poniedziałek, 29 lutego 2016

impresje białczańskie 2016

wstęp

Rozgrzewka przed nartami zrobiona. I bynajmniej nie mam na myśli króciutkiej drzemki pod ciepłą kołderką. Ani wygrzewania się w słońcu, które łaskawie świeci dziś od samego rana. Ani gorącej kawy wypitej w cukierni jako ostatnie z możliwych lekarstw na mój chroniczny ból głowy. Jeden 3-kilometrowy podbieg + jeden 3-kilometrowy zbieg = i-nie-ma-to-tamto.
26.02.2016. Białka Tatrzańska. 
Jesteśmy właśnie z Piterem prawie w połowie biegu, który służy nam za rozgrzewkę przed nartami. Jeszcze jakieś 50, może 100 metrów prosto i czeka nas nawrotka.
- O! Zobacz! Skręcamy? - Piter niespodziewanie zauważa drogę wiodącą w prawo.
- No pewnie - odpowiadam. Bo plany przecież są od tego, żeby je trochę modyfikować.
- To jest chyba droga na Remiaszów - stwierdza Piter, choć nie ma drogowskazu, ani żadnego innego oznaczenia.
Biegniemy więc do końca drogi i faktycznie. Naszym oczom ukazuje się jeden z naszych ulubionych tegorocznych stoków i wyciągów, połączony dość ściśle z drugim naszym ulubionym tegorocznym stokiem i wyciągiem. Oba prowadzą na Jankulakowski Wierch.


W ten sposób odkrywamy, że do Remiaszowa możemy dojechać bezpośrednio, bez wjeżdżania po drodze innymi wyciągami, bez pokonywania innych tras zjazdowych i nawet parking, który w godzinach wczespopołudniowych zaczyna już pustoszeć, znajduje się tu w bardziej dogodnym miejscu. A to wszystko dzięki bieganiu. Ta rozgrzewka i to odkrycie to jednak nie jedyny związek, jaki istnieje między bieganiem a narciarstwem zjazdowym.

dzień pierwszy: Zakopane całe śniegiem za... wróć... całe deszczem za...lane

- Ale mają państwo szczęście - gdy zajechaliśmy pod naszą kwaterę, powitała nas pani Ania, nasza gospodyni. - Cały dzień miało dzisiaj lać, a tymczasem słońce zaczyna się przebijać.
Nasze szczęście nie trwało jednak zbyt długo. Wystarczyło się zakwaterować, rozpakować, a okazało się, że prognozy pogody w jakiejś mierze się sprawdzają. Cóż... Nie lubię biegać w deszczu. Ale jeszcze bardziej niż biegać w deszczu nie lubię jeździć na nartach w deszczu. Nasz sprzęt narciarski wylądował więc w schowku, a my wsiedliśmy do busika i pomknęliśmy do Zakopanego. 


A Zakopane... jak Zakopane. Pierogi i placek po zbójnicku w barze mlecznym, grzaniec, wiśniówka, kawa, ciasteczko i gdzieś pomiędzy tym wszystkim wspominki...
- Pamiętasz... Kiedyś przyjechaliśmy do Białki i też padał deszcz.
- Pamiętam. Wszyscy się z nas śmiali, że w taką pogodę jedziemy na narty.
- Nooo... A rano, jak wstaliśmy, okazało się, że jest bialutko. 
- Nooo... Teraz też tak będzie, zobaczysz...

Wieczorem cali mokrzy wróciliśmy do domu. Oglądaliśmy jakiś film, piliśmy herbatę z wiśniówką i co jakiś czas zerkaliśmy za okno. A tam... Deszcz zaczął się powoli zamieniać w deszcz ze śniegiem. Deszcz ze śniegiem zaczął się powoli zamieniać w śnieg z deszczem. Śnieg z deszczem zaczął się powoli zamieniać w śnieg. Biały, leciutki, puszysty śnieg. Gdy obudziliśmy się następnego dnia, Białka była cała śniegiem zasypana. 


A wczoraj padał deszcz...

Ktoś na fejsie napisał: "To trzeba być w czepku urodzonym. Oni w góry i śnieg z góry :)". Fakt, w kwestii pogody podczas wyjazdów jesteśmy z Piterem w czepku urodzeni.

dzień drugi: rozpoznanie

W Białce po raz ostatni byliśmy dwa lata temu. Wtedy też po raz ostatni mieliśmy na nogach narty. Tytułowe rozpoznanie miało więc sens dwojaki. Z jednej strony dotyczyło własnych sił, umiejętności i możliwości po tak długiej przerwie, a z drugiej strony ciekawi byliśmy zmian, jakie zaszły w samej Białce. Bo Białka to chyba najprężniej rozwijający się ośrodek narciarski. Z roku na rok tutejszy skipass (program TatrySki) obejmuje co raz więcej ośrodków i atrakcji (poczytać można sobie o tym tutaj), z roku na rok powstaje tu co raz więcej tras i co raz więcej (co raz bardziej nowoczesnych) wyciągów (aktualny plan ośrodka znajduje się tutaj).

Dwoje na huśtawce. A w zasadzie na krzesełku instruktażowym. Bo Białka się zmienia z roku na rok. Unowocześnione zostały bramki - są super czułe i wyposażone w kamerki, które karnet łączą z posiadaczem i uniemożliwiają pożyczki. Nowe wyciągi są na co raz większym wypasie - szybkie, z podgrzewanymi siedzeniami, z opuszczanymi czaszami chroniącymi przed opadami i mrozem, z zabezpieczeniami opuszczającymi i podnoszącymi się automatycznie. Trochę techniki i nawet młodzież się gubi. Nie tylko takie stare grzyby jak ja i Piter.

Rozpoznanie zmian, jakie zaszły w Białce, miało wydźwięk bardzo pozytywny. Rozpoznanie własnych sił - na szczęście też. Pierwsze zjazdy, co prawda, były tak samo drewniane jak bieganie po dłuższej przerwie, ale potem pamięć mięśniowa wróciła i... tu jeszcze jeden związek jazdy na nartach z bieganiem. W jednym i drugim sporcie oprócz mocnych nóg istotny jest wszechstronny trening wzmacniający pozostałe partie mięśni. Systematyczny trening biegowy i fitnessowy sprawił, że kolejne zjazdy były co raz bardziej pewne, co raz bardziej płynne, co raz mniej bolesne.
- A pamiętasz, jak kiedyś nie potrafiliśmy pokonać całej trasy za jednym zamachem? A pamiętasz, jak nas nogi bolały? A pamiętasz, jak po zejściu ze stoku ciężko nam było chodzić? - tego rodzaju wspomnienia snuliśmy z Piterem, gdy wjeżdżając wyciągiem rozmawialiśmy o naszej przygodzie z nartami w erze przed bieganiem. 

A przysiadł się do mnie jakiś słoneczny mężczyzna.

dzień trzeci: bo z nartami jest jak z bieganiem

Bo po takich podbiegowo-lodowo-śnieżno-błotnych 5 kilometrach najlepszy pączek na świecie się należy.
A teraz trzymajcie kciuki, żeby przestało rozsadzać mi głowę. W planach są jeszcze narty. W końcu przejechałam ten szmat drogi po to, żeby poszusować, a nie pobiegać.

Bieganie jest dobrą rozgrzewką przed szusowaniem - to rzecz oczywista.
Forma biegowa przekłada się na formę narciarską - to również oczywistość.
Ale takich analogii między bieganiem i jeżdżeniem na nartach dałoby się znaleźć więcej.
Ubranie? Nie jest takie ważne. Tanie? Niemarkowe? Sprzed 10 lat? W kolorystyce niewspółgrającej z współczesnymi trendami? Who cares? Byle było odpowiednio ciepło i komfortowo.
Sprzęt? Nie jest taki ważny. Kask, kijki, gogle - od Sasa do lasa. Who cares? Byle narty były dobrze naostrzone i nasmarowane.
Technika? Owszem, przydatna, ale nie najważniejsza. Byle zjechać, byle się nie przewrócić, byle było przyjemnie. A jeśli jeszcze czasem uda mi się wygrać wyścig z Piterem, to ho-ho-ho... 
W nartach - jak w bieganiu - najważniejsze oprócz nóg są dwie części ciała: dupa (byle ją ruszyć) i głowa (byle zapanowała nad dupą, byle nie uległa wymówkom, byle nie słuchała paraliżującego strachu i byle... tak po prostu... byle nie bolała). Ta druga, niestety, szwankowała praktycznie podczas całego mojego wyjazdu. Zwłaszcza w tym ostatnim sensie.


Mój ś.p. tatuś zwykł mawiać: "Jak cię boli głowa, to włóż sobie pinezki do butów, poskacz, a ból głowy natychmiast przejdzie".
Gdy po 16.00 wybierałam się na stok, myślałam, że z bólem głowy, na który nie pomogły nawet 2 Ibumy forte, wytrzymam co najwyżej dwie godziny. Tymczasem... zjazd za zjazdem... minęły 4 godziny, a mnie ten ból udawało się ignorować. I pojeździłabym sobie jeszcze godzinkę, gdyby nie pojawiło się uczucie, że w butach mam pinezki. Ból głowy, owszem, przeszedł, ale radość szusowania niestety wraz z nim.
A wracając do mądrości tatusia... Jak kiedyś ból głowy będzie mi chciał pokrzyżować plany treningowe, pójdę po prostu pobiegać w butach narciarskich.

Bo jak w bieganiu... W tym całym narciarskim ekwipunku jak dla mnie najważniejsze są buty. A moje, 10-letnie, zaczęły się sypać i przestały być szczelne. Stąd to durnowate uczucie.

dzień czwarty: jak chomiki w kołowrotku

Dzień dobry, za czym ta kolejka? Aaa... Nie wiadomo. No to my też postoimy.
‪#‎Kolejkowicze‬ ‪#‎stacze‬

Nie lubię stać w kolejkach. Bo to strata czasu. Bo nogi od tego stania bolą bardziej niż od zjeżdżania. Bo nie lubię cisnąć się w tłumie, w którym wszyscy szturchają, trącają się i przepychają. Bo osiągam stany irytacji. Bo nie mogę słuchać, jak ludzie narzekają na kolejki, a sami się do nich przyczyniają: przepuszczają puste krzesełka, blokują dostęp do przejścia, a sami nie wsiadają. Bo kolejki wydobywają z ludzi to, co najgorsze, a z narciarzy to już ho-ho-ho... Pisałam o ludziach jeżdżących na nartach dwa lata temu (patrz tutaj). Po pierwszym dniu szusowania zdania na temat narciarzy nie zmieniłam: o ile w większości przypadków bieganie wydobywa z ludzi cechy pozytywne, o tyle narty wyciągają z nich całą mas cech negatywnych. Dlatego po pierwszym dniu jeżdżenia w szczycie zdecydowaliśmy się z Piterem na karnety wieczorne. Dzięki temu bez stania w kolejkach, na nieprzeludnionym stoku mogliśmy popylać w kółko: wyciąg - zjazd, wyciąg - zjazd, wyciąg - zjazd. Jak te chomiki w kołowrotku. Nasz ostatni dzień był pod tym względem najwspanialszy.

W Białce zima w pełni (tak, tak... termometr pokazuje -9), a my kończymy sezon narciarski. Krótki, ale udany. Prawdziwy szok. Nie zaliczyłam żadnej gleby.

dzień piąty: powrót
Jeżdżenie na nartach jest jak bieganie. Czasem się nie chce, czasem ma się go dość, czasem wszystko boli, czasem mówi się "już nigdy więcej"... Ale jak tylko chwilę się odpocznie, zaczyna się planować kolejny raz. My też, wracając z Piterm do domu, planowaliśmy i obiecywaliśmy sobie, że zrobimy wszystko, by nasza kolejna przerwa nie wyniosła dwa lata. Lecz póki co wracamy do codziennych treningów. Bo droga powrotna uświadomiła nam, że nie ma nic bardziej męczącego niż wielogodzinne siedzenie na tyłku.

