piątek, 11 kwietnia 2014

w drodze po Koronę Maratonów Polskich, przystanek drugi: Dębno

Gdzie leży Dębno? Pewnie niewiele osób umiałoby odpowiedzieć na to geograficzne pytanie. Poza mieszkańcami województwa zachodniopomorskiego. Bo tam właśnie to miasto się znajduje. I poza biegaczami. Bo to stolica polskiego maratonu (tutejszy bieg jest najstarszym biegiem maratońskim w Polsce) i jedno z pięciu miast (oprócz Warszawy, Krakowa, Wrocławia i Poznania), w którym trzeba zmierzyć się z królewskim dystansem, by móc powalczyć o Koronę Maratonów Polskich.

No właśnie... Korona Maratonów Polskich... Jesienią zeszłego roku, tuż przed 35. Maratonem Warszawskim, Iza i Paweł rzucili w grupie Zabiegani Po Uszy wyzwanie. Oznajmili, że marzy im się zdobycie tej odznaki, że na 13. Cracovia Maraton już są zapisani, a na pozostałe zgłoszą się, gdy tylko uruchomione zostaną zapisy. Niektórym Uszatym nie trzeba było tego powtarzać. O Koronie przebąkiwać też zaczął Kuba Bez Fejsa. I ja wreszcie podczas expo uruchomionego przed Maratonem Warszawskim, korzystając z różnych zniżek i promocji, po taniości opłaciłam Kraków. Zadowalający rezultat i świetne samopoczucie po przebiegnięciu 42,195 km w Warszawie przyniosły zaś apetyt na więcej i nieśmiałe przekonanie, że ta Korona to misja niełatwa, ale jednak możliwa. Tak więc gdy tylko wystartowały zapisy na 41. Maraton Dębno, natychmiast na liście potencjalnych uczestników umieściłam swoje nazwisko.

Jakiś czas później sytuacja zaczęła się jednak komplikować, a moja wizyta w Dębnie stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Być może wolałabym w tym miejscu zamieścić jakąś heroiczną opowieść o zmaganiach z kontuzją czy przerwą chorobową, która zaburzyła mój plan treningowy. Kłopot był jednak natury bardziej przyziemnej: problemy zawodowe i wynikająca z nich dziura w moim domowym budżecie. Termin, gdy opłata startowa miała wejść na wyższy poziom, zbliżał się nieubłaganie, a ja wciąż nie umiałam podjąć decyzji: czy gonić za marzeniami i realizacją biegowego planu, czy w związku z kryzysem finansowym posłuchać głosu zdrowego rozsądku i odpuścić sobie ten bieg. "W końcu na wypełnienie wszystkich punktów regulaminu Korony Maratonów Polskich mam jeszcze czas do 29.09.2015. Do Dębna mogę pojechać za rok" - przekonywałam samą siebie i... w końcu przekonałam.

06.03.2104
Powoli kończy się okres, w którym pakiet startowy na maraton w Dębnie można kupić za stawkę najniższą, a ja... Wygląda na to, że będę musiała z niego zrezygnować i odłożyć na półkę marzenie o zdobyciu w tym roku Korony Maratonów. Cóż... Widziałam niedawno bardziej budujący demotywator dotyczący sztuki rezygnacji. Niestety nie potrafiłam go odszukać, a wieczorem pod wpływem różnych sytuacji i przemyśleń poczułam się tak zrezygnowana, iż stwierdziłam nawet, że ten, który zamieszczam, jest całkiem adekwatny. Zjadłam na to konto nocną porą pół tabliczki czekolady, która mi się jeszcze po Biegu Wedla ostała, poczułam na języku delikatnie się rozlewającą mleczną słodycz i... inne takie slogany reklamowe. Czy pomogło? No nie bardzo. Tylko nabawiłam się dodatkowo wyrzutów sumienia, że nie dość, iż opycham się słodyczami, to jeszcze tak późno. Nie wiem, czy to już dno, ale z pewnością widzę dół.

Zdążyłam się już pogodzić z koniecznością rezygnacji, gdy... Nie chwaliłam się tutaj jakoś specjalnie, ale z początkiem tego roku przyjęta zostałam do Teamu ASA - Biegiem Po Zdrowie, który oprócz tego, że sponsoruje swojej drużynie cotygodniowe treningi, to opłaca również niektóre starty. Maraton Dębno w ostatniej chwili znalazł się na liście biegów, spośród których możemy wybierać. No nie mogłam nie skorzystać z tej oferty.


