednak rok temu przegięciem było to, że ludzie, nie musząc płacić, brali pakiety dla swoich psów, kotów i pluszowych misiów..
Inaczej prowadziła i bardziej wymagająca była tegoroczna trasa. Nie dość, że wydłużono ją o około 0,5 km, to jeszcze wzbogacono o niekończący się podbieg na Karowej. Sporo osób znalazło tam sobie sprytny skrócik przez schodki, ale widziałam też dzieci, które pokonały go bez większych trudności.

 

Rozrosła się od zeszłego roku grupa moich biegających krewnych i znajomych. Tak wyglądała w roku 2013:

  
Tak zaś (a i tak nie wszystkim udało się załapać na zdjęcia) prezentowała się wczoraj:

 Biegam Na Tarchominie by Ewa Kiec                     Zabiegani Po Uszy by tajemniczy nieznajomy

W przeciwieństwie do zeszłego roku po biegu nie poszliśmy z mężem i bratem do kina ani nie zostaliśmy na światełku do nieba. Brat śpieszył się do domu, bo (o czym rok temu by nie pomyślał) o 15.00 ruszały zapisy na Bieg Rzeźnika, a ja nie marzyłam o niczym innym jak o tym, by znaleźć się w domu, przebrać się w suche ubrania i napić się gorącej herbaty z miodem, cytryną i imbirem. Bo to, co się zmieniło w porównaniu z rokiem 2013 przede wszystkim, to fakt, że jestem już w zupełnie innej fazie biegania. Wtedy Bieg WOŚP - jako moja trzecia tego rodzaju impreza w ogóle - stanowił dla mnie wielkie wydarzenie. Teraz zaś był trzecią tego rodzaju imprezą podczas weekendu. Miałam już w nogach pokonane dzień wcześniej 10 km biegów górskich w Falenicy oraz pokonane tego samego dnia (w warunkach pogodowych typu: deszcz + śnieg + grad) 5 km GP zBiegiemNatury, połączone z rozgrzewkę mniej więcej tej samej długości.

Bieg WOŚP "Policz się z cukrzycą" - wspomnienie sprzed roku

cuda, cuda ogłaszają, część 1: weekend
poniedziałek, 14 styczeń 2013, 16:06
/fragmenty/
/.../
Drugi dzień weekendu nadszedł. Nie trzeba było podejmować żadnych postanowień dotyczących poszerzania swojej wiedzy na temat współczesnego świata, żadnych postanowień oglądania wszystkich serwisów, czytania gazet od deski do deski, zagłębiania się w portale informacyjne, by wiedzieć, że był to dzień, w którym Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy grała po raz dwudziesty pierwszy.
Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy... Hmm... Prawda jest taka, że dotychczas w dni, kiedy wydarzenie to miało miejsce, Żona trzymała się na uboczu i z daleka omijała centrum Warszawy. Powtórzyć by mogła bowiem za Krzyżaniakiem, którego felieton podczas piątkowej lektury "Gazety..." przeczytała, oczywiście, na samym początku. Z serca i rozumu popieram wielkoorkiestrowe idee, ale niezmiennie od lat dwudziestu nie mogę się powstrzymać od śmiechu, widząc ten jednodniowy festiwal ekstazy i telewizyjnego luzactwa. Tego roku jednak drużyna w składzie: Mąż, Żona, Brat i Żona Kuzyna wzięła udział w 7. Biegu WOŚP "Policz się z cukrzycą". Wizyta w centrum była nieunikniona.



Ooo tak smakuje życie,
Na chwilę być na szczycie,
Bo chwilą warto żyć.
Bo tak smakuje życie,
Na chwilę być na szczycie,
Bo chwilą warto żyć!
Bo z chwilą warto być!
 


Mąż, Żona, Brat i Żona Kuzyna zrobili sobie rozgrzewkę przy koncercie Enej, a po starcie trzymali się wciąż razem. W pięciotysięcznym tłumie oprócz nich znalazły się osoby starsze i młodsze, rodzice z dziećmi (niektóre z nich jeszcze w wózku) i bez, ludzie zdrowi i niepełnosprawni, ludzie biorący udział w konkursie na najzabawniejsze nakrycie głowy i ci w normalnych czapkach, do tego kilka psów, jakiś pluszowy miś... Wszyscy odziani w pomarańczowe T-shirty z numerem startowym, serduszkiem Orkiestry, nazwą biegu i wielkim napisem na plecach: GODNOŚĆ.
Podczas biegu Mąż i Żona nie zorientowali się jeszcze, że nadane zostały im numery 974 i 479. Nie wiedzieli też wtedy, że w filmie, który niedługo przyjdzie im obejrzeć, usłyszą: Zdarzyło się, co się zdarzyło. Czy musi to coś znaczyć? 



