sobota, 10 maja 2014

red alert

Po zimowej odsłonie Wieliszewskiego Crossingu natychmiast i z dziką rozkoszą wpisałam sobie terminy kolejnych edycji do biegowego kalendarza. I żałowałam ogromnie, że do odsłony wiosennej przyjdzie mi czekać tak długo. A jednak, gdy zaczął się zbliżać długo wyczekiwany moment, mój poziom entuzjazmu w skali 1-10 wynosił... -10. Od paru dni coś mnie rozkładało (katar, ból gardła, ból mięśni) - to jedno. Dodatkowo zaś od piątku doszło podirytowanie - to drugie. A to dlatego, że dziwaczny telefon w sprawie pracy nie był tym, o który mi chodziło. Bo czy pasja związana z bieganiem, która łączy mnie ponoć z panem, który kompletuje team do agencji ubezpieczeniowej, oznacza, że jestem świetną kandydatką do wciskania ludziom ubezpieczeń? A to dlatego, że podczas lepienia pierogów przyszedł SMS z nieznanego numeru. "Heyah" - napisał ktoś, o kim nawet nie wiem, czy go znam, i pomyślał sobie, że co? A to dlatego, że ktoś mnie wziął za jakąś Malwinę. Samo w sobie zdarzenie całkiem zabawne, ale jak po raz sama-nie-wiem-który jestem z kimś innym mylona i za kogoś innego brana, to w drobny mak rozpada się namiastka mojego poczucia wyjątkowości. A to dlatego, że mąż wybuchł, bo zamiast brylować z nim po koncercie na salonach w przypływie złego samopoczucia wolałam iść się zdrzemnąć w samochodzie.

Dziś rano poziom entuzjazmu zaczął oscylować w okolicach -15. Przeziębienie nie odpuściło, wstać z łóżka mi się nie chciało, a na drugie śniadanie jakieś anonimowe dzieciaczki postanowiły zrobić mi telefoniczny żarcik.
- Czy chciałaby pani kupić kota?
- Tak. Najchętniej w worku.


A jednak wyrwałam się z tego rozmemłania, w międzyczasie poprosiłam męża o ogarnięcie kwestii dojazdu na start...
- Mogłabyś wbić ten adres do GPS-a? - poprosił, gdy już siedzieliśmy w samochodzie, i podał mi karteczkę z wydrukowaną mapką. Były na niej zaznaczone nazwy różnych ulic, parkingi, drogi dojazdowe...
- A miejscowość jaką mam wpisać?
- No Wieliszew.
- Na pewno? Bo przecież każdy bieg odbywa się, owszem, w gminie Wieliszew, ale w innej miejscowości.
- Na pewno.

W drodze do biura zawodów poziom entuzjazmu niepokojąco zbliżył się do -20. Najpierw korek, potem ulewa, a potem... mężowe "na pewno" okazało się w stu procentach niepewne. Po kolejnej próbie samodzielnego odnalezienia drogi, po kolejnej jakże uroczej wymianie zdań, wykorzystać trzeba było koło ratunkowe pod tytułem "telefon do brata".

- Daleko jeszcze do biura zawodów? - zapytaliśmy z mężem strażaków, gdy jakieś 15 minut przed startem dotarliśmy wreszcie do wypełnionej samochodami leśnej drogi w... Skrzeszewie.
- Nie - strażacy powiedzieli to takim tonem, że zaczęłam się obawiać, iż czeka nas jeszcze dwukilometrowy sprint.
- A tak na serio... - ponowiłam zapytanie, gdy mąż zostawiał okrycie wierzchnie w bagażniku.
- Naprawdę blisko - strażacy machnęli ręką. - Tam, gdzie kłębią się ci ludzie.
Wytężyłam wzrok, mimo braku szkieł kontaktowych dostrzegłam strefę startu, podziękowałam i truchcikiem ruszyłam we wskazaną stronę.
- Dzisiejsza trasa jest naprawdę trudna! - ostrzegli, gdy już się oddalałam.
- Wiem! - zdołałam jeszcze odkrzyknąć. Bo w przypadku tego biegu faktycznie nikt nie obiecywał, że będzie lekko. Już od dawna organizatorzy ostrzegali, że licząca 12,5 km Wieliszewska Trasa Crossowa będzie najbardziej wymagającą trasą cyklu, z sumą przewyższeń około 200 m.


