poniedziałek, 16 czerwca 2014

bez improwizacji

Rozmawiałam niedawno z bardzo interesującym człowiekiem. Nie... no dobra... tym razem to bardzo interesujący człowiek rozmawiał z mało interesującą mną. I zapytał mnie m.in. o to, jak sobie radzę z zawodami biegowymi i treningami, odkąd skończyła się moja bezrobotna laba.
- Dostaję pod koniec jednego miesiąca grafik na cały miesiąc następny - odpowiedziałam coś w tym stylu. - Na początku sprawdzam, kiedy mam wolne dni i zaglądam do kalendarium biegowego, by sprawdzić, jakie imprezy mogę w to wkomponować. A w dni pracujące, w zależności od tego, czy mam pierwszą czy drugą zmianę, planuję sobie poranne lub wieczorne bieganie oraz wizyty w fitness klubie. Najcięższe zaś dni przeznaczam na regenerację.
-  Ale w takim razie musisz zmienić nazwę bloga. Przy takim precyzyjnym planowaniu nie można już mówić o wielkiej improwizacji.
- Dlaczego?- zaprotestowałam wówczas i przytoczyłam jakiś kontrargument. Po ostatnim weekendzie muszę jednak przemyśleć propozycję.

11.06.2014
Normalnie wykazuję się fantazją ułańską. Dziś zaś postawiłam na fantazję kowbojską i zdecydowałam się na bieganie w samo południe (no dobra, z półgodzinną obsuwą). Trening miał swoją część uliczną, część crossową i część... uliczno-crossową (bo jak inaczej nazwać przedzieranie się przez wykopki na ul. Światowida?). W końcu - jeśli dobrze pójdzie w konkursie i jeśli do tego czasu nie zostanie ze mnie tylko cień - w najbliższy weekend pobiegnę zawody jednego i drugiego rodzaju.
Howgh!








SOBOTA, 14.06.2014
Zanim dostałam czerwcowy grafik, na sobotę 14-go miałam zaplanowany 10-kilometrowy Bieg Marszałka w Sulejówku, o którym jakiś czas temu pisałam. Miałam tam pobiec z mężem, bratem, kuzynką, Emilką i z panem Jureczkiem (kategoria M-60) - przyjacielem mojej mamy, dla którego miał być to debiut. Miałam potem - jak rok temu - najeść się tamtejszego chleba ze smalcem i ogórków małosolnych i wreszcie razem ze wszystkimi odwiedzić pobliską posiadłość pana Jureczka i zjeść przygotowany przez mamę obiad. Miałam, ale nowa praca szybko zweryfikowała moje plany. Mając w perspektywie popołudniową zmianę, pożegnałam się z Biegiem Marszałka i zaczęłam myśleć o zwyczajnym porannym wybieganiu lub ewentualnie o parkrunie. Pewien konkurs jednak, w którym do wygrania były pakiety na zapowiadany jako najszybsza piątka Bieg Ursynowa, kazał mi po raz kolejny zmienić plany. "Dlaczego chciał(a)byś pobiec w tegorocznej edycji Biegu Ursynowa?" - brzmiało pytanie, z którym miałam się zmierzyć, a ja nie mogłam przecież napisać, że chcę, bo chcę albo że 5 km na Ursynowie ma mi zastąpić 10 km w Sulejówku.   

Pięć kilometrów na Ursynowie - brzmi niepozornie. A jednak... Podczas Biegu Ursynowa odbywają się Otwarte Mistrzostwa Polski w biegu ulicznym na tym dystansie, a na warszawskie blokowisko zjeżdżają wówczas czołowi polscy biegacze średniodystansowi. Cóż... Wygrać z nimi nie mam szans, ale nie miałabym nic przeciwko temu, by wystartować z nimi w jednych zawodach i gdzieś w moich biegowych archiwach odnotować fakt, że byłam klasyfikowana w Mistrzostwach Polski - napisałam więc. I jak wypadła ta moja klasyfikacja? Jasna sprawa, że z czasem 00:24:38 mistrzynią Polski nie zostałam. Miejsca zaś: 949 open (na 1828 sklasyfikowanych osób), 111 wśród kobiet (na 533 osoby) i 44 w K-30 (na 220 osób) nie należą do oszałamiających. Pocieszający jest tylko fakt, że przyniosło mi to oficjalną życiówkę na trasie atestowanej (poprzednią - 00:24:20 - osiągnęłam na trasie, o której krążą legendy, że została niedomierzona) i dokonałam tego bez spinki, z zapaleniem pęcherza i dzień po maratonie aerobikowym (niech żyją sztangi i step!) oraz imprezie kończącej sezon w moim fitness klubie (niech żyją kiełbaski z ogniska, pieczony chleb i ogórki konserwowe!).

