piątek, 15 listopada 2013

nieoczekiwany powrót do domu

Obejrzałam przedwczoraj po raz drugi film Scorsesego "Hugo i jego wynalazek". Przypomniał mi on (no dobra, tego mi nie trzeba przypominać), że polska produkcja filmowa leży w powijakach i nie dorasta kinu światowemu do pięt. Przypomniał mi on również sytuację, w jakiej około 1,5 roku temu obejrzałam go po raz pierwszy.

toksyczna miłość 

Paryż, lata 30-te. Na tutejszym dworcu mieszka (a w zasadzie ukrywa się) 12-letni Hugo. Osierocony przez rodziców, przygarnięty przez wujka pijaka zajmuje się po jego zniknięciu nastawianiem i konserwacją dworcowych zegarów. Ale nie tylko tym. Hugo usiłuje przede wszystkim naprawić robota – jedną z dwóch pamiątek po ojcu, symbol ich głębokiej więzi. Liczy na to, że za pomocą tej maszyny zdobędzie od ojca jakiś przekaz. Do naprawy chłopiec potrzebuje jednak części. Jedyna szansa, aby je zdobyć, to kradzież różnego rodzaju drobiazgów z punktu, w którym zgorzkniały starszy pan nazwiskiem Melies sprzedaje i naprawia zabawki.

Pewnego dnia Melies przyłapuje Hugona na gorącym uczynku. Odbiera ukradzione przez niego części. Zabiera też notes (drugą z pamiątek po ojcu) zawierający techniczne wskazówki dotyczące robota. Zrozpaczony Hugo próbuje go odzyskać. W ten sposób poznaje córkę chrzestną Meliesa – Isabelle i w rezultacie zdobywa klucz (w kształcie serca) do uruchomienia robota. Uruchomiony robot wykonuje niezwykle intrygujący rysunek i podpisuje go nazwiskiem Meliesa. Wydarzenie to skłania dzieci do przeprowadzenia śledztwa i odkrycia tajemnicy ojca chrzestnego Isabelle. Wtedy...

Wtedy film „Hugo i jego wynalazek” (bo o nim mowa) wkracza na nowy tor. Tor, w którym widzowi przypomniane zostają początki kina. Pierwsze pokazy filmów braci Lumière (teraz staje się jasne, że miejsce akcji – dworzec – nie jest przypadkowe i ma przywołać wspomnienie jednego z pierwszych filmów - „Wjazdu pociągu na stację w La Ciotat”). Moment, gdy dzięki Georgesowi Meliesowi (bo Georges Melies to postać autentyczna) filmy przestały prezentować jedynie realne wydarzenia, a zaczęły opowiadać (przy użyciu pierwszych efektów specjalnych) wymyślone historie. Film staje się „najpiękniejszym listem miłosnym zaadresowanym do X Muzy” i historią filmowca, który gorzknieje, wyzbywszy się swojej największej miłości.

I pewnie nie byłoby w tym familijnym kinie nic zdumiewającego, gdyby nie to, że nakręcił je reżyser znany dotychczas jako autor najlepszych filmów o gangsterach - Martin Scorsese. Reżyser powtarza w wywiadach, że do zrealizowana filmu, będącego adaptacją książki Briana Selznicka, namówiła go jego 12-letnia córka. Cóż... Ludzie filmu mają względem swoich rodzin olbrzymie długi do spłacenia. Nie jest łatwo być w kręgu ich najbliższych. Nienormowany czas pracy, częste wyjazdy, kalendarz nieuwzględniający świąt, weekendów i wakacji... Filmowcy ciągle przegapiają jakieś uroczystości, rocznice, ważne dni. Nigdy nie ma ich w domu, kiedy są najbardziej potrzebni. A postawienie im ultimatum „film albo ja” to najczęściej samobójstwo.

„Hugo i jego wynalazek” jest również wyrazem fascynacji charakterystycznym dla okresu, w którym rozgrywa się akcja filmu, hasłem „miasto, masa, maszyna”. To zauroczenie mechanizmami nie powinno dziwić: Scorsese jest twórcą starej daty, a ci pamiętają najlepiej (dla młodszych to niedostrzegalna oczywistość), że sztuka, jaką uprawiają, powstaje dzięki urządzeniu technicznemu. Lecz... O czym film również nie pozwala zapomnieć... Kino to niesamowita magia i moc. Magia i moc, którą dają stojący za urządzeniami technicznymi ludzie. Gdyby nie oni, film by nie funkcjonował. Tak jak nie funkcjonowałyby zegary dworcowe, gdyby codziennie nie nakręcał ich Hugo.