A tak jadę i się nudzę, to się na fitness na jutro zapisałam. Rezerwacje dokonywane przez internet i możliwość wglądu w historię treningów - podoba mi się ta opcja.


środa, 17 lutego 2016

be more human, czyli transfer klubowy

Na fitness chodzę już jakieś 20 lat. Chodziłam na długo przed tym, zanim nieśmiało pomyślałam o bieganiu. Chodziłam, jak jeszcze byłam szczupła, chodziłam, jak już nie byłam szczupła, chodziłam, jak jeszcze byłam grubasem, chodziłam, jak już nie byłam grubasem. W tym czasie uczęszczałam do wielu różnych klubów. Biorąc pod uwagę fakt, że pracując w filmie często bywałam w rozjazdach - do bardzo wielu różnych klubów:
małych i dużych,
nowoczesnych i trącących myszką,
kameralnych i przeludnionych,
na wypasie i wyposażonych raczej ubogo...
Nigdy jednak specjalnie nie zwracałam uwagi na elegancki wystrój czy nowoczesny sprzęt. Przez te 20 lat wyrobiłam sobie pogląd, że najważniejszym wyznacznikiem jakości klubu są pracujący w nim instruktorzy - ludzie odpowiedzialni za atmosferę na sali i profesjonalnie prowadzone zajęcia. Bo co z tego, że klub będzie pomalowany na kolorowo, że stepy, maty i hantelki będą nowiutkie, jeśli choreografie będą do bani, a instruktorzy bez wyrazu?

Latem zeszłego roku na 100. biegowym czwartku BNT Piter wylosował miesięczny karnet do jednego z białołęckich fitness klubów.
- Chyba nie zostanę tutaj długo - pomyślałam, gdy próg tego klubu przekroczyłam po raz pierwszy. Niewielka sala, nędzny sprzęt (którego czasem zdarzało się brakować), podłoga i ściany domagające się remontu... - Wychodzę swój darmowy karnet do końca i wrócę na stare śmieci.
Po miesiącu jednak przestałam zwracać uwagę na te niedostatki i zostałam. Trochę wpływu na moją decyzję miał cennik klubu i uzależnienie od zajęć LessMillsa (kto nie miał okazji poznać programów, może poczytać sobie tutaj). Trochę wpływu na moją decyzję miała rodzinna atmosfera i przychodzący do klubu ludzie. Największy jednak wpływ na moją decyzję mieli fenomenalni instruktorzy: Viola, Piotrek i Renata. Ludzie z charyzmą, niezwykli profesjonaliści, którzy podczas wieloletniej pracy rozkręcili ten klub i przyciągnęli tłumy. Tłumy, które - tak jak ja - przychodziły tu tylko dla nich. Muszę przyznać, że frekwencja w tym klubie zaskakiwała mnie niejednokrotnie. Nawet podczas porannych zajęć w środku tygodnia sala bywała wypełniona po brzegi.

I żyłabym tam pewnie długo i szczęśliwie, ale... życie to niejebajka. Otóż... Któregoś styczniowego dnia dowiedzieliśmy się, że właściciele klubu chcą zaprowadzić nowe porządki. W relacjach instruktorów jak bumerang wracały hasła: "zwolnienia", "obniżki płac", "chamskie traktowanie", "obwinianie instruktorów o nierentowność klubu", "poszukiwania nowej pracy"... "Ale jak to? My nie chcemy nikogo innego. My tu chodzimy tylko dla was" - uczestnicy zajęć byli naprawdę zszokowani. Ja też. Bo nie dość, że mam alergię na zachowania pracodawców podpadające pod mobbing, to jeszcze... logiki w tym nie widziałam żadnej.


Na fitness chodzę już jakieś 20 lat. Chodziłam na długo przed tym, zanim nieśmiało pomyślałam o bieganiu. Chodziłam, jak jeszcze byłam szczupła, chodziłam, jak już nie byłam szczupła, chodziłam, jak jeszcze byłam grubasem, chodziłam, jak już nie byłam grubasem. W tym czasie uczęszczałam do wielu różnych klubów. Biorąc pod uwagę fakt, że pracując w filmie często bywałam w rozjazdach - do bardzo wielu różnych klubów:
małych i dużych,
nowoczesnych i trącących myszką,
kameralnych i przeludnionych,
na wypasie i wyposażonych raczej ubogo...
Zawsze jednak myślałam, że bez względu na te różnice właścicielom klubów chodzi o jedno. Bynajmniej nie o charytatywne krzewienie kultury fizycznej, lecz o zysk.

No i tak rozkminiam od jakiegoś czasu: w jaki sposób właściciele klubu chcą zyskać na tych nowych porządkach. Bo póki co zyskał na nich inny białołęcki klub. Inny białołęcki klub przygarnął Violę, Piotrka i Renatę. Inny białołęcki klub przygotował dla osób z poprzedniego klubu kuszącą ofertę. Inny białołęcki klub z myślą o tych osobach zmodyfikował grafik i podpisał umowę z LesMillsem. Inny białołęcki klub znajduje się bliżej mojego domu, ma bardzo różnorodną ofertę i przedszkole dla dzieci trenujących rodziców. Inny białołęcki klub jest duży, zadbany, nowoczesny, świetnie wyposażony i relatywnie tani. Jedyny jego minus to konieczność zawarcia rocznej umowy. Ale że nie trzeba płacić za rok z góry, jakoś przełknęłam swoją dotychczasową niechęć do podpisywania lojalek i tak... Inny białołęcki klub jest aktualnie moim nowym klubem. Zresztą... Z tego, co zauważyłam podczas zajęć, nie tylko moim.


Od dłuższego czasu z różnych stron o tematyce fitnessowej wyje do mnie hasło "Be More Human”. Jakoś nigdy nie zastanawiałam się nad jego znaczeniem. Dopiero parę dni temu poszperałam w necie i zagłębiłam się w sens - jak się okazało - hasła przewodniego jednej z kampanii Reeboka.

"Be More Human” to coś więcej niż tylko kampania czy slogan - to wezwanie, aby w pełni wykorzystywać swój potencjał. Ten unikalny punkt widzenia został zawarty także w nowym symbolu marki - Reebok Delta. Jego trzy boki oznaczają trzy rodzaje zmian, jakie niesie ze sobą aktywny styl życia - fizyczną, psychiczną i społeczną - przeczytałam w jednym z artykułów. - W świecie napędzanym technologią, Reebok oddaje cześć zwykłym ludziom, którzy zwracają się ku swojej cielesności, aby móc prowadzić lepsze, pełniejsze życie. Dla nich fitness nie jest wyłącznie aktywnością fizyczną - jest czymś, co usprawnia nie tylko ich ciało, ale i całe ich życie. Poprzez fitness stają się oni lepszymi rodzicami, lepszymi szefami, nauczycielami, parterami - lepszymi, silniejszymi wersjami samych siebie.

Cóż... Te same kwestie niejednokrotnie podejmują biegacze, bez względu na to, w jakiej marce biegają. W moich rozważaniach fitnessowych chodziło mi jednak o inny aspekt "bycia bardziej ludzkim".

wtorek, 9 lutego 2016

dwie łyżki dziegciu

30.01.2016, XI Bieg Wedla

foto by Jarek Pawelczyk
Skończyłam właśnie tzw. trasę C (5,4 km). Dostaję medal i dyplom, odbieram pakiecik ze słodyczami, sukces opijam gorącą wedlowską czekoladą. Bo... umówmy się... to właśnie dla tych słodkości od roku 2014 na Bieg Wedla rejestruję się pierwszego dnia zapisów. To właśnie dla nich. Bo przecież nie dla trasy w Skaryszaku, która (w przeciwieństwie do tych wszystkich czekolad, batoników i cukierków) przejadła mi się już dawno temu. Nie dla tych dziur, wybojów i innych nierówności, którymi przyozdobiona jest asfaltowa droga, którą pokonują uczestnicy zawodów.

Jakieś pół godziny później znowu jestem na starcie. Tym razem trasy D (9 km). "Biec czy nie biec? - oto jest pytanie" - rozważam stojąc w tłumie biegaczy. Brzuch (z powodów comiesięcznych, a nie słodyczowych) daje się we znaki, a wizja przebiegnięcia kolejnych pięciu takich samych okrążeń przyprawia o mdłości. "Najwyżej zejdę z trasy" - stwierdzam w myślach i na znak-sygnał ruszam w towarzystwie Magdy - koleżanki z Tarchomina. "Jak dobiję jeszcze dwa okrążenia, to łącznie będę miała ponad 10-kilometrowe wybieganie" - tłumaczę sobie, gdy po pierwszym okrążeniu brzuch prosi mnie o litość. "Głupio tak zejść z trasy, gdy do przebiegnięcia została mniej niż połowa" - stwierdzam, gdy po trzecim okrążeniu mój brzuch mówi, że mnie nienawidzi.
- Dzięki - mówię wreszcie na głos po minięciu linii mety i przybijam Magdzie piątkę. - Twoje towarzystwo zmotywowało mnie do przebiegnięcia całości. Już dawno miałam ochotę przerwać tę nierówną walkę.
- Ja też dziękuję - mówi Magda i rewanżuje mi się podobnymi do moich stwierdzeniami.


Jakieś kilkanaście minut później popijam kolejny kubeczek gorącej czekolady (w końcu bolącemu brzuchowi trzeba jakoś osłodzić życie) i wraz z dużą grupą krewnych, przyjaciół i znajomych w oczekiwaniu na losowanie upominków oglądam ceremonię nagradzania najlepszych biegaczy.

- Kategoria OPEN kobiet na 9 km. Trzecie miejsce zajęła... - tu pada imię i nazwisko dziewczyny, którą skądinąd znam i wiem, że zdarza jej się stawać na podiach.
- Fajnie - mówię do męża, dłonie do bicia brawa trzymam w gotowości, ale na scenie nie zjawia się nikt.
- Drugie miejsce zajęła... - tu pada imię i nazwisko siostry znanej mi skądinąd dziewczyny.
- Dziwne - mówię do męża. - Przecież ta siostra to biega nawet wolniej ode mnie - skonsternowana opuszczam dłonie, a na scenie zjawia się... odpowiedzialny za pomiar czasu Paweł Zach.
Paweł rozmawia jakiś czas z organizatorami, a już za chwilę okazuje się, że na numerach dziewczyn pobiegli jacyś panowie, wykręcili sobie dobre czasy w kategorii OPEN kobiet i o mały włos prawdziwe zdobywczynie 2. i 3. miejsca odeszłyby bez pucharów. Ehhh... A tyle się o tym mówiło przy okazji Biegu Niepodległości. Gdyby jednak komuś umknęło, to zachęcam do lektury "tymczasowej zmiany płci" u Lubelskiego Biegacza.



31.01.2016, III Wieliszewski Crossing, runda zimowa

- Zwycięzcami zeszłorocznego Wieliszewskiego Crossingu są Ola Pucek i Marek Dzięgielewski. Zapraszam was do pierwszej linii - tuż przed startem w swoim przemówieniu zarządza wójt Paweł Kownacki. - Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał pretensji o to, że tak ich uhonoruję. Bo ten bieg, to, owszem, rywalizacja, ale bardzo bym chciał, byście nie zapominali, że to przede wszystkim zabawa.

Fotos by Darek Ślusarski

No więc biegnę. Patrząc na miny na zdjęciach - na zmianę rywalizuję i się bawię. Do przebiegnięcia całości nie jest mi potrzebne niczyje towarzystwo ani żadna inna motywacja. W przeciwieństwie do Biegu Wedla trasy Wieliszewskiego Crossingu jeszcze mi się nie przejadły. To właśnie dla nich od roku 2014 gminę Wieliszew odwiedzam systematycznie cztery razy w roku.

Po biegu dostaję medal, przy ognisku częstuję się kiełbaską, dzielnie znoszę podśmiechujki Agnieszki Żuraniewskiej, którą (nie wiedzieć czemu) bawi poziom upieczenia mojej kiełbaski, a potem kieruję się na stołówkę, gdzie można zjeść gorącą zupę, napić się gorącej herbaty, a na deser dostać drożdżowe ciasto - niekwestionowany hit wieliszewskiego biegowego menu.

No więc stoję w kolejce po ciasto i grzecznie czekam, aż pani skroi kolejny placek. Mija minuta, może dwie i wreszcie ciasto pojawia się na stoliku. Dobrze wychowana jestem, więc się nie rzucam. W końcu jakaś dziewczyna stoi przede mną i to jej przysługuje pierwszeństwo. Dziewczyna jednak też się nie rzuca, bo - nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd - nagle pojawia się gdzieś spoza kolejki jedna łapa, druga łapa, trzecia łapa... Każda chwyta po kilka kawałków i ciasto znika. Czekam więc dalej. Mija minuta, może dwie, a kolejna porcja ciasta pojawia się na stoliku. I znów - nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd - gdzieś spoza kolejki pojawia się kilka łap. Dziewczyna przede mną nie reaguje, ale ja takiego buractwa dzielnie znieść nie potrafię.
- Zaraz, zaraz... Tu jest kolejka - informuję biednych, niedożywionych biegaczy. Dobrze wychowana jestem, więc oczekuję jakiegoś "przepraszamy", "nie zauważyliśmy", "nie wiedzieliśmy", lecz zamiast tego...
- Niech pani nie czaruje - zwraca się do mnie pewien pan i sprawia, że kopara mi opada.
- Ojej... Ja jednak wezmę tak bez kolejki - moje słowa ignoruje pewna dziewczyna i sprawia, że kopara opada mi jeszcze bardziej.

Ehhh... A tyle się mówi, że biegacze to tacy fajni, pozytywni ludzie...

piątek, 5 lutego 2016

biegowy pamiętniczek

"Przyjmij w końcu moje zaproszenie na endo" - zasugerował mi niedawno Kamil - prywatnie kolega z Tarchomina, a wirtualnie autor Biegowych Szaleństw.
"Ej... Ale ja Endo już od dawna nie używam. Więc nawet nie wiedziałam, że mnie zaprosiłeś" - odpowiedziałam Kamilowi zgodnie z prawdą. A dziś jako dowód swej prawdomówności dorzucić mu mogę jeszcze coś, w czym biegacze się lubują - tabelkę z podsumowaniem moich styczniowych aktywności.


Dlaczego ta tabelka jest taka pusta, skoro są świadkowie, że trenowałam tu i ówdzie, oraz że ćwiczyłam to i tamto? Bo jestem leniwa i nie chce mi się ani zabierać na treningi komórki, ani wklepywać potem treningów ręcznie? Bo jestem zacofana i nie lubię biegowych gadżetów? Bo jestem zażenowana swoim poziomem i wstyd mi za cyferki, które pojawiłyby się w sieci, jeśli Endomondo zechciałabym użyć? Bo... W każdym z tych "bo" jest odrobina prawdy, ale...

"Łeeeee. ...to gdzie mam Twoje biegi podglądać?" - dopytywał Kamil.
"Przecież pisuję o nich na fejsie" - chciałam odpowiedzieć. Zważywszy jednak to, że nie o wszystkim informuję, napisałam: "Yyyy... no z tym możesz mieć kłopot. Żeby podglądać mój bieg, trzeba w nim po prostu uczestniczyć".

Ta tabelka jest taka pusta, bo bardziej niż podrygujące ludziki, które by ją po moich treningach zapełniły, liczą się dla mnie ludzie, którzy mi w tych treningach towarzyszą. MOJE podsumowanie stycznia wyglądałoby zupełnie inaczej.


Początek roku przebiegał pod znakiem siarczystych mrozów i mojego przeziębienia. Tak to jest. Te dwie rzeczy zazwyczaj chodzą ze sobą w parze, ale - przynajmniej w moim przypadku - nie biegają ze sobą w parze. No więc... Początek roku przebiegał pod znakiem siarczystych mrozów, mojego przeziębienia i...


03.01.

Jaki jest minus przeziębienia? Jest się zmuszonym do biegania po własnej klatce schodowej. I nie można wstawić zdjęcia termometru z minusową temperaturą ani selfie z oszronionymi wąsami i brodą.




Foto by Weronika Zielińska
05.01.

Trening funkcjonalny u Weroniki Zielińskiej, na który namówiła mnie Asia, ma się ku końcowi. Weronika prezentuje ostatnie ćwiczenie rozciągające (wykonywane parami). Tłumaczy bardzo precyzyjnie, co i jak powinniśmy zrobić, opowiada bardzo obrazowo, co powinniśmy poczuć...

No więc jestem na macie w jakiejś dziwacznej pozie. Biję pokłony przed Asią, obejmując jedną z jej nóg. Asia pochyla się nade mną i trzymając dłonie na moich pachwinach, dociska mnie do maty.
- Czujesz coś? - pyta wreszcie.
- Tak. Jak wali mi spod pach.

To było wczoraj, a dziś... Dzięki użyciu wody i mydła podczas wieczornej kąpieli nie czuję już walenia spod pach. Za to ał... ał... ałałał... czuję coś dziwnego w moich nogach. Nie jest to paraliżujący ból. Właściwie to nawet w ogóle nie jest ból (w końcu przez prawie 20 lat fitnessu zdarzało się robić bardziej hardcore'owe ćwiczenia). Ale jest to takie dziwne coś, czego nie pozbędę się za pomocą wody i mydła.

Nigdy więcej nie wróciłam już na zajęcia do Weroniki. Nie bardzo pasował mi poniedziałkowy termin, nie bardzo pasowała mi lokalizacja, no i przede wszystkim w planach miałam coś bardziej hardcore'owego. Zajęcia Ortorehu na Siennickiej. Ale po kolei.

06.01.

"Jak zdrówko?" - SMS-a tej treści wczoraj po 23-ej wysłał do mnie brat.
- Rozumiem, że chcesz wiedzieć, czy pojadę z tobą na wybieganie do Kampinosu... - oddzwoniłam i wyjaśniłam (między jednym smarknięciem krwią a drugim), że ja się do biegania w plenerze jeszcze nie nadaję. - Ale przekażę tę informację Piterowi i gdybyśmy jednak mieli pojechać, to dam znać - obiecałam. - Choć... znając Pitera, pewnie popuka się w głowę.

- Marcin zaprasza nas na wybieganie do Kampinosu - zaraz po wejściu do domu poinformowałam Pitera i okazało się, że bardzo się pomyliłam co do jego reakcji.
- Ha. Ha. Ha - Piter nie popukał się w głowę, lecz zaśmiał się dobitnie i w zwolnionym tempie. Forma niby inna, ale wyszło na to samo. Dziś między jednym smarknięciem krwią a drugim wyginam ciało w ciepełku.


Fotos by Vicom Studio
Latem zeszłego roku zmieniłam fitness klub. Nie przyciągnęła mnie tam dogodna lokalizacja. Znalazłoby się kilka klubów położonych bliżej mojego domu i kilka, do których można o wiele łatwiej i szybciej dojechać. Nie przyciągnęła mnie tam wielka sala ani wyposażenie na wypasie. Sala jest raczej z gatunku mikrych, a przy dużej frekwencji brakuje i miejsca, i sprzętu. Nie przyciągnął mnie tam duży wybór zajęć. Klub ma wykupiony dość okrojony pakiet Les Millsa, zajęć autorskich praktycznie nie ma, ale... to, co jest, stanowi idealne uzupełnienie treningu biegowego. Przyciągnęły mnie tam za to niewysokie ceny (na Kartę Warszawiaka klub oferuje 30% zniżki), fenomenalni instruktorzy (naprawdę często się zastanawiam, co Wiola, Renata i Piotr robią w takim klubiku) i kameralna, przyjazna atmosfera. Wśród ludzi, którzy tu bardzo systematycznie przychodzą, spotkać można:
- babcie bardziej wygimnastykowane niż niektóre wnuczki,
- kobiety mające krzepę większą niż niektórzy mężczyźni,
- panów rozciągniętych bardziej niż niektóre panie...
Jest sport, jest zabawa, jest uśmiech, jest... prawdziwe ciepełko.


08.01.

"Nie ma złej pogody, są tylko słabe charaktery" - to powiedzenie poznałam wiele lat temu jako filmowiec..
Ot zdarzały się na przykład zdjęcia plenerowe. Potrzebowaliśmy słońce, a tu jak na złość padał deszcz. I na czym polegał taki mocny charakter filmowca? Ano łapało się krótkie przerwy w ulewie, żeby nakręcić cokolwiek i byle jak. Albo czekało się 11 godzin, żeby w ciągu ostatniej godziny pracy złapać nagle jakieś promienie słoneczne i nakręcić scenę na szybciora. Jak na ironię taka scena wylatywała potem przy montażu albo kwalifikowała się do przekrętki. Ale dzień pracy filmowca trwał 12 godzin i nie było opcji, żeby z powodu nieodpowiedniej pogody puścić ekipę wcześniej do domu. Cierpliwie (choć czasem bezsensownie) czekać - na tym właśnie polegał mocny charakter filmowca.
Muszę przyznać, że w tym sensie wciąż jestem filmowcem, a nie biegaczem. Nie ma złej pogody, są tylko słabe charaktery? No to ja tę złą pogodę przeczekałam. Swoje pierwsze plenerowe 5 km w 2016 roku przebiegłam przy -5 stopniach, a nie przy -15 :P


09.01

Jesteśmy już na BODYBALANCE po kilku blokach. Przychodzi czas na równowagę.
- Będzie ciężko - uprzedza Wiola. - Muzyka też jest ciężka.
Phi tam. Utrzymanie równowagi - bułka z masłem. Muzyczka - przyjemna. I w ogóle wszystko byłoby na luziku, gdybym po BODYBALANCE nie miała w planach zajęć BODYPUMP i powrotu do domu biegiem.


foto by Napędzany Kebabem - Cezary biega, pisze, je
10.01.

10 Bieg WOŚP. Bez napinki, bez pomiaru czasu, bez znieczulicy, bez hejtu... Za to z bardzo fajną watahą, uśmiechem na twarzy, mnóstwem znajomych spotkanych po drodze i świetnymi planami na popołudnie.  #PomarańczowaRewolucja#DzieńBezGarmina

Bo bez względu na wszystko Bieg WOŚP musi być. A potem - zgodnie z tradycją, która urodziła się rok temu - wizyta w Samych Kraftach na pizzy i piwku.

13.01.

Sponsorem dzisiejszego biegania była TECZKA. Nie, nie... nie wypłynęła żadna moja kompromitująca. Nikt mnie nie szantażował, nikt mi nie groził. Ot po prostu... zwykła, biała, tekturowa teczka, wypełniona dokumentami potwierdzającymi wieloletnie, gruntowne i wszechstronne doświadczenie mojej instruktorki fitness, leżała na łóżku i przypominała, że obiecałam przybiec dziś do klubu i ją zwrócić.

jedna z ciekawszych tras do klubu wiedzie przez cmentarz. Kiedy pokonywaliśmy ją niedawno z Piterem, dyskutowaliśmy nawet, czy po cmentarzu wypada biegać. Dziś niespecjalnie się nad tym zastanawiałam. W ramach troski o własny (wciąż rehabilitowany) tyłek iście zamiast biegania i tak było nieuniknione. Oblodzone drogi cmentarza mówiły bowiem, że bardziej niż buty biegowe sprawdziłyby się na nich łyżwy.


Biegnąc do klubu z tą teczką, powinnam się byłam domyślić, że Wiola nie prosiła mnie o skanowanie swoich dokumentów ot tak sobie. Dowiem się o tym już za parę dni. A to, co usłyszę, uświadomi mnie, że wyrazy "sport" i "fair paly", gdy chodzi o pracę, niekoniecznie biegną w parze.


foto by Andrzej Piotrowski
14.01.

Jak się czuję po swoim debiucie na zajęciach Ortorehu na Siennickiej? Najbardziej bolą mnie... pościerane od tartanu dłonie.Emotikon smileAle podobno prawdziwy kryzys poczuję jutro, gdy będę chciała wstać z łóżka.
Więcej zdjęć tutaj: https://www.facebook.com/media/set/?set=a.1202616546433887.1073741928.161711053857780&type=3



foto by Andrzej Piotrowski
15.01.

Czuję się oszukana. Po przedwczorajszym Ortorehu miałam dziś mieć problemy ze wstaniem z łóżka. Tymczasem... Wstałam godzinę po budziku nie dlatego, że nie mogłam, lecz dlatego, że mi się nie chciało.






15.01.

Z cyklu: OBALAMY STAROPOLSKIE PRZYSŁOWIA
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje? Eee tam... Gdybym zgodnie z planem wstała o 7.00, poszłabym biegać sama. A tak... dzięki temu, że zwlekałam z tym do późnego wieczora, do towarzystwa miałam męża. I świeżutki śnieżek w gratisie.


Pal licho śnieżek, ale ten mąż... Biedaczek tak bardzo musi się męczyć podczas wspólnego biegania, żeby się zniżyć do mojego poziomu. A jednak... wciąż dotrzymuje mi towarzystwa.

17.01 - to Bieg o Puchar Bielan i Bieg Chomiczówki. Nie powiem... Korciło mnie, żeby odpuścić sobie to krążenie po blokowisku, ale...


Mój ulubiony kalendarz podpowiada, że dziś jest Dzień Wszystkich Fajnych. Wszyscy Fajni biegli dziś Bieg o Puchar Bielan i/lub Bieg Chomiczówki, a wszyscy najfajniejsi zostali zaproszeni na tradycyjną doroczną naradę taktyczną podczas imprezy "Wola Blisko Bielan" :)

**********


- W tym bloku mieszkałam ja, w tym bloku mieszkał mój Maciek - podczas XXXIII Biegu Chomiczówki opowiadała mi Jagoda. - A tam jest okno, przez które mój tata patrzył, jak pokonujemy ten odcinek. Teraz widzi nas z nieba na całej trasie.

Jak poszedł mój pierwszy bieg w kategorii K-40? Mission completed. Po raz pierwszy w życiu zawody ukończyłam na miejscu lepszym niż Jagoda ( :)Emotikon wink) i - co najważniejsze - Nasza Zawodniczka (czyli Pani Irena, Mama Jagody) doprowadzona została na metę i 12. miejsce w kategorii K-60 :)


**********



- To jak? Wbiegamy za rączki? - zaproponował ktoś nieopodal mety Biegu o Puchar Bielan.
- No jasne! - chórem odpowiedzieli pozostali.
Chwyciliśmy się więc za dłonie, zajęliśmy całą szerokość ostatniej prostej i... wszystko pięknie, tylko brat się nie zmieścił w kadrze.

- To jak? Wbiegamy za rączki? - zaproponowałam nieopodal mety Biegu Chomiczówki (czyli dokładnie w tym samym miejscu, co poprzednio).
- No jasne! - odpowiedziała Jagoda.
Chwyciłyśmy Mamę Jagody za dłonie, zajęłyśmy całą szerokość ostatniej prostej i... tym razem w kadrze nie zmieściła się Jagoda.

19.01 przebiegał pod hasłem "dwie laski zaliczyły dziś dwa laski".


Z Emilką czasem trudno się umówić na bieganie. Bo Emilka ma dziecko. Bo Emilka ma idiotyczną pracę. Bo Emilka jest gapciem. A to zgubi telefon i nie oddzwoni. A to ten telefon gdzieś zostawi i nie odpisze na SMS-a. A to zapomni, że się umawiała... No ale (nie licząc męża) jest jedyną osobą, która jest w stanie zniżyć się do mojego żółwiego tempa, żeby choć na trochę gdzieś pomiędzy pracą i dzieckiem się ze mną spotkać. I jak tu jej nie uwielbiać?





20.01 = "Ortoreh po raz drugi". Do grona różnych znajomych i nieznajomych masochistów katujących się na Siennickiej dołączyła Iza. Po 1,5-godzinnym wycisku cała zaczerwieniona ustawiała się do grupowego zdjęcia wraz ze mną, Anią, Agą, Martą...
- To co? Teraz nas pewnie nienawidzisz? - zapytałam, ale odpowiedzi nie usłyszałam. Pot zatkał mi nawet dziurki w uszach ;)

23.01.



"Ain't no sunshine when she's gone
It's not warm when she's away.
Ain't no sunshine when she's gone
And she's always gone too long anytime she goes away..."


Ta piosenka pobrzmiewa w tle podczas rozgrzewki do BODYBALANCE. I sama nie wiem, co bardziej mnie dziś rozgrzało: ta piosenka, rozgrzewka, część zatytułowana "powitanie słońca", która następuje po rozgrzewce, czy... widok słońca za oknem. Whatever... Wszystko to razem do kupy wzięte sprawiło, że po BODYBALANCE zebrałam swoje manatki, zrezygnowałam z BODYPUMPA, wróciłam do domu i namówiłam Pitera na kilkukilometrowe bieganie. A na BODYPUMPA pójdę sobie innym razem, jak już słońce mnie nie będzie bałamucić.

Czasem naprawdę warto jest improwizować i zmieniać plany. Te kilka kilometrów z mężem to była najlepsza decyzja. Piękna pogoda, malownicza trasa, skrzypiący pod nogami śnieg, widok dzieciaków szalejących na sankach... Tak wyglądały ostatnie (póki co) podrygi zimy.