Wczoraj spaliłam trochę kalorii na maratonie aerobikowym. Potem z okazji zamknięcia sezonu w moim klubie fitness spaliłam dwie kiełbaski w ognisku. A jeszcze potem okazało się, że mam zapalenie pęcherza. Podczas dzisiejszego Biegu Ursynowa jak nic spalę się ze wstydu.
 






Pocieszający jest również fakt, że mistrzynią zostałam w zupełnie innej dziedzinie - w dziedzinie logistyki. Bo choć wymieniłam Bieg Marszałka na Bieg Ursynowa, to nie zmieniło to faktu, że na godz. 14.00 musiałam stawić się w pracy, moje zawody startowały o godz.12.00, a gdzieś pomiędzy jednym a drugim musiałam jeszcze pobiec, doprowadzić się do porządku i dotrzeć do Galerii Mokotów. Biorąc pod uwagę fakt, że mieszkam na Tarchominie (czyli dokładnie na drugim końcu Warszawy) i tam znajduje się moja wanna, na początku wydawało mi się to misją niemożliwą. Odkąd jednak zaczęłam biegać, nauczyłam się, że takie misje w możliwe zamienić można. Wystarczy tylko mieć na Ursynowie wujka, zadzwonić do niego, wprosić się do jego łazienki, a następnie ułożyć bardzo precyzyjny plan działań, w którym nie będzie miejsca na żadną improwizację.

Wyglądało to jakoś tak:
7.00: pobudka, śniadanie, prysznic i mycie głowy, na które potem nie będzie już czasu.
od około 7:40: szykowanie rzeczy na bieg i do pracy, w tym czterech posiłków, które wypełnią mój dzienny jadłospis.
9.16: z kilkuminutowym zapasem wyszłam na autobus. Zapas się przydał, bym wróciła się do domu po jedną (dość ważną) zapomnianą rzecz.
9.26: wsiadłam do autobusu, który z Mostu Północnego zawiózł mnie na stację Metro Młociny.
Około 9.40 siedziałam już w metrze i wyciągałam z torby swoje drugie śniadanie.
Najpóźniej o 10.30 miałam stawić się po pakiet startowy. Tymczasem dzięki sprawnej komunikacji miejskiej, sprawnej organizacji imprezy i brakowi tłumów w biurze zawodów o godzinie tej byłam już w drodze do wujka. Plan był taki, by wpaść do niego jeszcze przed biegiem, by tam się przebrać, przygotować wszystkie rzeczy, a po biegu poruszać się u niego na pamięć. Przy okazji drogę z ursynowskiego ratusza do wujka pokonałam pieszo i przekonałam się, że jeśli chcę zyskać trochę czasu, po biegu zdać się muszę jednak na metro, a nie na własne nogi.
U wujka stawiłam się sporo przed planowanym czasem. Dzięki temu przygotowałam wszystko na spokojnie i złapałam jeszcze trochę oddechu.
11.40: truchcikiem (w ramach rozgrzewki) ze stacji metra Stokłosy udałam się na stację metra Imielin. Gdy w samo południe padł sygnał do startu, zrobiłam dokładnie to, co do mnie należało. Wiedziałam, że nie mogę pobiec ani za wolno (bo każda minuta była na wagę złota, by się nie spóźnić do pracy), ani za szybko (bo przecież musiałam zostawić sobie trochę energii, by potem przetrwać bardzo ciężki dzień). Nieupalna pogoda też zrobiła to, co do niej należało. Wiedziałam, że nie może być ani zbyt słoneczna (bo inaczej zgrzałaby mi się głowa, a na jej ponowne mycie nie miałam w planach uwzględnionego czasu), ani zbyt deszczowa (czasu na suszenie i modelowanie podeszczowych strąków w mych planach również nie uwzględniłam). Momentami wyglądające zza chmur słońce i sporadyczna krótkotrwała mżawka nie przeszkadzały w niczym, a nawet odrobinę urozmaiciły trasę, która może jest i szybka, ale za to kompletnie pozbawiona uroku (bloki, bloki, bloki...).

foto by Paweł Żuk
foto by datasport.pl

Około 12.25 zgarnęłam swój medal, napój izotoniczny i pozwoliłam sobie na jedyną niezaplanowaną tego dnia rzecz. Nie, nie dałam się skusić żadnym atrakcjom obiecywanym przez organizatorów, lecz szybko udałam się w miejsce tuż za startem/tuż przed metą, z którego zupełnie niespodziewanie Żuczek wspierał uczestników biegu gorącym dopingiem i wielką łapą. No nie wypadało się nie przywitać i nie podziękować. A potem szybko w długą: metro - wujek - wanna - makijaż... O 13.00 wiedziałam, że sprostałam logistycznemu wyzwaniu, którego się podjęłam. Co więcej... 15-minutowy zapas poświęciłam na pogawędki z ciocią i wujkiem, na zjedzenie przygotowanej przeze mnie rano sałatki oraz ciasta i galaretek, którymi zostałam poczęstowana. A gdy już chciałam się zbierać, za oknem lunęło.
- Ojej... - zmartwił się wujek.
- Mam bluzę z kapturem - trochę mniej zmartwiłam się ja.
- Odwiozę cię samochodem - wujek wpadł na pomysł, którego ja w swoich planach nie śmiałam uwzględnić. - Z parkingu podziemnego do parkingu podziemnego - przynajmniej nie zmokniesz.
W pracy stawiłam się przed czasem. I jeszcze kawę zdążyłam wypić. Żebym ja tylko taka szybka i poukładana podczas zawodów była, to by było coś...