Odebrawszy swoje medale i przekąski zaserwowane przez sponsorów, Mąż, Żona i Brat rozstali się z Żoną Kuzyna (która musiała wrócić do dziecka), spotkali się z Bratową i Chrześnicą, wspólnie udali się na obiad, a potem do kina. Na "Życie Pi" Anga Lee.
/.../
 
Po seansie Chrześnica pod pretekstem mrozu (Żona podejrzewa jednak, że bardziej chodziło o chęć trzymania się na uboczu) namówiła Bratową na powrót do domu. Mąż, Żona i Brat zaś udali się pod Pałac Kultury, gdzie zgodnie z przewidywaniami Krzyżaniaka trafili na festiwal ekstazy. Jednodniowy cud nad Wisłą w kraju, w którym na co dzień żyje się... mało cudownie.
- Wierzycie w lepsze jutro? - entuzjastycznie wykrzykiwał ze sceny Kamil Bednarek.
-Taaaaaak!!! - entuzjastycznie odpowiadał tłum.
- Nie - mruknęła pod nosem Żona.



Bo ja na złe
Bo ja na złe, reaguję źle
I kurczę się, w sobie zamykam
I kurczę się, w sobie zamykam


Mąż, Żona i Brat przysłuchiwali się kolejnym zespołom, a w międzyczasie rzucali okiem na telebim, który pokazywał relację z namiotu jednej z telefonii komórkowych. Przyglądali się, co robią ludzie, by wygrać kilka gadżetów. Niektórzy kręcili hula hopem, niektórzy rzucali obręcze na pachołki, a niektórzy odmrażali ręce i ryli, czym popadnie, w rzeźbach lodowych, by dokopać się do startera wartości 5 zł.
- A hasło tegorocznej Orkiestry brzmi "godność" - wyczyny te skwitowała Żona.

Punkt 20.00 wystrzeliło światełko do nieba. Wizualne atrakcje podane na srebrnej tacy przez organizatorów Orkiestry. Kilkuminutowy pokaz kolorowych fajerwerków. W kraju nad Wisłą, w którym na co dzień żyje się... bez fajerwerków. W kraju nad Wisłą, gdzie ramą całej opowieści są pozostałe 364 dni.
Ręka Jurka Owsiaka nie jest w stanie skryć przed oczami Żony przerażającego widoku.


  
- Tak się bawi, tak się bawi...!!! - entuzjastycznie wykrzykiwał ze sceny Jurek Owsiak.
- ...sto-li-ca!!! - entuzjastycznie odpowiadał tłum.
- No dobra... Fajnie było, ale chodźmy już do domu - mruknęła Żona. - Zimno jest.

I faktycznie... Zimno było. Bo w weekend, w który chciała jechać na narty i potrzebowała śniegu, przyszła odwilż. W weekend zaś, w który potrzebowała nieco wyższych temperatur, spadł śnieg i przyszedł mróz. Już kiedyś Żona stwierdziła, że pogoda ma wiele wspólnego z hazardem. Teraz zaś częściej myśli o tym, że... nie tylko pogoda, ale życie w ogóle bardziej niż cud przypomina hazard. Zachować poker face? Spasować? A może cierpliwie czekać, aż karta się odwróci? 

wtorek, 7 stycznia 2014

sztafeta 10K PARKING RELAY - konfrontacja

Sztafeta 10K PARKING RELAY... Wygląda na to, że będzie to najczęściej opisywany przeze mnie bieg. Pisałam o nim już trzy razy, zanim w ogóle doszedł do skutku.
1. W "Z+P+U 2014" rozmarzyłam się na temat udziału w imprezie i nie szczędziłam pochwał organizatorom, których znam od najlepszej strony z biegów, na których bywałam w zeszłym roku.
2. W "solidarności biegaczy" rozpisałam się o relacji, z którą coraz częściej spotykam się już tylko wśród osób biegających.
3. W "wojnie płci" zaś dałam upust swojemu zacięciu feministycznemu i - jakby to się dziś powiedziało - genderowemu. Przyczepiłam się mianowicie do tego, że regulamin 10K PARKING RELAY nie przewiduje w klasyfikacji kategorii kobiecej.
Dziś nadszedł wreszcie moment, by o sztafecie napisać w czasie przeszłym.

