piątek, 23 maja 2014

w drodze po Koronę Maratonów Polskich, przystanek trzeci: krakowska mantra

PROLOG

Gdzie leży Kraków? Wie chyba każdy. Tak jak każdy chyba wie, że był kiedyś stolicą Polski, że pełen jest pięknych zabytków i klimatycznych miejsc, że spotkać tu można Lajkonika i Smoka Wawelskiego, że zapieksy z Kazimierza rządzą... Niektórzy (zwłaszcza biegacze) wiedzą też, że w tym roku po raz trzynasty odbył się tam maraton, a jeszcze inni niektórzy (zwłaszcza ci, co nigdy nie poznali żadnego mieszkańca Krakowa) "wiedzą", że żyją tam osoby skąpe - krakowskie centusie.
 A jednak... Co na pierwszy rzut oka odróżnia Cracovia Maraton od innych maratonów Korony? Wyjściowa cena pakietu startowego. Podczas gdy w przypadku pozostałych miast (mówię o tegorocznych edycjach) wynosi ona 100 zł, w Krakowie na samym początku wpisowe wynosiło 63 zł, a do tego dochodziły różnego rodzaju promocje: podczas jesiennych maratonów można było dostać 10 zł zniżki, dla zdobywców Korony Maratonów z poprzednich lat zaś zniżka wynosiła aż 50%. A w cenie tej organizatorzy oferowali i pakiet startowy z koszulką techniczną, i pakiet regeneracyjny po biegu, i medal, i darmową komunikację miejską (i to przez całe trzy dni, podczas których odbywały się Krakowskie Spotkania Biegowe), i nocleg na hali Wisły... No właśnie... nocleg...
Tak bardzo spodobało się mnie i moim znajomym spanie na sali gimnastycznej w Dębnie, że gdy tylko wróciliśmy do Warszawy, wysłaliśmy do organizatorów 13. Cracovia Maratonu maile z prośbą o wpisanie nas na listę osób chętnych do skorzystania z noclegu w hali sportowej. Wszystko zostało elegancko potwierdzone, więc jadąc w sobotę 17-go maja do Krakowa, wyposażeni w śpiwory i karimaty, jaraliśmy się wszyscy jak głupki, że znowu czekają nas takie fenomenalne kolonie.

CZĘŚĆ PIERWSZA: SOBOTA

 Jak to napisał Paweł P.: "Kierunek Kraków - kierowca nie wygląda, ale daje radę :)"

Jechaliśmy sobie nieśpiesznie. Z przerwą na siusiu (wszak nawadnianie było jak należy), przerwą na zakupy i przerwą na... loda w Białobrzegach Radomskich. Po drodze ustalaliśmy stroje, w jakich pobiegniemy (wszyscy się dziwili, że uparłam się na kolorowe legginsy 3/4 od Nessi - bo niby się ugotuję), zastanawialiśmy się, jak mam zapanować nad swoim niesfornym pęcherzem i koniecznością częstych wizyt w TOI TOI-ach, które rozwalają każdy mój maraton, a Paweł P., który zaoferował się, że będzie naszym prywatnym zającem na 4:15, wykładał nam zasady naszej współpracy: pilnować się go, nie zatrzymywać się, nie gadać bez potrzeby, nie zbliżać się do stolików w strefach odżywiania i odświeżania, bo on nam poda wszystko, czego tylko zapragniemy.
Karbo-loding, czyli postój w drodze do Krakowa w najlepszej lodziarni ever :P

Na miejsce dojechaliśmy koło 17.30. Zostawiliśmy samochód na parkingu, który biegaczom oferował organizator, i udaliśmy się do biura zawodów. Każdy z nas skierował się do stanowiska ze swoim numerem i bez kolejki otrzymał pakiet startowy, w którym oprócz numeru z chipem, agrafek, kuponu na pasta party i dużej ilości makulatury znajdował się... kupon na odbiór koszulki, po którą trzeba było zgłosić się w innym stanowisku. Zdziwiło mnie trochę takie rozwiązanie organizacyjne. Bo czy nie można było wydać wszystkiego razem? Nie rozkminiałam tego jednak zbyt długo, bo mimo to wszystko poszło dość sprawnie, a naprawdę piękna i dobra jakościowo koszulka (najlepsza chyba, jaką dostałam podczas imprezy biegowej) szybko kazała zapomnieć o takiej bzdurze. Na koszulce oprócz logo maratonu widniały: zarys miasta, duży niebieski smok i słowa Jana Pawła II: "Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali". Już za parę minut okazało się, że również organizatorzy mogliby wziąć sobie sentencję papieską do serca.


Po odebraniu pakietów darowaliśmy sobie zwiedzanie expo i dość szybko zaczęliśmy się ewakuować z biura zawodów. Do załatwienia mieliśmy przecież jeszcze kwestie związane z noclegiem, a koleżanka, która w Krakowie była już od paru godzin, uprzejmie doniosła, że (zgodnie z informacją podaną na stronie internetowej) o godz. 18.00 mają otworzyć sale dla biegaczy. I wszystko zdawało się grać i hulać, gdy tuż po naszym wyjściu z biura zadzwonił do mnie Kuba Bez Fejsa.
- Tylko się nie przeraź... Sala gimnastyczna w Dębnie to był prawdziwy hotel, a tu... dwie małe salki są już od dawna szczelnie wypełnione, trzecia zaś zwolni się dopiero o 20.00. Jak skończy się trening dżudo - oznajmił, a ja się przeraziłam. Jak zawsze, gdy z dwóch różnych źródeł otrzymuję dwie sprzeczne informacje.
Po telefonie Kuby postanowiliśmy zabrać z samochodu tylko śpiwory i karimaty (w celu ewentualnego zaklepania miejsca), resztę zaś zostawiliśmy w bagażniku. Tuż po 18.00 zjawiliśmy się wreszcie pod salą, gdzie odbywał się trening dżudo i - jak za starych dobrych czasów - ustawiliśmy się w kolejce. Głodni już byliśmy i stać nam się w niej nie chciało, ale cóż... ryzykować, że potem nie znajdziemy dla siebie miejsc, też nie chcieliśmy. Niemniej w tym całym oczekiwaniu prysł gdzieś nastrój z samochodu, a ja zaczęłam mruczeć pod nosem, że w Dębnie to było fajnie, i że tam się szanowało biegaczy, i że nie traktowało się ich jak bydła... Zresztą... delikatna nerwowość zaczęła się udzielać całej kolejce, a trener, który nie potrafił tak konkretnie odpowiedzieć, o której zostaniemy wpuszczeni na salę, tylko ją podsycał. A żeby zakończyć już temat naszej noclegowni... nie, nie... w opis warunków sanitarnych nie będę się już lepiej zagłębiać.

Około 19.30, po przygotowaniu sobie miejsc do spania, opuściliśmy wreszcie halę i udaliśmy się na pasta party. Widząc jednak makaronową breję na talerzach odchodzących od okienka osób i patrząc na reakcje tych, którzy już tej brei mieli okazję skosztować, postanowiłam nie ryzykować i razem z Emilką, która jak ja wolała udać się później do jakiejś knajpy i zjeść jakiś dobry makaron za kasę niż zatruć się za darmo, udałam się wgłąb sali zająć stolik. Tam też spotkałam Anię i Grzesia z bieganie jest proste, którzy stwierdzili, że... w Dębnie to było fajnie... i makaron był dobry... i można się było napić czegoś gorącego, a tu za kawę i herbatę trzeba płacić...

 Tego wieczoru dobre było tylko towarzystwo oraz makaron i wino w pewnej włoskiej restauracji.