Jeśli chodzi o sprawy organizacyjne związane z trasą... Oprócz stałych oznaczeń Wieliszewskiej Trasy Crossowej organizatorzy obiecali przymocować dodatkowe strzałki oraz częściowo oznaczyć drogę za pomocą taśmy. I obietnicy tej dotrzymali. Ba, dodatkowymi tabliczkami i taśmą oznaczyli również niebezpieczne miejsca (strome i śliskie zbiegi, wystające z ziemi pniaki). Obiecali, że w miejscach newralgicznych będą patrole straży pożarnej. I faktycznie były. Czasem nawet towarzyszyli im kibice i osoby robiące zdjęcia. Obiecali się postarać, żeby co kilometr była stosowna strzałka z oznaczeniem dystansu. Hmm... Nie wszyscy je widzieli. Ja niestety też nie. Ale mąż twierdzi, że były, więc to pewnie z winy braku szkieł kontaktowych albo dlatego, że z ostrożności tak bardzo skupiałam się na podłożu. Obiecali wreszcie, że na trasie w okolicy 6-7 km będzie zlokalizowany bufet z wodą i izotonikiem, na który, szczerze mówiąc, bardzo się nastawiłam. Jakby to powiedzieć, gdy do czegoś, co bufet przypominało, dobiegłam, zobaczyłam tylko pusty stolik i trochę rozrzuconych w okolicy plastikowych kubeczków. A za mną biegło jeszcze naprawdę sporo osób.


 Oczywiście wszystkie te niedociągnięcia zrekompensowała zerowa opłata startowa, przepiękna trasa (o tej porze roku pełna kwitnących konwalii), medale, posiłek (w tym kultowe już chyba ciasto drożdżowe), kameralna atmosfera, która utrzymana została m.in. przez odbywający się tego samego dnia konkurencyjny Bieg Łosia (w zawodach wzięło udział 86 biegaczy, wiele osób zapisanych na Wieliszewski Crossing po ogłoszeniu terminu Biegu Łosia wybrało tę druga imprezę) oraz świadomość, że kilka znajomych osób znalazło się w pierwszej trójce w swoich kategoriach wiekowych (na pudle stanęła Klaudyna, Ania Korzeniowska-Sobczuk, Luis). Ja - tak samo jak w edycji zimowej - bieg ukończyłam na 5. miejscu w kategorii K-30. Dokonałam tego - tak samo jak w edycji zimowej - mimo przeziębienia, które tak bardzo mi doskwierało. I - tak samo jak po edycji zimowej - nie mogę się już doczekać kolejnej rundy. Zwłaszcza, że dla mnie będzie to runda ostatnia. Termin zawodów jesiennych pokrywa się niestety z maratonem we Wrocławiu.



Po biegu i napełnieniu brzuszków dość szybko zdecydowaliśmy się z mężem na powrót. Nie poczekaliśmy nawet na dekorację najlepszych. To już tylko dzięki relacjom znajomych wiemy, że w stosunku do edycji zimowej zaszło jeszcze parę zmian. Pucharami nagrodzeni zostali nie tylko zdobywcy pierwszych miejsc w poszczególnych kategoriach, ale również zdobywcy drugich i trzecich. Z relacji znajomych dowiedzieliśmy się też, że odbyło się losowanie nagród dodatkowych, w którym mąż wygrał karnet na siłownię. To znaczy... wygrałby go, gdyby na tym losowaniu został. I pewnie by tak zrobił, gdyby informacja na ten temat pojawiła się wcześniej w regulaminie czy na fejsowej stronie wydarzenia. Bo... tu jeszcze jeden zarzut pod adresem organizatorów. W porównaniu z edycją zimową szwankował trochę przepływ informacji, na temat którego poprzednio się rozpisywałam w samych superlatywach.

Po biegu i napełnieniu brzuszków dość szybko zdecydowaliśmy się z mężem na powrót. W drodze do domu zahaczyliśmy o Smaczny Targ, który zdecydowanie nas zniesmaczył (mieszkańcy warszawskiej Białołęki - nie polecam!), zaliczyliśmy kolejną jakże uroczą wymianę zdań, a gdy przekroczyliśmy próg mieszkania i udałam się wreszcie do toalety...
- I wszystko jasne! - wykrzyknęłam, a mąż dość szybko zrozumiał, o co chodzi. Bo - tak samo jak w przypadku edycji zimowej - pod nosem zanucić sobie mogłam piosenkę niekoniecznie lubianej przez mnie wokalistki:


No wiecie, jeśli moja delikatna krytyka wydaje się komuś od czapy, najprościej będzie to zrzucić na karb tego, że... jestem kobietą - wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz