piątek, 2 maja 2014

II Bieg Flagi - po drugiej stronie biało-czerwonej taśmy

Na mocy ustawy z 20 lutego 2004 roku Sejm (jakbyśmy jeszcze mało mieli świąt) ustanowił drugi dzień maja Dniem Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. W różnych miastach na różne sposoby obchodzi się to święto. W Warszawie od zeszłego roku obchodom tym towarzyszy Bieg Flagi, rozgrywany na trasie wiodącej wokół Cytadeli.

Doskonale pamiętam, jak dla mnie wyglądały te zawody rok temu. Bo oprócz interesującej trasy (podczas trzech okrążeń można się było bardzo dobrze przyjrzeć monumentalnej warszawskiej twierdzy) i pięknego medalu zafundowałam sobie na nich jeszcze solidną nauczkę i trzytygodniową przerwę w bieganiu.
11 dni przed Biegiem Flagi 2013 ukończyłam swój debiutancki maraton. Zdrowy rozsądek i różni mądrzy ludzie podpowiadali mi, że powinnam sobie zrobić dłuższą przerwę w treningach, ale... pozazdrościłam tym, którzy chwalili się wszem i wobec, że pierwsze po maratonie wybieganie zrobili już dzień po. Ja w poniedziałek jeszcze pauzowałam, ale we wtorek pojechałam już na fitness, w czwartek rano zrobiłam około 10-kilometrową rundkę wokół osiedla, a w czwartek wieczorem na fitness postanowiłam pobiec. W końcu to tylko 1,5 kilometra... I właśnie te 1,5 kilometra sprawiły, że prawe kolano odmówiło mi posłuszeństwa.
Ale co tam... W ciągu kilku kolejnych dni wcierałam maści, robiłam zimne okłady, odpoczywałam, a 2-go maja stawiłam się w Cytadeli, zrobiłam z bratem porządną rozgrzewkę i ustawiłam się na linii startu. Nie odpuściłam, bo rok temu Bieg Flagi należał jeszcze do cyklu GP Żoliborza - był mi niezbędny do zaliczenia cyklu i znalezienia się w końcowej klasyfikacji.
Silny ból kolana odezwał się już na drugim kilometrze, a ja... zrobiłam coś, o czym nigdy nie wiem, czy jest przejawem wielkiej głupoty, czy przejawem hartu ducha. Zlekceważyłam go i pobiegłam dalej. Aż do samej mety. Ku swojemu zaskoczeniu złamałam godzinę (a była ona wtedy dla mnie jakąś magiczną barierą) i ustanowiłam nową życiówkę.

Do dziś pamiętam, jak prosto z zawodów z medalem zawieszonym na szyi pojechałam do pracy na nocne zdjęcia, jak jadąc z Cytadeli do Anina zagryzałam wargi, gdy obolałą nogą musiałam naciskać na hamulec, jak siedząc przed monitorami nie wiedziałam, co zrobić z nogą. Zgięta - źle, wyprostowana - jeszcze gorzej. Do dziś pamiętam, jak przez kolejne dni pociesznie kuśtykałam. Do dziś pamiętam lekcję, jaką wtedy otrzymałam. Dotarło do mnie, że nigdy nie należy oglądać się na innych, że nigdy nie należy nikogo naśladować i że przenigdy nie należy lekceważyć sygnałów wysyłanych przez organizm.

Zrezygnowaliśmy z bratem w tym roku z udziału w Biegu Flagi. Nie, nie był to nie wynik jakichś przesądów, strachu przed tym, że historia się powtórzy czy wiary w nieprzejednane fatum. Brat, wówczas gdy ruszyły zapisy, nie wiedział, jak się będzie czuł po Biegach Górskich w Szczawnicy, a ja... no cóż... w podejmowaniu decyzji wciąż kieruję się tymi samymi przyziemnymi powodami.
Zrezygnowaliśmy z bratem w tym roku z udziału w Biegu Flagi. Ale nie oznacza to, że nas tam nie było. Dziś stanęliśmy jednak po drugiej stronie biało-czerwonej taśmy. Najęliśmy się jako wolontariusze. Nie licząc parkrunu, którego idea polega na tym, że uczestnicy biegu bywają czasem jego "organizatorami", nigdy tego nie robiłam. Ale tym razem nie mogłam się oprzeć. Ze względu na przesympatyczny organizatorski team (ENTRE.pl), wobec którego mam olbrzymi dług wdzięczności za te wszystkie darmowe biegi w cyklu GP Żoliborza. I ze względu na przeuroczego koordynatora, pana Pawła Zacha, który ujął mnie kiedyś tym, że przeczytawszy mój zarzut pod adresem sztafety "10K Parking Relay", wysłał mi maila z wyjaśnieniami i przeprosinami. Wymierający gatunek.