Po 22.00 najedzeni, napici i na powrót naładowani pozytywną energią wróciliśmy wreszcie w okolice biura zawodów i naszej hali sportowej. Z niepokojem zauważyliśmy, że pierwsza mijana przez nas brama parkingowa jest zamknięta. Za parę minut okazało się, że na parking w ogóle nie można wejść. I tak pozbawieni większości potrzebnych nam rzeczy udaliśmy się na poszukiwanie ochroniarzy. Nie powiem... Gdy tak w środku nocy zamiast szykować się do snu dreptaliśmy ze znajomymi bez sensu w tę i wewtę dookoła dość dużego parkingu, zaczęłam już mieć dość tego maratonu, choć nie przebiegłam w nim jeszcze ani kilometra. I jak mantrę powtarzałam (nie tylko pod nosem): "A w Dębnie było tak fajnie... Piii... A w Dębnie było tak fajnie... Piii... A w Dębnie było tak fajnie... Piii... Że też akurat mnie muszą się takie dziwne przygody przytrafiać... Piii...".

- No jak to? Przecież parking zamykamy o 22.00 - ochroniarz, który do nas wyszedł, zdawał się być zdziwiony naszą nocną wizytą i informacją, że musimy się dostać do samochodu. Długo musieliśmy mu tłumaczyć, że nie wiedzieliśmy o tej procedurze, że wiadomości na temat zamknięcia parkingu nie podano nigdzie: ani w regulaminie biegu, ani w aktualnościach na stronie internetowej, ani nawet na żadnej z parkingowych bram... Długo musieliśmy mu wyjaśniać, że w bagażniku mamy mnóstwo niezbędnych rzeczy...
- Ale na pewno musicie się tam dostać? - dopytywał. - Bo ja nie mogę tam tak po prostu wejść. Muszę najpierw do Wrocławia zadzwonić.
- Niech pan dzwoni! - byliśmy niewzruszeni.

Gdy około północy - opluskawszy się nieco nad umywalką i podroczywszy się nieco z kierownikiem wycieczki w kwestii papieru toaletowego w owieczki - leżałam wreszcie na swoim posłaniu, z głębi sali zaczęły mnie dobiegać niepokojące odgłosy.
- A w Dębnie było tak fajnie... Nawet biegacze byli z gatunku niechrapiących - zdołałam jeszcze wymruczeć przed zaśnięciem.

CZĘŚĆ DRUGA: NIEDZIELA


Niedzielny poranek nie różnił się niczym od innych przedmaratońskich poranków. No może tylko tym, że można było sobie taką słit focię strzelić.

Po wpół do ósmej opuściliśmy halę, tramwajem dojechaliśmy na Rynek Główny, obskoczyliśmy kibelki, depozyt... Żuczek, który do Krakowa dotarł dopiero późną nocą zapoznał nas z członkami Teamu ASA - Biegiem Po Zdrowie, reprezentującymi inne miasta, zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie i wreszcie - zwarci i gotowi - udaliśmy się do strefy startowej.



Jakiś czas biegliśmy większą gromadą, ale po pierwszych kilometrach w grupie pod wezwaniem zająca Pawła P. zostałam ja, Emilka, Grześ i (jako zającowy asystent) mój brat. W zestawie takim dotrwaliśmy prawie do 30. kilometra. Potem Paweł i Grześ pobiegli przodem, ja biegłam gdzieś w środku, a brat i Emilka zostali za mną. I choć biegu nie udało mi się ukończyć w czasie, na który prowadził Paweł (a jako zając spisywał się on naprawdę wyśmienicie), to w ogólnym rozrachunku jestem zadowolona. 13. Cracovia Maraton był moim pierwszym maratonem w całości przebiegniętym (choć walka w głowie odbywała się straszna), nie zawiodła mnie taktyka "antytojtojowa" (do dziś nie mogę w to uwierzyć) i wreszcie... czasem 04:26:12 poprawiłam swoją dotychczasową życiówkę o ponad 4 minuty. Radość z tego powodu kazała zapomnieć o nie do końca udanej sobocie.

 Samojebka w trakcie biegu? Takie rzeczy to tylko zając Paweł Potempski. Normalną fotkę swojej grupie też na szczęście potrafił zrobić.