24.01. to... City Trail, runda 4. Chyba najbardziej kolorowy dzień tej zimy. #‎WszystkieKoloryTęczy

Foto by Emilia Rudnicka
Już jakiś czas temu napisałam, że ten cykl biegam przede wszystkim towarzysko. Dlatego 5 km, jakie miałam przebiec w Lasku Młocińskim, poprzedziłam około 5-kilometrową rozgrzewką, podczas której towarzyszyła mi Emilka. Sama Emilka City Traila nie biega. dzięki niej więc wszyscy mają z rundy czwartej całe mnóstwo kolorowych zdjęć.






Foto by Emilia Rudnicka
- No zobacz Iza... Jak za starych dobrych czasów, my znowu biegniemy we dwie.
- No....
- I zobacz... To już tyle lat, a nasza banda wciąż się trzyma.
- No... To były czasy... Przychodziło się na te treningi do Skaryszaka bez względu na pogodę, bez względu na wszystko.

Podczas wczorajszego City Traila wspominałyśmy z Izą, jak 3 lata temu podczas treningów do pierwszego Orlenu powstała nasza paczka, jak my dwie zawsze zamykałyśmy stawkę, jak dzięki prowadzeniu różnych życiowych rozmów udawało nam się mobilizować wzajemnie do pokonywania coraz dłuższych dystansów... Wydawało się, że te ploteczki ustaną dopiero po minięciu linii mety, ale...
- Zamknij się i przyspiesz! - w nasz dialog wtrącił się mój zły duch. - Może uda ci się zmotywować Izę i poprowadzisz ją na jakiś dobry wynik.

No więc zamknęłam się, przyspieszyłam, a Iza ruszyła za mną.
- Hura! To mój najlepszy od niepamiętnych czasów wynik! Dwadzieścia-dziewięć-dwadzieścia-cośtam! - za linią mety podbiegła do mnie zaczerwieniona Iza. - Miałam złamać 30 minut i złamałam!
Hmm... Milczenie naprawdę jest złotem? Wciąż nie jestem przekonana. Grunt, że w nagrodę za wynik Iza dostała od męża ciastko z wiśniami :P #‎WisienkaNaTorcie‬

Tego samego dnia popołudniu postanowiłam jeszcze skoczyć na BODYBALANCE, żeby się trochę porozciągać. Wieczorem zaś położyłam się z Piterem przed TV, obejrzałam jakiś film, trochę się wzruszyłam, trochę pochlipałam i... smarknęłam tak, ze aż z nosa polała się krew.
- No i doigrałaś się - surowym tonem zwrócił się do mnie Piter.
- Ale o co chodzi?
- Po cholerę jechałaś na ten fitness?
- Ale to tylko rozciąganie - próbowałam się bronić. Niemniej... To ciekawe, że pośród tych wszystkich osób, które próbują mnie wpędzić w poczucie, że trenuję za mało, jest ktoś, kto twierdzi, że przeginam.

26.01. 

#‎bodypump‬
- Możecie śpiewać - zasugerował Piotrek przed tricepsem. - Chociaż to jedno krótkie słowo: "Hallelujah".
No to "hallelujah" i do przodu! Ale śpiewa mi się znacznie lepiej na ćwiczeniach na nogi niż na ręce. Amen.


 
Aby zdążyć na ten BODYPUMP przed pracą, musiałam wstać o 6.30. I nie powiem, nie żałuję... Nie dość, że się ze wszystkim wyrobiłam, to dostałam jeszcze solidny zastrzyk pozytywnej energii. Z tego wszystkiego wieczorem poszłam jeszcze pobiegać z Piterem, a dwa dni później powtórzyłam ten zabieg.

 27.01.

Z cyklu: TRENINGOWE PARADOKSY
Dlaczego Małgorzata ma takie zjechane dłonie? Bo robiła wszystko, żeby zacząć szybciej biegać.

‪#‎Ortoreh‬ ‪#‎Siennicka‬ ‪#‎MokraPlama‬
PS. A najgorsze jest to, że jutro rano tymi ręcami będę dźwigać sztangę.



30 + 31.01 

Około 5,5 km w XI Biegu Wedla + 9 km również w XI Biegu Wedla + prawie 8 km w inauguracyjnej rundzie Wieliszewskiego Crossingu 2016 = około 22,5 km prawdziwego Testu (dla mojego) Kupra.
Dwa dni. Trzy starty. Żadnych pogaduszek w trakcie biegania. Nie powiem... Mięśnie nie są w tej chwili pierwszej świeżości, ale... lewy pośladek (a konkretnie: znajdujący się w nim przyczep mięśni udowych) mimo sporej eksploatacji nie odmówił posłuszeństwa.
Może jeszcze będą ze mnie biegacze.

Do tych dwóch imprez wrócę chyba jeszcze w kolejnym wpisie. Zostawię je sobie na deser. Tyle że na deser ten zamiast zachwycania się moimi współbiegaczami będzie łyżka dziegciu. Tymczasem małe podsumowanie: nie wiem, ile km przebiegłam, nie wiem, jak u mnie z tempem czy prędkością, nie wiem, ile i jakich jednostek treningowych wykonałam (bo nie każdy, oczywiście, odnotowywałam). Ale i bez tych cyferek wiem, że styczeń miałam intensywny. Nawet jeśli nie do końca w sensie sportowym. Tak więc...

Foto by Kamil Werner
Drogi Kamilu, Twoje zaproszenie na Endo przyjęłam, ale nie obiecuję, że w związku z tym będę tam częściej zaglądać. Na Twoim miejscu cieszyłabym się jednak, że są jeszcze ludzie, którzy nie zaglądają Ci w kilometraże, życiówki, średnie prędkości i średnie tempa, a lubią Cię za to, że jako jeden z nielicznych dotarłeś wieczorem po Półmaratonie Krakowskim na umówione miejsce, za to, że masz psa Skalpela, za to, że czasem wrzucasz fajne zdjęcia na fejsie i za to, że... a nie... o tym miałam nikomu nie mówić ;)