Obejrzałam „Hugona...” w ostatnią niedzielę. I muszę przyznać, że był to najdziwniejszy i najbardziej gorzki moment na obejrzenie tego rodzaju filmu. Bo...

Instynktownie zaciskam dłonie
Nakazów chłodny wiatr
Gasi we mnie ogień
W trybach maszyny wciąż tkwię
Spętana woli siłą
To dobre, a to złe!
Na twarzy pusty grymas mam


Coraz mniej w tej całej filmowej machinie liczą się ludzie. Zwłaszcza ci stojący za urządzeniami technicznymi. Ot, zwykłe nadmiernie eksploatowane trybiki, które w każdej chwili można zastąpić nowymi.
W ostatnią niedzielę podszedł do mnie w trakcie zdjęć kierownik produkcji z zapytaniem, czy mogę zostać dłużej w pracy, bo... Nieważne co... Jak zwykle jakaś wyjątkowa sytuacja (jakie od początku tego serialu przytrafiają się niemal codziennie) i jeśli nie zrobimy tego dziś, to nie wiadomo kiedy i biedny producent poniesie straty.
- Nie mogę – odpowiedziałam. - OBIECAŁAM coś chrześnicy i nie zamierzam złamać danego jej słowa. Nie dziecku, kurwa, nie dziecku. Nie chcę, żeby miała poczucie, że ciągle nawalam i nie może na mnie liczyć.
Kierownik produkcji bez entuzjazmu przyjął to do wiadomości, na koniec dnia ściągnął kogoś na moje miejsce, a ja... Ku zdumieniu całej ekipy o planowanej godzinie wyszłam z pracy. Bo OBIECAŁAM mojej 12-letniej chrześnicy, że zabiorę ją do kina na „Hugona...”. Dług, jaki mam do spłacenia rodzinie, i tak jest bardzo duży.

Zniewolona myśl
Krąży w głowie jak sęp
Niepokoju dreszczem smaga
Co straciłam? Wiem!
Coraz głośniej słyszę jak
Pęka lód, na którym stałam


Następnego dnia stawiłam się przykładnie do pracy, usłyszałam od ludzi z ekipy coś o swojej odwadze, o tym, że jedyną osobą z jajami okazała się kobieta, że jednak można się upomnieć o swoje... Nie mniej... Od tamtej pory w każdej chwili spodziewam się otrzymać wymówienie.  

ARTROSIS - ZNIEWOLONA MYŚL 

Oryginalny tytuł filmu Martina Scorsese brzmi po prostu „Hugo”. Polski nie dość, że niepotrzebnie jest dłuższy, to jeszcze nieadekwatny. Hugo bowiem – mimo swoich zdolności - niczego nie wynalazł.
W filmie pojawia się motyw przeznaczenia. A właściwie tego, że każdy człowiek jest do czegoś stworzony, ma jakąś zdolność, ma do wykonania jakieś zadanie. Zadaniem Hugona jest naprawianie. Nie tylko maszyn, ale również zniszczonych ludzkich istnień.
Co jest moim? Nie wiem. Ale na chwilę obecną - bardziej niż cokolwiek naprawiać – chce mi się coś rozpierdolić.

(Warszawa, 16.02.2012)

Miałam zrezygnować z kilku listopadowych imprez biegowych w Warszawie i okolicach. Miałam zrezygnować z listopadowych treningów z przyjaciółmi. Miałam zrezygnować z dzisiejszego koncertu Comy. Tymczasem wczoraj statek pt. "Marynarz w Łodzi" zatonął. Zdjęcia zostały zerwane i wróciło trochę gorzkich refleksji związanych z pracą w filmie. Tym razem jednak (w przeciwieństwie do sytuacji sprzed 1,5 roku) nie chce mi się niczego rozpierdalać. Wystarczy, jak to rozbiegam. Kalendarz na najbliższy weekend i na przyszły tydzień już wypełniony jest zawodami i treningami. A wczoraj radość życia przywrócił mi mój drugi (oprócz Zabieganych Po Uszy) team. Biegam Na Tarchominie.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz