środa, 28 czerwca 2017

nowo narodzona

No więc na czym to ja stanęłam? Pochwaliłam się ostatnio, że dzielnie trenuję i w stosunku do zeszłego roku odnotowuję progres. Poprawiłam czasy, opanowałam wreszcie swoje stopy...
Co się wydarzyło od poprzedniego wpisu? Pod koniec maja zrobiłam sobie wycieczkę do Aradu w Rumunii i ukończyłam tam pierwszy od roku półmaraton (z relacją wciąż nie mogę się uporać, a z pewnością zasługuje na osobny wpis). Czerwiec zaś przebiegał pod znakiem walki z demonami przeszłości - pod znakiem kończenia biegów i cykli, w których w zeszłym roku przez kontuzję (mimo iż byłam zapisana i opłacona) nie udało mi się wziąć udziału.

04.06.2017

Najpierw był charytatywny Memoriał im. Zofii Morawskiej, organizowany przez Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach. Uczestnicy mieli do dyspozycji 90 minut i pętlę o długości 3,3 km. Rzecz polegała na tym, by w regulaminowym limicie wykręcić jak najwięcej kółek, bo za każde sponsor zapłacić miał na rzecz podopiecznych towarzystwa 20 zł. Mnie i Piterowi - zgodnie z planem - udało się przebiec po 4 kółka (na trasie zdublowała nas m.in. brązowa medalistka z Rio - Oktawia Nowacka). Łącznie zaś uczestnicy wykonali ponad 1200 okrążeń. Super impreza, super organizacja, super biegacze, super sprawa, super zastrzyk gotówki dla potrzebujących.



07.06.2017

Później była 3. runda GP Żoliborza (10 km). Bieg miał się odbyć na wymagającej, pełnej podbiegów trasie wokół Cytadeli. Niestety ze względu na remont obiektu powtórzona została trasa z rundy drugiej - Bulwary Wiślane. Jak już napisałam na FB, bawię się w ten cykl od 2013 roku. Najpierw byłam zwykłą uczestniczką, potem również wolontariuszką, a nawet członkiem ekipy organizującej bieg. Podczas rundy kończącej tegoroczny cykl ogarnęło mnie przeczucie, że coś się kończy. To już nie jest ta sama impreza co kiedyś...

foto by Andrzej Chomczyk. Sztuka Kadru

10.06.2017

Jeszcze później był Bieg Marszałka w Sulejówku. Że zacytuję swojego własnego Facebooka: "BIEG MARSZAŁKA, 10 km. Tu zawsze jest świetna zabawa i gorąca atmosfera. Nie tylko za sprawą pogody :)". A był to taki dzień:

koszulka techniczna z magiczną datą 10.06;
mnóstwo gości (nie tylko krewnych i znajomych),
na 10 kilometrowej trasie wypas: wspaniali kibice + 3 punkty z wodą (2 oficjalne i 1 od mieszkańców) + 4 kurtyny wodne (2 oficjalne i 2 od mieszkańców) × 3 okrążenia;
na mecie znowu dużo wody (nawet takiej z cytrynką i pomarańczą), medal i rzutem na taśmę złamana godzina (oj bardzo nie chciało się przebierać nóżkami w ten upał, oj bardzo);
wypasiona uczta: tradycyjnie chleb ze smalcem i małosolnymi, grochówka, ciasto, herbatka i kawka (z ekspresu przelewowego od Woseby);
kiermasz ciast i miejscowe lody (jakby komuś nie wystarczył poczęstunek od organizatora);
fotobudka, koncerty i wiele innych atrakcji...
X Bieg Marszałka w Sulejówku. Taką piękną imprezę imieninową miałam :)





25.06.2017

A najpóźniej była 3. runda Wieliszewskiego Crossingu. Muszę przyznać, że podeszłam do niej z pewną taką nieśmiałością. Wieliszewska Trasa Crossowa, którą organizator w tym roku postanowił zafundować nam latem, to trasa z całego cyklu najdłuższa (około 13,5 km - niby nie tak wiele, ale mnie aktualnie wszystko powyżej 10 km napawa lękiem) i najtrudniejsza (Endomondo pokazuje: łącznie w górę 242 m, łącznie w dół 255 m, a wszystko to, nie licząc pierwszego i ostatniego kilometra po asfalcie, leśnymi dróżkami - mchy, paprocie, wystające korzenie, kamienie, gdzieniegdzie piaskownica). No i pogoda... Przed startem - niby chmurka, niby rześki wiaterek, ale jak tylko ruszyliśmy, powietrze zdawało się stanąć w miejscu, zrobiło się parno i duszno, a słońce wyglądające od czasu do czasu zza chmurki przypominało, że parę dni temu zaczęło się lato.



Ruszyłam spokojnie, bez szaleństw. Zobaczyłam plecy Ani, koleżanki z Adidas Runners Warsaw... Przez jakiś czas biegłam w grupie z mężem, bratem, Michałem i Olą. Gdzieś w naszym pobliżu biegł również kolega z Tarchomina, Sławek. Naiwnie myślałam, że pobiegniemy tak razem dla zabawy do samego końca, ale... Jako pierwszy od grupy oderwał się Piter. Potem, za jakiś mniej więcej kilometr, odskoczyła Ola z Marcinem. Zerwał się również Michał, który postanowił ich dopędzić. "Wygląda na to, że z naszego teamu jak zwykle przybiegnę ostatnia" - pomyślałam i przyspieszyłam odrobinę. Wyprzedziłam jedną osobę, drugą... I w tym momencie odezwał się zdrowy rozsądek: "Prrr... szalona, przed tobą jeszcze jakieś 11 km". Uspokoiłam tempo, uspokoiłam oddech i... za parędziesiąt metrów minęłam Michała. Pościg za Olą i Marcinem kosztował go tak wiele, że musiał przejść do marszu. Tym bardziej uspokoiłam tempo, tym bardziej uspokoiłam oddech. Nie chciałam podzielić losu Michała.


foto by Przetarty Szlak

Tak więc... Wszyscy moi znajomi byli daleko przede mną, Michał był już daleko za mną, wokół mnie biegli sami obcy... Wróć. Prawie sami obcy. Od samego początku, to z przodu, to z tyłu, gdzieś w pobliżu mnie majaczyła sylwetka Sławka. Jego obecność mnie motywowała i dodawała otuchy, a jego zielona koszulka BNT działała trochę jak czerwona płachta na byka: gdy ją widziałam przed sobą, musiałam nacierać.



Sławek - maj hiroł, foto by Przetarty Szlak

Na tej zabawie ze Sławkiem niepostrzeżenie mijały kolejne kilometry. Nie licząc krótkiego postoju przy basenie (chwała zań organizatorom!), ani na moment nie przeszłam do marszu. Nawet najgorsze podbiegi, gdy większość szła, ja pokonywałam w truchcie. Wolnym, bo wolnym, ale truchcie. Stuknął mi w ten sposób już dziewiąty, a może nawet dziesiąty kilometr, gdy między drzewami mignęły mi AeRowe koszulki Ani i koleżanki z Adidas Runners Warsaw oraz rzeźnicka koszulka Oli.
- Ola, coś się stało? - zapytałam.
- Umarłam - usłyszałam w odpowiedzi i pobiegłam dalej. Minęłam koleżankę z ARW i Anię, za sobą zostawiłam też Sławka.

Ostatni kilometr to powrót na asfalt. Zmiana nawierzchni z miękkiej na twardą, brak drzew rzucających cień i delikatny podbieg ciągnący się niemal do samej mety nie sprzyjały finiszowi. Mozolnie stawiałam krok za krokiem...
- Ciśnij! - wyprzedzając zachęcał mnie Sławek.
- Nie mam siły - wycharczałam i znów przed sobą zobaczyłam jego zieloną koszulkę.

- Jak ta dziewczyna w różowym wolno biegnie... Może by ja tak łyknąć? - tuż przed ostatnim zakrętem znowu odżyłam. Łyknęłam wspomnianą dziewczynę, dogoniłam Sławka i na ostatnich dwóch metrach zdołałam się jeszcze wpakować przed niego na metę. Moja mina na zdjęciu mówi wszystko. Miny Pitera i Marcina, którzy na mecie zobaczyli mnie przed Anią, Olą i Michałem, też były bezcenne. Bo przecież ostatnimi czasy to ja kazałam na siebie najdłużej czekać.




Czytałam potem w domu na fejsie, jak różnych znajomych sponiewierała ta trasa i ta pogoda, jak umierali, jak zaliczali zgony... A ja... po krótkim odpoczynku wsiadłam na rower, pojechałam na BODYBALANCE porozciągać się na wszystkie możliwe strony, wypiłam buteleczkę BCAA, którą podarował mi instruktor... Kebab zjedzony na kolację smakował jak nigdy, a ja czułam się jak nowo narodzona. I niby wiem, że w moim bieganiu wciąż nie ma szału, a mojej formie wciąż brakuje błysku, ale w tej chwili najważniejsze jest to, że ćwiczenia na rozcięgna podeszwowe przygotowane przez ProReh i wkładki ortopedyczne, których używam podczas treningów, przyniosły właściwe rezultaty. Moje stopy też czują się jak nowo narodzone.

środa, 17 maja 2017

kilka kadrów z II Biegu Pilicy

W zeszłym roku w miejscowości, w której dorastał mój mąż (czyli w Białobrzegach Radomskich), miała miejsce pierwsza edycja 10-kilometrowego Biegu Pilicy (pisałam o nim gdzieś tutaj). Impreza była na tyle udana, że w tym roku, 14 maja, również postanowiliśmy połączyć rodzinną wizytę z imprezą biegową.

Tegoroczne zawody wzbogacone zostały o Mały Bieg Pilicy i Marsz Nordic Walking (3 km). Reszta pozostała bez zmian: trasa składała się z dwóch 5-kilometrowych okrążeń wiodących dobrze mi znanymi uliczkami miasta, słońce przypiekało bezlitośnie, organizacja stała na wysokim poziomie, pakiet startowy był niedrogi (cena wywoławcza 25 zł), kupon na grochówkę oddałam mężowi, a największą nagrodą po biegu (nie licząc medalu) była możliwość odwiedzenia miejscowej lodziarni. Kupon na jedną gałkę lodów znajdował się w pakiecie, za pozostałe trzy dopłaciłam bez mrugnięcia okiem.

Start biegu głównego przewidziany był na 11.00. W okolicach linii startu pojawiliśmy się jednak już około 8.45. Bynajmniej nie dlatego, że aż tyle czasu potrzebowaliśmy na ogarnięcie biura zawodów i przeprowadzenie rozgrzewki. Po prostu... Tak jak i rok temu start biegu głównego poprzedziły dziecięce Biegi Kolorowe: "niebieski" (200 m) dla przedszkolaków, "żółty" (400 m) dla uczniów klas 1-3 szkół podstawowych, "czerwony" (800 m) dla uczniów klas 4-6 oraz "zielony" (1500 m) dla gimnazjalistów. Na pierwszym z dystansów wystartowały najpierw Ola i Tosia, a potem - Adaś, Jaś i Staś, czyli całkiem pokaźna gromada siostrzenic i siostrzeńców Piotrka.

Szczerze mówiąc jakoś nie mam weny, by Bieg Pilicy opisywać krok po kroku czy nawet kilometr po kilometrze. Niemniej... Zachowałam w pamięci kilka kadrów, które - zupełnie przypadkiem - ktoś uwiecznił na fotografiach, i jakoś szkoda mi było nie podzielić się nimi.

BIEG NIEBIESKI - DZIEWCZYNKI

foto by RadomSport.pl

Zwyczaj jest taki, że najmłodsze dzieci startują wraz z opiekunami. Dzień wcześniej Tosia zadecydowała, że to ja, a nie tata, będę biegła razem z nią. W dniu zawodów Tosia była tak pełna energii, że... jak to dziecko... przewróciła się w trakcie "rozgrzewki". Ta wywrotka trochę ostudziła jej zapał. Przez prawie cały bieg musiałam trzymać ją za rękę, a ona szła na szarym końcu wpatrzona w kostkę brukową, szurając i powłócząc nogami. Niedaleko mety zobaczyłyśmy jej sporo młodszą kuzynkę Olę.
- No wiesz... Nawet Ola jest szybsza od ciebie - przed ostatnim zakrętem próbowałam zagrzać Tosię do walki o przedostatnie miejsce. Tego akurat nie trzeba było jej dwa razy powtarzać. Tosia zerwała się do finiszu i nagle okazało się, że naprawdę potrafi całkiem szybko biegać.

BIEG NIEBIESKI - CHŁOPCY

foto by RadomSport.pl

Ten lanser w czerwono-czarnym stroju, okularach i żółtych adidasach to Adaś - starszy brat Tosi. W przeciwieństwie do Tosi Adaś bardzo nie chciał być na szarym końcu, od samego początku miał zamiar się ścigać, no i mowy być nie mogło o trzymaniu za rączkę. "Będę biegł sam" - oznajmił wujkowi Piotrkowi. Zresztą... jak widać na załączonym obrazku... wujek ledwo za nim nadążał ;)

PAKIETY STARTOWE

foto by przypadkowy przebiegacz

Niektórzy biegacze rozczarowani byli, że pakiety startowe nie zawierały koszulek. My jakoś nie. Po pierwsze: nikt ich w regulaminie nie obiecywał. Po drugie: biegowe T-shirty już od dawna wysypują nam się z szafy. Po trzecie: i tak zamierzaliśmy się lansować w swoich świeżo zdobytych koszulkach Adidas Runners Warsaw. Po czwarte: zamiast koszulek wszyscy uczestnicy dostali biegowe czapeczki. Z pewnością się przydadzą, bo jak widać - od wielu lat wciąż biegam w tej samej.
PS. Za nami "oficjalna" kurtyna wodna. Ale na trasie były również takie "nieoficjalne", przygotowane przez mieszkańców. Chyba wszyscy biegacze byli nimi... (u)rzeczeni.

PRZED STARTEM

selfie by Kasia Wiśniewska

Nie pobiegli w biegu głównym nasi krewni z Białobrzegów. Nie pobiegli w biegu głównym nasi tutejsi znajomi. Ale na ekipę z Warszawy zawsze można liczyć. Nawet 70 km od domu.

BIEG

foto by RadomSport.pl
Bieg jak bieg. Jak już pisałam, trasa składała się z dwóch 5-kilometrowych okrążeń wiodących dobrze mi znanymi uliczkami miasta, słońce przypiekało bezlitośnie... Gdzieś między trzecim a czwartym kilometrem dołączyła do mnie obstawa. 
Pan po mojej lewej - niezwykle uprzejmy. Biegł tak sobie obok mnie, czasem zagaił (temat zasadniczy - Endomondo; moje uparcie oznajmiało mi przebiegnięty kilometr nawet do 200 m przed oficjalnym oznaczeniem, panu - wręcz przeciwnie)... Widać podpasowało mu moje tempo, a moja obecność go motywowała. I wzajemnie. W paru krytycznych momentach nie odpuszczałam, żeby go tylko nie zgubić.
Pan numer dwa - bez komentarza. Kawałek jego nogi i pomarańczowej koszulki wystaje zza mnie i zza pana nr 1. Ot, jak schował się za naszymi plecami gdzieś między trzecim a czwartym kilometrem, tak dowiózł się na nich do samej mety. No... Prawie do samej mety.




META

foto by datasport.pl
Zobaczywszy chorągiewkę z oznaczeniem dziewiątego kilometra, odnalazłam w sobie jeszcze na tyle dużo sił, by przyśpieszyć. Tu urwałam się mojej obstawie. Pana w pomarańczowej koszulce nie miałam już okazji zobaczyć. Na pana z wąsem zaczekałam za linią mety, by przybić z nim piąteczkę. Należała się, a jakże... W końcu najlepszy tegoroczny czas na dychę miałam w kieszeni.

DZIEŃ PO

W poniedziałek, dzień po zawodach, udałam się do Adidas Runners Warsaw na jeden z moich ulubionych treningów - GIRLS WORKOUT. Na ten dzień Julita zaplanowała podbiegi, Martyna zaś zbierała grupę, która w weekend biegała jakieś zawody. Rozsądek nakazywał, by takim osobom zorganizować rozbieganie.
- Ale biegłaś na 100%? - dopytywała Martyna, gdy i ja zgłosiłam się do jej grupy.
- Jak na moją aktualną formę - tak - odpowiedziałam.

No właśnie... Nieco śmiesznie brzmią moje aktualne wyniki i moje 100%, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w 2014 roku 10 km biegałam poniżej 50 minut (życiówka - 48:54), a 5 km poniżej 25 minut (życiówka - 23:50). Od tamtego czasu wydarzyło się jednak tyle złych rzeczy, że - by ocenić progres - bardziej miarodajne jest porównanie moich tegorocznych wyników z wynikami z roku 2016, kiedy to moje rozcięgna podeszwowe, jakby to mogła powiedzieć Julita Kotecka, rozłożone były na łopatki.


Bieg Konstytucji
5 km
GP Żoliborza, runda 2
10 km
Bieg Pilicy
10 km
2016
28:19
59:35
58:31
2017
27:56
57:25
56:40

I jak? Czy mniej śmiesznie to teraz wygląda?

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Bieg OSHEE 2017, czyli przymusowy postój

23.04.2017
z cyklu: ACHY I OCHY PRZED OWM, cz.6: Jadę sobie tramwajem na rozgrzewkę do Adidas Runners Warsaw. Podchodzi kanar. "O nie... - myślę sobie. - Będę musiała grzebać w torebce, żeby znaleźć miesięczny." Po czym... Pokazuję numer startowy, który mam na wierzchu, słyszę "dziękuję" i jadę dalej.



No więc... Jechałam sobie wczoraj z rana na Bieg OSHEE (znaczy się... bieg na 10 km towarzyszący Orlen Warsaw Marathon). Trochę dumając, trochę drzemiąc, trochę obserwując biegaczy, którzy nie byli tak incognito jak ja, pielęgnowałam w sobie pozytywne nastawienie, które w postaci różnych achów i ochów (kto czytał na fejsie, ten wie) udzieliło mi się dnia poprzedniego. Minęłam przystanek na Kruczej, minęłam Muzeum Narodowe... Gdybym chciała dojechać bezpośrednio na Stadion Narodowy, gdzie znajdowało się miasteczko biegaczy oraz start, przystanek Most Poniatowskiego też bym ominęła. Ale nie ominęłam. Tutaj, a konkretnie na ulicy Solec 38, był mój...


POSTÓJ NR 1 - Adidas Runners Warsaw

To właśnie tutaj trenuję, odkąd po kilkumiesięcznej przerwie wróciłam do biegania. To właśnie tutaj pod okiem Edyty Duklanowskiej ma się odbyć rozgrzewka - zorganizowana spontanicznie i poza grafikiem.

foto by Emilia Cesarek

10 minut truchtu, trochę ćwiczeń, w drodze na stadion przez Most Poniatowskiego jeszcze kilka 20-sekundowych tempówek... Nie powiem... Ta rozgrzewka daje mi wiele:
- rozruszanie nieco śpiącego jeszcze organizmu,
- motywację ze strony grupy i trenerów,
- możliwość ominięcia wszelkiego rodzaju szatni i depozytów w miasteczku biegacza i zostawienia swoich rzeczy w szafce zamkniętej na kluczyk,
- świadomość, że biegnięcie w długim rękawku to słaby pomysł. Long Sleeve w ostatniej chwili ląduje w szafce.

POSTÓJ NR 2 - strefa startowa

Rozgrzewka wymyślona przez Edytę kończy się tam, gdzie zaczynają się strefy startowe. Tutaj wszyscy się rozchodzą i zajmują z góry upatrzone pozycje. Ja udaję się do strefy na czas 00:55:01 - 01:00:00. Po pierwsze: przestrzegam etykiety biegacza. Tak się zadeklarowałam, więc do szybszych stref na chama pchać się nie będę. Po drugie: wciąż nie wróciłam do optymalnej formy. W swoje siły nie wierzę tak bardzo, że nawet złamanie godziny na 10 km wydaje mi się mało prawdopodobne. Po trzecie: umówiona jestem tutaj (przy pacemakerze na 57:30) z Anią i Magdą. Każdej z nas aktualnie coś doskwiera, więc umowa jest taka: w ramach wsparcia próbujemy biec razem. No chyba, że któraś poczuje przypływ mocy...

O 9.00 następuje sygnał do startu. Ruszają maratończycy, ruszają uczestnicy Biegu OSHEE. Ze swojej odległej strefy startowej mozolnie docieram do maty, od której zaczyna się pomiar czasu, przekraczam ją i... tu nieoczekiwanie następuje...

POSTÓJ NR 3

- To jakiś żart? - pytam koleżanek i klnę siarczyście bynajmniej nie pod nosem. Bo... powiem szczerze... w niejednym biegu masowym brałam udział, ale z korkiem tuż za linią startu nie spotkałam się nigdy.
- W zeszłym roku było to samo - próbuje pocieszyć mnie Magda. Ale wątpliwe to pocieszenie. Wręcz przeciwnie. Skoro już wcześniej były z tym problemy, to dlaczego organizatorzy nie wymyślili jakiegoś rozwiązania? Ot, można na przykład jak na Biegu Niepodległości puszczać zawodników falowo. Większość z nich bierze przecież udział w takim biegu, żeby mieć fachowy i oficjalny pomiar czasu.

Wiodąc tego rodzaju pogawędki w ciągu 2 minut pokonujemy jakieś 150, może 200 metrów. Tutaj trasa się rozszerza, tłum przerzedza, a my wreszcie możemy zacząć biec. Właściwie to nie wiem, co we mnie wstępuje. Może to przebłyski pozytywnego nastawienia z poprzedniego dnia, może to efekt solidnej rozgrzewki, może to sportowa złość (zwana też totalnym wkurwem), może to echo piosenki Fisza Emade (o znamiennym tytule "Biegnij dalej sam"), puszczonej mi dzień wcześniej przez męża... Może... W każdym razie dość szybko zostawiam dziewczyny i... dalej biegnę sama.


Dalej biegnę sama. Bez żadnych postojów, bez tracenia czasu na punkt z wodą, której nie potrzebuję. Biegnę naprawdę równym i miarowym tempem. Jak pokaże mi później Endomondo, nie posiadając zegarka, który umożliwiłby mi kontrolowanie się, po feralnym początku wchodzę w okolice tempa 05:40 - 05:45 i - tak sama z siebie - utrzymuję je aż do...

POSTOJU NR 4, czyli mety


Na mecie przez ten cholerny "falstart" mam mieszane uczucia. Ale powoli nad moją złością zaczyna brać górę radość i zadowolenie. Jeszcze niedawno 10-kilometrowej trasy nie dawałam rady przebiec w całości w tempie poniżej 06:00. Teraz mi się to udało - i to nawet poniżej 05:50. Dzięki czemu moje wymarzone "poniżej godziny" stało się niespodziewanym "sporo poniżej godziny". Gdy na telefon przychodzą oficjalne wyniki (00:58:40), oprócz tradycyjnych kategorii czasowych brutto i netto, ustanawiam nową kategorię: "netto netto", odejmuję od podanego czasu przymusowy postój i... wiem swoje. Tych "achów i ochów" dla mnie samej już nikt mi nie odbierze.

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

z wizytą w Krainie Żubra

O "fajności" i "wypasie" Półmaratonu Hajnowskiego już od wielu lat krążą legendy. Gdy tylko dotarły do naszych (w sensie: moich i moich biegowych przyjaciół) uszu, zakiełkowało w nas marzenie, by kiedyś wziąć udział w tej imprezie. Sztuka zapisania się na nią powiodła się w zeszłym roku. Rano 21.05.2016 wraz z Piterem, Marcinem, Olą, Renią i kibicującą nam Agą wyruszyliśmy w podróż do Hajnówki.



Po dotarciu na miejsce swoje pierwsze kroki kierujemy do amfiteatru w Parku Miejskim, gdzie mieści się biuro zawodów. Robimy obowiązkowe zdjęcie z Panem Żubrem i odbieramy pakiety startowe. Ich zawartość okazuje się imponująca:


Kolejny punkt programu to Muzeum i Ośrodek Kultury Białoruskiej. Nie, nie... Nic z tych rzeczy. Tuż przed startem z pewnością nie garniemy się do zwiedzania. Po prostu... w pokojach gościnnych mieszczących się przy muzeum zarezerwowaliśmy noclegi. Na zameldowanie się i przygotowanie do biegu mamy już niewiele czasu.


Gdy jesteśmy gotowi, z powrotem udajemy się w okolice amfiteatru. O 10.30 pada sygnał do startu honorowego. Wykonujemy rundkę wokół parku. Na jej mecie znajduje się parking. Czekają tam autobusy, mające przetransportować wszystkich biegaczy do Białowieży.


Do Białowieży docieramy jakąś godzinę przed właściwym startem. Mamy sporo czasu na rozgrzewkę, więc... W ramach rozgrzewki zwiedzamy Park Pałacowy, urządzamy rodeo na żubrach i przytulamy się do dębów mocy.






O 12.00 startujemy. I w tym momencie zaczyna się dla mnie najgorsza część tej imprezy. Zapalenie rozcięgien podeszwowych w obu stopach mocno daje się we znaki. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że po jakichś 5 km będę miała już serdecznie dosyć uderzania stopami o podłoże. Sytuacji nie ułatwia też świadomość, że na pokonanie dystansu mam tylko 2,5 godziny. Prześladuje mnie myśl, że po raz pierwszy nie zmieszczę się w limicie. Gdyby chociaż trasa wiodła mięciutkimi dróżkami Puszczy Białowieskiej... Ale nie... Majestatyczna Puszcza Białowieska jest po prawej, majestatyczna Puszcza Białowieska jest po lewej, a pod moimi umęczonymi stopami znajduje się szosa asfaltowa, którą poruszają się nie tylko biegacze, ale i wszelkiej maści pojazdy mechaniczne, które od czasu do czasu skutecznie psują widoki i świeże powietrze.

Nie posiadam żadnych zdjęć z tej części imprezy. Zresztą...

Gdyby ktoś chciał mi wówczas zrobić jakieś foty, długo musiałby się zwracać do mnie powyższymi słowami.

Metę przekraczam po 2 godzinach, 28 minutach i 32 sekundach. W limicie mieszczę się głównie dzięki uprzejmości Oli, która w wielu miejscach na trasie spowolniła, poczekała, pocieszyła i zmotywowała. W limicie mieszczę się również dzięki świadomości, że na mecie czeka na mnie imienny medal. Głupio by było go nie przygarnąć, skoro ktoś już go specjalnie dla mnie zrobił.


Gdy medal zawisa na mojej szyi, zabawa znowu zaczyna robić się fajna. Wolontariusze poją nas i karmią owocami, pączkami, drożdżówkami, a potem kierują na obiad. W stołówce pobliskiej szkoły czekają na nas wazy wypełnione gorącą zupą, drugie danie i kompocik. Znając gościnność mieszkańców Podlasia, gdybyśmy poprosili o dokładkę, nikt by nam jej nie pożałował, ale... na żadne dokładki nie ma już czasu. Trzeba szybko wrócić do pokoju, wykąpać się, przebrać i wrócić do amfiteatru na uroczystą ceremonię nagradzania najlepszych oraz losowanie nagród dla wszystkich uczestników półmaratonu.


Ceremonia trwa dość długo, bo nagrodzeni zostają nie tylko najszybsi biegacze OPEN i w kategoriach wiekowych. Nagrody trafiają również do najszybszych mieszkańców powiatu hajnowskiego, do najszybszych drużyn, do najmłodszych i do najstarszych zawodników. Zresztą nagród dodatkowych też jest do wylosowania multum: 2 rowery, różne gadżety sportowe, bilety wstępu do miejscowych atrakcji turystycznych i lokalne wyroby. Reni marzy się zestaw przypraw podlaskich, mnie słodziutki sękacz, tymczasem... W dłoniach Marcina ląduje piłka nożna, a Ola obdarowana zostaje biletem do Parku Miniatur Zabytków Podlasia.


W tym miejscu normalna impreza miałaby swój koniec. Organizatorzy powiedzieliby "do zobaczenia za rok", a uczestnicy rozeszliby się do domów. Półmaraton Hajnowski to jednak nie jest normalna impreza, a - warto podkreślić to raz jeszcze - gościnność mieszkańców Podlasia nie zna granic. Tak więc... Po uroczystej ceremonii uczestnicy nie wracają do domów, lecz zostają wywiezieni na jeszcze bardziej uroczystą biesiadę w Puszczy Białowieskiej. W przepięknych okolicznościach przyrody czeka na nas mnóstwo jedzenia, dużo picia, piwo, ognisko, zespół, miejsce do tańczenia, degustacja miejscowych smakołyków...


Chciałoby się powiedzieć, że integracji nie ma końca, ale... O 22.00 odchodzą ostatnie autobusy do Hajnówki. Zapewnia je organizator. Lecz aby nimi pojechać, wyjątkowo trzeba skasować bilet. To znaczy... Wypić kieliszek lokalnego trunku z rąk organizatora biegu. I wszystko byłoby w porządku, gdyby skończyło się na bileciku jednorazowym, a nie 30-dniowym normalnym... I tak... Jednych grzechów nie pamiętam, a drugich... wolałabym nie pamiętać.

Następnego dnia rano... Gdyby Półmaraton Hajnowski był normalną imprezą biegową, z pewnością dość szybko wyruszylibyśmy w drogę powrotną do Warszawy. Ale... Jeden z celów imprezy to promocja regionu Puszczy Białowieskiej i wartości kulturowych Podlasia. Organizatorzy zadbali więc, by zatrzymać nas tu na dłużej. Specjalnie dla biegaczy poza sezonem uruchomiona zostaje kolejka wąskotorowa:





Można też wpaść na godzinkę do Parku Wodnego w Hajnówce. Niestety z braku czasu rezygnujemy z tej atrakcji. Po wycieczce kolejką jeszcze tylko jemy obiad (na naszych stołach gości, oczywiście kuchnia wschodnia) i w drodze powrotnej zahaczamy o Park Miniatur.

- Koleżanka wygrała wczoraj bilet - informujemy właściciela parku.
Ola pokazuje swoją zdobycz, pan zaś gratuluje i zaprasza do parku nas wszystkich. Bo gościnność mieszkańców Podlasia naprawdę nie zna granic.



No więc oglądamy wszystkie miniatury, robimy sesję foto, zgarniamy pieczątki do naszych specjalnych paszportów, a potem odjeżdżamy w siną dal. I to jest już naprawdę koniec tej mocno spóźnionej relacji.