I. KILKA DANYCH:
organizator: ENTRE.PL
data zawodów: 06.01.2014
miejsce: poziom -1 parkingu należącego do Centrum Handlowego ARKADIA
dystans: 10 km, z czego każdy z 5-osobowej sztafety miał do przebiegnięcia dwa okrążenia po 1km
ogólna ilość sztafet: 91 (z czego 27 było drużyn męskich, 4 kobiece, a 60 mieszanych), podzielonych na dwie serie (pierwsza ruszyła o 11.00, druga o 12.00)
skład płciowy ZABIEGANYCH PO USZY: 3 kobiety + 2 mężczyźni
rezultat ZABIEGANYCH PO USZY: 53. miejsce w kategorii OPEN i 28. w kategorii MIXED, z ogólnym czasem 00:42:12
 

II. KILKA WRAŻEŃ MOICH
1.ORGANIZACJA
Liczne wątpliwości napływały do mnie z różnych stron przed tą imprezą. Wiele osób zastanawiało się: 
- czy w związku z dość dużą frekwencją nie będzie panował zbyt duży tłok na trasie i w strefie zmian oraz czy nie dojdzie przez to do przepychanek i ogólnego zamieszania;
- czy nie pogubimy się w krętych meandrach parkingu; 
- czy podołamy regulaminowi i wymogom organizatorów, które czasem wydawały się strasznie skomplikowane i nie do przyswojenia...
No i ten dystans... Dla wielu moich znajomych, którzy zdecydowanie są długodystansowcami i właściwego tempa nabierają dopiero około 5 km, naprawdę ciężki do opanowania, bo... panie premierze, jak tu biec?
Impreza rozwiała jednak, na szczęście, wszystkie wątpliwości. Parking wbrew pozorom okazał się bardzo przestronny, trasa wytyczona tak, że nie można było się zgubić, zakręty nie były tak ostre, jak to się wydawało na podstawie mapki, a zasady, które brzmiały tak strasznie, w praniu okazały się intuicyjne. Do tego: czujna opieka medyczna, sprawne biuro zawodów, ciepła szatnia, depozyt i punkt gastronomiczny z ciepłymi i zimnymi napojami oraz przepyszną babeczką serową z wiśniami... Organizacyjnie wszystko zadziałało na medal. 

foto by Ewa Kiec

2. WESPÓŁ W ZESPÓŁ
Przyznaję, gdy w poniedziałek rano dotarłam do Arkadii, mój entuzjazm dość szybko zamienił się w niezłego cykora. Co więcej, cykor stale narastał, a że niefortunnie wyznaczona zostałam przez kapitana (brata mego, tak przy okazji) na 4. zmianę, wizja upuszczanej przeze mnie pałeczki i wpadającego na mnie z impetem Żuczka, od którego tę pałeczkę miałam przejąć, zdołała osiągnąć naprawdę monstrualne rozmiary. Bo czym innym jest startować indywidualnie, gdy wszystko, co robię, idzie wyłącznie na moje konto, a czym innym pracować na sukces całego teamu. Bo czym innym jest spieprzyć swój-i-tylko-swój występ, a czym innym zepsuć występ pozostałym.

 foto z cyklu: "kto jest w środku, ten trzyma pałkę" by Ania Rudnicka

Żadna tego typu katastrofa, na szczęście, nie miała miejsca. Każdy z nas - jak niegdyś Adam Małysz w skokach - wykonał dwa dobre okrążenia na miarę swoich możliwości. Był doping, było wsparcie... Panie były dumne ze swych panów, a panowie nie dość, że pochwalili swe panie za czas, to jeszcze za perfekcyjnie i najładniej (ich zdaniem) wykonane zmiany. Samozwańczy tytuł MISS ZMIAN (mimo odległego miejsca w klasyfikacji ogólnej) mamy w kieszeni.

foto z cyklu: "Nola i Klaudyna - zmienniczki doskonałe" by sportografia.pl

 foto z cyklu: "Żuczek fruwa tu i tam" by sportografia.pl

foto z cyklu: "jest tyle wolnych miejsc. gdzie by tu zaparkować?" by bieganie.pl


/Tutaj znajduje się filmik pt. "Bracie, gdzie jesteś?" w reżyserii... nie, nie braci Coen. Akcja była taka, że nie założyłam szkieł i pałeczkę wręczyć chciałam pierwszemu w zasięgu mojego wzroku mężczyźnie w niebieskiej koszulce./

 "Proszę państwa, oto Miś..." i foto z cyklu: "do gawry to w prawo czy prosto?" by sportografia.pl

foto z cyklu: "wszystko dobre, co się dobrze kończy" by Ania Rudnicka

Impreza w Arkadii pokazała jednak jeszcze coś więcej. Spotkałam tam mnóstwo znajomych, rozsianych po różnych drużynach. Startowały również w 10K PARKING RELAY trzy drużyny z mojego Biegam Na Tarchominie. I mimo rywalizacji wciąż byliśmy takimi samymi dobrymi znajomymi. Doping i wsparcie, jakich udzielaliśmy sobie nawzajem, były takie, jakbyśmy stanowili jeden wielki team. 

 foto z cyklu: "w drużynie BNT tym razem wystąpiła tylko moja koszulka" by Ewa Kiec

Nigdy nie zapomnę tej atmosfery: 
- Kuby bez fejsa, który odstąpił mi swoja kurtkę, gdy moja zniknęła gdzieś w czasoprzestrzeni;
- Zbyszka z Truchtu Tarchomin Team, który wędrując wzdłuż trasy z aparatem, krzyczał "dajesz, Gosia, dajesz!" i zagrzewał mnie do walki, jak mógł;
- Jacka, prezesa BNT, który przechadzając się wzdłuż trasy z małą Hanią podśmiewał się, że znów znajdę się w telewizji;
- dziewczyn, które przy strefie zmian "Gosia, Gosia!!!" skandowały najgłośniej. Nie mogłam się oprzeć i pomachałam im nawet pałeczką. Bo... wiara w solidarność biegaczy, która z pewnych względów ostatnio we mnie podupadła, odżyła na nowo.

/Tutaj znajduje się filmik pt. "Afera dopingowa"./

3. ZNOWU Z ZACIĘCIEM FEMINISTYCZNYM I - JAKBY TO SIĘ DZIŚ POWIEDZIAŁO - GENDEROWYM
Pełna byłam pozytywnych wrażeń i jak najlepszych opinii, gdy około godziny 13.00 przyszłam z Zabieganymi Po Uszy w okolice podium. Żarty, żarciki, humory dopisywały... Patrzyliśmy, jak kolejne drużyny w kategoriach OPEN I MIXED odbierają puchary i nagrody, rozmawialiśmy o braku kategorii żeńskiej, a ja w myślach (jako wodę na młyn w mojej wcześniejszej krytyce podziału na kategorie) dokonywałam obliczeń: w żadnej z nagrodzonych sztafet nie wystąpiła więcej niż jedna kobieta. I wtedy... wtedy nagle, gdy wszyscy chcieli się rozejść, organizator oznajmił, że jest jeszcze jedna nagroda - dla zwycięskiej drużyny składającej się z samych kobiet. Na najwyższym stopniu podium stanął wówczas redaktor naczelny portalu bieganie.pl i oznajmił, że sam w imieniu swoich dziewczyn odbierze puchar. Bo one, nie spodziewając się jej, poszły już dawno do domu.
No właśnie... Przyznania nagrody w tej kategorii nie spodziewały się nie tylko one. A opinia, że zachowanie tego faktu w tajemnicy to największy minus 10K PARKING RELAY, jest nie tylko moją opinią. Uważa tak wiele osób płci obu. Bo wielu klubom i drużynom odebrane przez to zostało pole manewru: po zapewnieniach organizatora, że kategorii "kobiety" nie będzie, część zrezygnowała z utworzenia drużyn kobiecych, część inaczej ustawiła przez tę niewiedzę sztafety, itp, itd. W internecie aż huczy.

 foto z cyklu: "feminista miesiąca" by Ewa Kiec
/Tak serio... Słowa tego używam w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Jacek, nasz BNT-owy Prezes, sam pewnie z chęcią by pobiegał. Tymczasem zajął się córeczką, a pobiegać dał żonie. Jestem z niego dumna :)/

4. POSTANOWIENIA KOŃCOWE
Ogólnie imprezę oceniam in plus. I z chęcią stawię się na kolejnej edycji, jeśli takowa będzie. Nie tylko po to, by sprawdzić, czy organizatorzy rozpatrzyli pozytywnie wpisy zamieszczone w książce skarg i zażaleń. Z chęcią stawię się, bo...

foto z cyklu: "ale wkoło jest wesoło" by Ewa Kiec
żarcik z męża mego własnego (biegającego, lecz kontuzjowanego) by Ewa Marzec (nie znam, ale jak poznam, to... ;))) )

Mam jednak nadzieję, że następnym razem będą po prostu kategorie: mężczyźni, kobiety i mixed. Tak byłoby chyba najsprawiedliwiej.

III. KILKA WRAŻEŃ INNYCH OSÓB:
Festiwal Biegowy
Magazyn "Bieganie"
Portal bieganie.pl
Portal kobietkibiegaja.pl