Czym się różni Maraton Dębno, od dwóch poprzednich, w których brałam udział? Przede wszystkim tym, że był to mój pierwszy maraton wyjazdowy. Otoczka z tym związana dodała imprezie niewątpliwego uroku.
Mniej więcej dwa tygodnie przed zawodami na Facebooku zapanował ożywiony ruch, a ludzie wybierający się do Dębna zaczęli łączyć się w grupy, umawiać na wspólną podróż samochodem, żeby na 500-kilometrowej trasie, której znaczna część biegnie autostradą, było raźniej i... nie ma się co czarować... żeby koszta podróży nie obciążyły zanadto portfela. Mnie i bratu trafił się bardzo fajny kierowca - Paweł. Tak naprawdę nie znaliśmy go przed tym wyjazdem zbyt dobrze. A jednak... wystarczyło przejechać kilka kilometrów, by się przekonać, że tematy do rozmów nam się nie kończą.

Po około pięciu godzinach jazdy byliśmy na miejscu. Pierwsze kroki skierowaliśmy do biura zawodów, gdzie odebraliśmy pakiety startowe oraz koperty zawierające kupony upoważniające do udziału w sobotnim pasta party, do skorzystania z noclegu na sali gimnastycznej w miejscowym gimnazjum, do zjedzenia ciepłego posiłku po biegu i do pobrania pakietu regeneracyjnego na drogę powrotną. Wszystko to zajęło nie więcej niż 5 minut. Bo trzeba przyznać, że organizacja stała w Dębnie na naprawdę wysokim poziomie, a troska organizatorów o przyjezdnych (tych, zdaje się, była wśród uczestników znaczna przewaga) naprawdę wzruszająca.

Ledwo wyszliśmy z biura zawodów i skierowaliśmy się na stołówkę, żeby zjeść makaron, natkęliśmy się na pierwszych znajomych - Izę, Pawła i Olę, którzy tak jak ja i brat reprezentowali niegdyś Zabieganych Po Uszy, a od stycznia są częścią Teamu ASA, oraz Anię i Grzesia z bieganie jest proste, którzy teraz z pewnością są już dla mnie kimś znacznie więcej niż znajomymi z internetu.
Po kolacji - kierunek Gimnazjum Publiczne im. A. Fiedlera, a konkretnie sala gimnastyczna, która w nocy z soboty 05.04. na niedzielę 06.04. posłużyć nam miała jako pokój sypialny. Ledwo przekroczyliśmy próg, ponownie zobaczyliśmy Pawła, Olę i Grzesia, rozłożonych na śpiworach i karimatach (Ania i Iza wybrały nocleg na plebanii), a także ulokowanych w bramce Radka i Paulę z zaprzyjaźnionej warszawskiej grupy MORT!
Szczerze mówiąc, dawno nie spałam w takich warunkach i czułam w związku z tym mieszankę ekscytacji i strachu. Z jednej strony bawiły mnie te kolonie, a z drugiej przerażało to, iż z dala od własnego łóżka, na twardej podłodze i w olbrzymiej sali wypełnionej po brzegi (pewnie chrapiącymi) facetami nie będę w stanie się wyspać przed tak trudnym i ważnym dla mnie dniem.

O 22.00 na sali zgasło światło, a rozmowy zaczęły stawać się coraz cichsze. Nie minęła godzina, a chyba wszyscy zapadli w sen. Ja też. I spałabym tak pewnie aż do samego rana, gdyby nie to, że... nie, nie... nie chodzi mi o dokuczliwe chrapanie, bo - tu niespodzianka - okazało się, że biegacze są gatunkiem właściwie niechrapiącym. Dokuczał mi jedynie pęcherz, który od nadmiaru wypitej za dnia wody domagał się dość częstych wizyt w toalecie.

Nie nastawiałam budzika na żadną godzinę. Wiedziałam, że tutaj i tak nie mam szansy zaspać. Około 7:30 obudziłam się już na dobre. Sobotnią podróż i noc spędzoną na karimacie poczułam w kościach. Te drobne niedogodności powetowała mi jednak możliwość zjedzenia śniadania (nie kombinowałam - jak zawsze był to banan i kanapka z kremem czekoladowym) bez wychodzenia z "łóżka". Torba z jedzeniem znajdowała się bowiem w zasięgu ręki.