foto by Paweł Żuk
Bieg ukończyłam,
Medal zdobyłam,
U wujka Marka się szybko umyłam,
Do pracy nawet przed czasem przybyłam.

















NIEDZIELA, 15.06.2014
Z różnych przyczyn zaczął się sypać grafik u mnie w pracy. Zapytała mnie więc parę dni temu kierowniczka:
- Czy twoja wolna niedziela jest naprawdę nie do ruszenia?
- Naprawdę - odpowiedziałam. No cóż... Asertywnym trzeba być - to jedno. Wolnych sobót i niedziel nie mam już do końca miesiąca - to drugie. I przede wszystkim - to trzecie - na ten dzień już od dawna zaplanowaną miałam edycję letnią Wieliszewskiego Crossingu. Na jesienną nie będę mogła dotrzeć, więc to była moja ostatnia szansa, by zrealizować minimum niezbędne do znalezienia się w klasyfikacji generalnej. Nie zamierzałam jej zaprzepaścić.



Do Krubina, skąd startował trzeci bieg cyklu, dotarłam tym razem bez przygód w stałym wieliszewskim gronie (mąż, brat, Żuczek, Ania, Klaudyna), a na miejscu czekało jeszcze paru dobrych znajomych. Trasa, zapowiadana od samego początku jako najszybsza i najłatwiejsza w całym grand prix (jakieś niesamowite szczęście miałam w ten weekend do tras najszybszych), wcale nie była w związku z tym nudna i monotonna (prześledzić ją można w filmiku: http://www.youtube.com/watch?v=qLrShA8tuko). Różnorodna nawierzchnia, trochę dziur i dołków, trochę trawy i błotka, bliskość różnorodnych wód (Narew, Jezioro Góra i... jakieś kałuże), łabędzie, nisko latające jaskółki, drzewa nadgryzione przez bobry i przede wszystkim niekończące się wielokolorowe łąki... Reszty dopełniły: tradycyjnie kameralna i rodzinna atmosfera (75 biegaczy i 111 kolarzy, przy czym niektórzy startowali w obu dyscyplinach) oraz nienaganna organizacja (świetne oznaczenia trasy, bogaty bufet, elektroniczny pomiar czasu, medale dla wszystkich, puchary dla najlepszych trzech osób w kategoriach open i wiekowych, kupony do Decathlonu dla zwycięzców i zwyciężczyń open). Przy czym muszę dodać, że po moich ostatnich krytycznych uwagach na temat niedostatku wody w punkcie na trasie, dostałam od organizatorów obietnicę poprawy. Obietnicy tej dotrzymali - tym razem wody było aż nadto.

foto by prowadząca w generalce (w open kobiet i w K-30) Iza Skłodowska-Jech

Co do mojego udziału zaś... Pobiegłam na zupełnym lajcie. Wiedziałam, że zawodniczek, które dotychczas były przede mną, nie dogonię, a te, które dotychczas były za mną, nie dogonią mnie. Zamiast się żyłować, biegłam spokojnie w samotności (trasa stwarzała idealne warunki, by grupa się rozciągnęła), rozkoszując się przez 13 km sielskimi krajobrazami, urokliwymi widokami, pięknymi zapachami, śpiewem ptaków i pogodą idealną do biegania.

przez łąki, przez pola pędzi fasola - foto by Dariusz Ślusarski

 foto by Krzysiek Politowski

W ten sposób zupełnie niezmęczona zajęłam tradycyjne 5. miejsce w kategorii K-30 w edycji letniej i utrzymałam 5. miejsce w klasyfikacji generalnej kobiet. Bardzo żałuję, że jesienią nie będę mogła skontrolować sytuacji i powalczyć o utrzymanie pozycji. Liczę się z tym, że ktoś ją zaatakuje. Ale cóż... Plany na dzień, w którym odbędzie się czwarty bieg cyklu, są już od dawna ułożone i nie do ruszenia, a nieobecni (i nieimprowizujący) nie mają racji.

2 komentarze:

  1. noo, faktycznie. zorganizowałaś się tak, że tylko pozazdrościć :) ale w końcu, jak to się mawia "dla chcącego nic trudnego" :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. No to szalejesz logistycznie! Dla mnie mega wyczyn, a te odległości to mogę tylko pomarzyć;)

    OdpowiedzUsuń