 Wolontariuszka Małgorzatka melduje gotowość do służby

Wraz z pozostałymi wolontariuszami spotkaliśmy się o 11.00, czyli 3,5 przed startem biegów (piszę w liczbie mnogiej, bo oprócz zawodów głównych, był również bieg dla dzieci). Najpierw zajęliśmy się organizacją przestrzeni (do dyspozycji mieliśmy wydzieloną część hali sportowej). Przygotowaliśmy biuro zawodów, depozyt, oznaczyliśmy szatnie i prysznice, rozwinęliśmy bannery sponsorów. O 12.15, czyli 15 minut przed programowym otwarciem biura, wszystko już było gotowe. Koordynator rozdzielił nam dalsze zadania. Od tej pory królestwem moim i brata był depozyt, który na wielu imprezach jest najsłabszym ogniwem wolontariatu i bardzo często zbiera cięgi. O 12.15 wszystko było gotowe, a my mieliśmy swoje ostatnie wolne 15 minut, by przyjrzeć się atrakcjom, które przygotowane zostały przez wojskowych dla uczestników obchodów Dnia Flag, i spróbować pysznej grochówki.

Służby medyczne też gotowe do udzielania pomocy :)

Od momentu, gdy o 12.30 biuro zawodów otworzyło się dla biegaczy, pracy było tyle, że nawet niespecjalnie znalazłam czas, żeby wziąć wolontariuszy na spytki i dowiedzieć się, dlaczego decydują się za przysłowiową miskę ryżu poświęcić swój wolny czas dla tego rodzaju roboty. Niemniej... Fajnie było w tym wszystkim uczestniczyć, fajnie było zobaczyć, jak impreza biegowa wygląda od kuchni. Fajnie też było dołożyć wszelkich starań, by biegacze nie powiedzieli o nas złego słowa. W końcu dobrze z bratem wiemy, jak to jest, gdy cenny czas przed startem spędza się w wolno idącej kolejce do depozytu lub - co gorsze - tkwi się w niej nawet wówczas, gdy na starcie już się powinno być. W końcu dobrze z bratem wiemy, jak to jest, gdy po biegu spada temperatura ciała, zaczyna robić się zimno, a wolno idąca kolejka do depozytu dzieli nas nieubłaganie od naszych ciepłych i suchych ubrań. I wiecie co? Chyba nam się udało. Jacek, którego numer znałam (z fejsa, of course), zanim go powiedział, zdziwienie znajomych biegaczy widzących mnie w innej roli niż zawsze, dziewczyna, która nie omieszkała mnie poinformować, że moje życzenie powodzenia przyniosło zaskakująco dobry rezultat, pan, który z radości postanowił mnie ucałować i miny tych wszystkich ludzi, którzy swoje worki dostawali, ledwie doszli do stolika... - bezcenne.
I tylko jedno w tym całym wolontariacie mnie uwiera. Teraz już mam świadomość, jak dużo pakietów startowych się marnuje. Ludzie blokują miejsca, płacą wpisowe, a potem... nawet się nie pojawiają.

Podsumowując... Zamiast numeru startowego - identyfikator. Zamiast medalu - dyplom. Do tego torba pełna słodyczy dla osłody, ludzik-żołnierz-odstresowywacz (ze stoiska Wojskowej Akademii Technicznej wziąć mógł sobie takiego każdy, ja nie omieszkałam - tak na wszelki wypadek, gdyby praca wolontariuszki mnie przerosła), prawie 30 km na rowerze (zafundowałam je sobie zamiast biegania w drodze do Cytadeli i z powrotem) i niezliczone ilości sprintów oraz skoków wykonane pomiędzy czarnymi workami. Niech mi ktoś spróbuje powiedzieć, że mój drugi majowy dzień nie był aktywny, a mój depozytorski team nie był najszybszy...

2 komentarze:

  1. ale fajnie, to musi być super doświadczenie, zobaczyć jak to wszystko wygląda "od kuchni" i jak to jest być z drugiej strony!

    OdpowiedzUsuń
  2. dziękuję za pomoc przy organizacji imprezy. Zajęty innymi sprawami nie miałem czasu być w hali w czasie imprezy, ale wiem z relacji, że obsługa depozytu była perfekcyjna :) Pozdrawiam, Paweł

    OdpowiedzUsuń