Poranna atmosfera na sali była leniwa. Nikt się nigdzie nie śpieszył. Bo po nieskomplikowanym śniadaniu, szybkim prysznicu, założeniu stroju biegowego i dołączeniu do naszej gromady ludzi, którzy nocowali w innych miejscach, czasu do startu wciąż mieliśmy dużo. Nadszedł więc moment na poruszenie jednego z mniej lubianych przeze mnie tematów: "na ile planujesz pobiec?" No bo jak tu rozmawiać o tego rodzaju planach, skoro się ich nie ma? Znajomi zaczęli łączyć się w podgrupy. Kuba Bez Fejsa dogadał się z moim bratem na 03:40 - 03:50 (dla mnie za szybko), Paweł miał prowadzić Izę na 04:30 (miałam jednak nadzieję na nieco lepszy wynik), Radek zaś, który nastawiał się na złamanie trzech godzin, w ogóle był poza czyimkolwiek zasięgiem. Myślałam już, że Maraton Dębno przebiegnę wyłącznie w swoim towarzystwie, gdy...
- Biegniemy na 04:15 - oznajmili Ania i Grześ. - Dołączysz do nas?

 Team ASA i przyjaciele tuż przed startem. Niech nie zmyli nikogo napis META.

Na starcie powitały nas tłumy kibicujących mieszkańców. Trzeba przyznać, że podobnie jak organizatorzy i pomagający im wolontariusze kibice w Dębnie są wyjątkowo przyjaźnie nastawieni do zawodników. Widać było, że ta impreza to dla nich naprawdę wielkie święto. I to święto, które obchodzą tylko raz do roku, wobec czego - w przeciwieństwie do warszawiaków - nie mają zbyt wielu okazji, by przestać lubić biegaczy. Na starcie powitała nas też prawdziwie wiosenna, niezwykle słoneczna aura. Uprzedzając fakty, i kibice, i pogoda, zdążą jeszcze wyjść mi bokiem. Kibice dlatego, że po 30. kilometrze naprawdę ciężko przybija się piątki, a wyciągnięte dłonie coraz bardziej irytują. Pogoda zaś dlatego, że mój organizm nie zdążył się jeszcze przestawić na nową porę roku. Cały tydzień po zmianie czasu chodziłam przymulona, a podczas maratonu nadmiar słońca na dłuższą metę wybitnie mi nie służył. Póki co jednak po przekroczeniu linii startu biegłam z Anią i Grzesiem spokojnym, równym tempem, które mi niezwykle odpowiadało.

Jeśli chodzi o trasę, to składała się ona z czterech pętli - dwóch mniejszych, prowadzących ulicami Dębna i dwóch większych, prowadzących ulicami trzech miejscowości: Dębno - Dargomyśl - Cychry - Dębno. Przy czym ani pętle mniejsze ani pętle większe nie były identyczne. Niektórzy obawiali się tego trochę. Ale i w tym przypadku organizatorzy nie zawiedli. Tylko raz czy dwa w obliczu nadciągającej elity ludzie sterujący ruchem pogubili się trochę w tym, na którą stronę kierować wolniejszą grupę. Tak poza tym biec można było na oślep i bez zastanowienia.
Niektórzy też narzekali po biegu, że przez te pętle trasa była mało ciekawa i nużąca. Ale (choć osobiście też wolę biec jedno duże okrążenie) akurat tych zarzutów nie rozumiem. W Dębnie od lat biega się pętle. A i w tym roku przebieg trasy nie był trzymaną w ukryciu niespodzianką ani tajemnicą ukrywaną skrzętnie do ostatniej chwili. Więc jeśli komuś to nie odpowiadało, to po co się na ten bieg decydował? Zawsze można też spojrzeć na to z innej strony. Bieganie pętli stwarza możliwość zobaczenia na żywo, jak biegają najlepsi. Widziałam, że nie tylko mnie sprawiało przyjemność obserwowanie, jak popyla (przepraszam za słowo, ale jedyne oprócz tego określenie, jakie mi przychodzi do głowy, by dobrze oddać to, co widziałam, jest wulgaryzmem) czarnoskóry zawodnik z numerem 40 (Kenijczyk KYEWA COSMAS MUTUKU, późniejszy zwycięzca, który z czasem 2:09:57 ustanowił nowy rekord Maratonu Dębno) i jak dużą przewagę wytworzył nad drugim i trzecim zawodnikiem imprezy (na mecie ostatecznie od drugiego był lepszy o prawie 7 minut, a od trzeciego o 9 z małym hakiem).
Jak widać na powyższej mapce punkty odświeżania (zaopatrzone w wodę) oraz punkty odżywiania (zaopatrzone w wodę, izotonik, herbatę, banany, pomarańcze, ciastka i kostki cukru) rozmieszczone były dość gęsto. Ale... tu pojawił się drugi zarzut wielu uczestników: w niektórych dość szybko zabrakło wody i/lub kubeczków. Mnie osobiście to nie zabolało, bo choć w ramach odciążenia się nie zabrałam pasa z bidonem, w felernych punktach nie byłam aż tak wycieńczona. Ale jestem w stanie zrozumieć, że dla kogoś, kto precyzyjnie planuje swój bieg (i na przykład w bardzo konkretnych punktach bierze żel), może to być problem.