Zresztą nie tylko moje "osiągnięcie" wpłynęło na to, że na krakowski maraton zaczęłam patrzeć bardziej przychylnym okiem. Dopisali kibice. Wśród nich wypatrzyłam nawet parę znajomych osób z Warszawy (pozdrawiam zwłaszcza Iwonkę), wśród nich znalazło się też parę osób, które, widząc moje kolorowe legginsy, krzyczało do mnie z oddali. Żeby było zabawniej, wśród takich krzykaczy była Ola (autorka bloga Pora Na Majora), u której legginsy wygrałam. A żeby było jeszcze zabawniej, dzięki tym spodenkom z daleka wypatrzyła mnie pewna biegająca koleżanka z Warszawy (pozdrawiam Anię, zwaną dla niepoznaki Magicznym Krzysztofem), której nie widziałam całe wieki, i rozpoznała mnie pewna biegająca koleżanka z internetu (Ola o bieganiu - Ciebie pozdrawiam również), której nie widziałam... nigdy wcześniej. "Ojej! Jak miło cię tu widzieć!", "Ej, Nessi! Dajesz, dajesz! Nessi nigdy się nie poddaje! Nessi górą", "Ej, Gośka! Cześć!", "Ej, Gośka! Powodzenia!" - słyszałam z tak wielu stron. I muszę przyznać, że wszystkie te pozdrowienia w stosownych momentach podniosły mnie na duchu i dodały otuchy.

Dopisali wolontariusze. Tak życzliwych, uśmiechniętych, pełnych zapału i zaangażowanych w swoją pracę dawno nie widziałam.

Dopisała pogoda. Co się działo w Krakowie parę dni przed maratonem wie chyba każdy. Niekończące się deszcze, Wisła, która zalała bulwary... Lało jeszcze przez połowę soboty, a w niedzielę deszcz pokropił jedynie przez kilka (kilkanaście?) minut i to (przynajmniej w moim wypadku) w momencie, kiedy najbardziej był potrzebny. Poza tym przy kilkunastostopniowej temperaturze przeważało zachmurzenie, a słońce wychylało się zza chmur na szczęście nie za często.

W niedzielę dopisali również organizatorzy. Wody (choć nie wszystkim smakowała ta namagnezowana od sponsora), izotoników i przekąsek nie zabrakło w żadnym punkcie. Do tego w przypadku napojów można było wybrać między kubeczkiem a małą butelką. Na mecie oprócz medalu czekał całkiem dobrze zaopatrzony pakiet regeneracyjny, w którym znalazły się i owoce, i galaretki, i batoniki, i krakersy, i sok pomidorowy... Ale najbardziej organizatorzy zaimponowali mi tym, jak sprawnie (ze względu na wspomniany wylew Wisły) na ostatnią chwilę wytyczyli i oznaczyli nową trasę.

Różne krążyły opinie w związku z tegoroczną trasą Cracovia Maratonu. Jedni twierdzili, że była płaska i szybka, inni, że wykończyły ich długie fragmenty podbiegów i zbiegów, kocie łby i kostka brukowa. Jednym podobały się tzw. agrafki (bo można było pozdrawiać znajomych biegnących w przeciwnym kierunku), inni twierdzili, że były one uciążliwe. Bo następowało przez nie zwężenie trasy, korki, no i (co odczuli ci najszybsi) ostre nawroty obniżały prędkość (o czymś świadczy chyba fakt, że zwycięzca biegu Edwin Kirui osiągnął czas zaledwie 02:15:17). Jedni żałowali, że trasa ominęła Nową Hutę, bo podczas zwiedzania Krakowa nigdy nie zawitali w te rejony, a inni mówili, że to dobrze, bo w poprzednich latach była to najbardziej nużąca jej część. Mnie zaś w krakowskiej trasie najbardziej przeszkadzała sama końcówka. Na ostatnich 300-400 metrach dwaj sponsorzy mieli kaprys wystawić swoje reklamy w postaci łuków imitujących metę. Oj można było zaliczyć przedwczesny finisz, oj można...




