Wracając do mojego biegu z Anią i Grzesiem (Grześ to ten przycięty chłopak po mojej prawicy), od samego początku umowa była taka, że osoba, która będzie musiała oddalić się na stronę, spręża się jak najszybciej i dogania resztę. I co tu dużo mówić... Jak zwykle zdradziły mnie TOI TOIe. Mniej więcej po przebiegnięciu połowy trasy utknęłam w jednym takim na dłużej. Strata do Ani i Grzesia zrobiła się na tyle duża, że nie zdołałam jej zniwelować. Co prawda jeszcze przez kilka kilometrów po wyjściu z niebieskiej budki bardzo się starałam nadrobić stracony czas, ale nie dość, że moje starania nie przyniosły oczekiwanego rezultatu, to jeszcze osłabiły motywację i przyśpieszyły spotkanie ze "ścianą". Zazwyczaj miewałam ją dopiero po 35. kilometrze. Teraz wyrosła na 30-tym!!! Od tego momentu odechciało mi się jakiejkolwiek walki, a bieg zaczął się przeplatać z marszem. Z doświadczenia wiedziałam, że im dłużej będę szła, tym trudniej będzie mi wrócić do biegu. Dlatego odcinki marszu starałam się robić jak najkrótsze i bezwarunkowo wyznaczałam punkty, od których znowu zacznę biec. Poskutkowało o tyle, że dotrwałam do końca, zapisałam się na kartach 33. Mistrzostw Polski Kobiet, które w ramach 41. Maratonu Dębno były rozgrywane, pozwoliłam sobie na finisz na ostatniej prostej, nie pozwoliłam się wyprzedzić pewnemu panu na ostatnich 5-10 metrach ("No wie pan co! Tak się nie robi!" - rzuciłam, gdy zauważyłam kątem oka, jak próbuje w ostatnich sekundach wbiec na metę wcześniej niż ja) i - co najważniejsze - ze wszystkich moich maratonów ten miał najmniejszy procentowy udział marszu.


Wedle obliczeń dokonanych przez organizatorów uprawnionych do startu było prawie 2400 osób. Trasę udało się pokonać 2072 zawodnikom, co w porównaniu z rokiem ubiegłym, kiedy to ukończyło ją prawie 1400 osób, dało dość duży przyrost. Jakby jednak nie patrzeć, liczbom tym wciąż daleko do tych, jakie osiągane są w Warszawie, Krakowie, Poznaniu i Wrocławiu. I nie ma się co dziwić. Dla większości Dębno to jednak koniec świata i gdyby nie było jednym z punktów Korony Maratonów, frekwencja byłaby pewnie jeszcze mniejsza.

Wedle obliczeń dokonanych przez organizatorów uprawnionych do startu było prawie 2400 osób. Nie wszystkie z nich wystartowały, nie wszystkie maraton ukończyły, nie wszystkie zrobiły życiówki, nie wszystkie ze swoich osiągnięć były zadowolone. I wśród moich znajomych tendencje były różne. Niektórzy (jak Radek i Grześ) poprawili swoje rezultaty. Niektórzy (jak Paweł, Marcin i Ola) przebiegli po prostu zgodnie z planem. Iza niestety musiała zejść z trasy, ale jako przyszła mama wzbudziła tą decyzją mój szacunek. Niektórzy zaś byli bardzo niezadowoleni, bo ich wyniki znacznie odbiegły od tego, co sobie założyli. Kuba zaczął rozważać rezygnację z Korony Maratonów, a drugi Paweł (nasz "kierowca"), który doznał bardzo bolesnego zderzenia ze ścianą, zrozumiał wreszcie to, co mówili mu wszyscy, którzy królewski dystans mieli już na koncie: maratonu nie biega się nogami, lecz głową. Ściślej mówiąc: bardziej nawet niż o taktykę chodzi o psychikę. A ja? Trudno jest mówić o zadowoleniu czy rozczarowaniu, jeśli konsekwentnie stratuje się bez żadnych planów. A jednak... pewien niedosyt pozostał.

06.04.2014, w drodze powrotnej z Dębna do Warszawy:
Zdjęcie medalu wrzucam dopiero teraz, bo nie ma się czym chwalić. W trakcie biegu wysiadła mi komórka i moich oszałamiających wyników nie ma nawet na Endomondo. Zresztą... Jakich tam oszałamiających. 04:32:46. Wynik o około 2 minuty gorszy od życiówki. Ale telefon w czasie powrotu trochę się podładował i podczas postoju w McDonald's mogłam wreszcie uwiecznić to cudeńko. A co jadłam, chwalić się nie będę. Grunt, że po zielonych koszulkach, zawieszonych na szyi medalach i specyficznym sposobie poruszania się wywnioskowałam, że w Maku byli prawie sami maratończycy :)

Po biegu nie stwierdziłam na stopach żadnych otarć, odcisków ani odprysków lakieru na paznokciach. Kładąc się wieczorem do łóżka, nie miałam nawet typowej dla mnie pomaratońskiej telepki. Następnego dnia rano obudziłam się bez żadnych zakwasów i innych syndromów dnia po maratonie. A od wtorku bezboleśnie wróciłam do cyklu treningowego. Dla jednych będzie to oznaka dobrego przygotowania. Ale wiem też, że są tacy, którzy stwierdzą, że to znak, iż nie dałam z siebie wszystkiego. I, znając życie, to właśnie ci drudzy będą mieli rację. A mimo to na następnym przystanku w drodze po Koronę Maratonów Polskich ani sobie, ani nikomu innemu nie mam zamiaru obiecywać poprawy. Niech się Kraków nie obawia, że 18-go maja na mój widok zadrży.

8 komentarzy:

  1. dla mnie brak obrażeń wojennych to znak, że byłaś świetnie przygotowana! GRATULUJĘ! Jeżeli planujesz zdobyć Koronę w tym roku, nie ma co spalać się na początku sezonu, musisz rozkładać siły! niby brak strategii. ale widzisz - jakaś tam sensowna strategia jest! Jak nie polecisz szybciej w Krakowie a ja nie dostanę skrętu kiszek i nie będę się musiała wlec jak ostatnio na jesień we Wrocławiu to jest nawet szansa, że będziemy biec niedaleko od siebie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja wiem gdzie leży Dębno bo...geografowi wypada taką wiedzę posiadać. i z mojej perspektywy to jeszcze dalszy koniec świata niż z Twojej:))) ale to nieważne. ważne, że ukończyłaś ten maraton czego serdecznie Ci gratuluję:)))
    A więc teraz Kraków?:))) może, może Ci pokibicuję jeśli...Ciccino nie porwie mnie gdzieś na koniec świata...a niestety ma to w planach:(

    OdpowiedzUsuń
  3. Dębno ma ten problem, że ciężko jest się tam dostać i jeszcze ciężej wrócić pociągiem :) Pewnie gdyby nie to frekwencja byłaby jeszcze większa. To był mój 2 maraton w życiu 3:52:48 netto :) Życiówka z Warszawy pobita o 30 minut :) Tobie też gratuluję i do zobaczenia w Krakowie! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszyscy w Dębnie kochamy maratończyków. Czekamy na Was co rok. Kibicujemy Wam i świętujemy razem z Wami. Mamy tylko jedną prośbę. Mata na sali gimnastycznej jest dla nas (trenujących inna dyscyplinę, niż biegi) święta, jak dla Was biegówki i życiowe rekordy. Dlatego prosimy - nic oprócz gołej stopy nie ma prawa dotknąć maty. Poza tym, nich śpi się Wam na niej jak najwygodniej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedyna osoba z grupy ze zdjęcia, która ma na nogach buty, to mój brat. I gwarantuję, że - co na załączonym obrazku widać - trzymał je poza matą. Wiem, że wielu z nas - biegaczy - w ferworze walki zapomina o uszanowaniu własności innych. Mój brat i ludzie z zamieszczonej fotografii, na szczęście, do grupy tej nie należą :)

      Usuń
  5. Ha! Spaliśmy w tej samej hali :) Nawet się na zdjęciu zlokalizowałem :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda, że nie możesz si oznaczyć jak na fejsie ;)

      Usuń