Po lewej (foto by Festiwal Biegowy) najprawdopodobniej ostatni, wykrzesany resztką sił i energii, uśmiech podczas biegu. Po prawej (foto by Ania Wasilewska) uśmiech najszczerszy i najprawdziwszy. Przepiękny medal (chyba najpiękniejszy w mojej kolekcji) z wzorem analogicznym jak na koszulce jest mój!

Po biegu spotkaliśmy się taką oto dużą grupą krewnych i znajomych królika. Większość była zadowolona ze swoich rezultatów. Zduniaczek zaliczył niezwykle udany debiut maratoński, Grześ i Paweł (zwany kierownikiem wycieczki) zrobili nowe życiówki, Emilka udowodniła sobie i innym, że jej poważna kontuzja przeszła już właściwie do historii... Niedzielne plusy zdecydowanie przysłoniły sobotnie minusy. Lecz gdy wsiedliśmy do tramwaju wypełnionego maratończykami, z różnych stron usłyszeliśmy głosy: "A w Dębnie było tak fajnie... Po biegu była pyszna grochówka i ciepłe napoje, i piwo... W ogóle było o niebo lepiej...". I nie mogliśmy się nie zgodzić. No cóż... Gdy jesienią przybędziemy do Wrocławia (większość z nas nabyła już bilety na Polski Bus), porównania również będą nieuniknione.

4 komentarze:

  1. Po pierwsze wielkie gratulacje (jeszcze tutaj, niech będą!:) ):) porównania zawsze są nieuniknione. mam nadzieję, że Wrocław Cię nie rozczaruje, może to nie jest kameralna impreza taka jak w Dębnie, ale klimat jest prześwietny, a organizacja - jak do tej pory na tip top. ja osobiście świetnie się bawiłam za każdym z dwóch razów, kiedy biegłam maraton we Wrocławiu:) co do sposobu wydawania koszulek - mnie nie zdziwił:) taki też obowiązuje we Wrocławiu i na półmaratonie Ślężańskim:) jest to fajne o tyle, że można pomarudzić z rozmiarem:) teraz w Krk pan pozwolił mi nawet na szybko przymierzyć tę koszulkę, coby była pewność, że jest dobra:) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No chyba że tak z tymi koszulkami. Zawsze myślałam, że skoro ktoś deklaruje rozmiar w zgłoszeniu, to taki dostaje już.
      No... to do zobaczenia we Wrocławiu. W gościach u Ciebie :)

      Usuń
  2. gratuluję!
    fajnie przeczytać to z Twojej strony, to znaczy maratończyka :) naczytałam się już komentarzy mieszkańców Krakowa... pozytywnych można ze świeczką było szukać. bo jak zwykle same biadolenia, że pół miasta zamknięte, że to i sramto...
    noclegu na hali Wisły nie zazdroszczę, bo wiem co sobą reprezentuje. może następnym razem trafi się w naszej super, nowej, największej, jeszcze do końca nie otwartej Kraków Arena :))
    cieszę się jednak, że niedzielne plusy przesłoniły sobotnie niedogodności. ja też z nich (tych sobotnich) nie jestem zbytnio zadowolona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to już wiesz, jakie minusy stanęły nam w sobotę na przeszkodzie, by się spotkać. A co do narzekania mieszkańców... W Warszawie jest to samo. I jakoś to rozumiem. Bo tu jest znacznie więcej biegowych imprez masowych niż gdziekolwiek. A jeśli chodzi o następny raz... Nie jestem przekonana, czy przyjadę na Cracovia Maraton raz jeszcze. Jest tyle innych imprez biegowych do zwiedzenia i "zrecenzowania" ;) "Drżyjcie organizatorzy. Mapa w tle sugeruje jedno - Ona odwiedzi wszystkie maratony, i będzie przyznawać gwiazdki ;)" - tak napisał w komentarzu na fejsie mój brat. Sporo roboty jeszcze przede mną ;)

      Usuń