środa, 13 sierpnia 2014

trylogia powstańcza, część trzecia: prawie jak badWATER

26-go lipca w centrum Warszawy pod osłoną nocy odbył się Bieg Powstania Warszawskiego - to wiadomo. Powstanie Warszawskie jednak to nie tylko dramatyczne wydarzenia po lewej stronie Wisły. To również szereg działań na Pradze, Bródnie, Targówku - często pomijanych w opisach i niedocenianych (a przecież rozległe tereny peryferyjnych dzielnic również były miejscem rozproszonych, kilkudniowych walk). To również szereg działań w gminach podwarszawskich - takich jak chociażby Legionowo, Jabłonna czy Wieliszew. Dla upamiętnienia tych faktów, a także dla uczczenia pamięci powstańców oprócz tradycyjnych 1-sierpniowych obchodów 2-go sierpnia na terenie wspomnianych gmin zorganizowany został Bieg Powstańca 1944-2014. A pomysł na tę imprezę był niebanalny. I to z wielu powodów.


zdjęcie z fejsowej strony wydarzenia

Wynosząca około 45 km trasa prowadzić miała szlakiem "Kuriera powstańczego" - spod hali Arena w Legionowie, przez Chotomów, Lasy Legionowskie, Poniatów, Olszewnicę Starą, Janówek Pierwszy, Krubin, Sikory, Topolinę, wał nad Narwią, aż do hali sportowej w Wieliszewie. Przy czym trasa oznaczona przez organizatorów i wyrysowana na dołączonej do pakietów startowych mapce nie była trasą obowiązkową. Można było skracać i zmieniać kolejność, bo i tak najważniejsze było zaliczenie (czyli zdobycie pieczątek na specjalnej karcie startowej) 6 punktów kontrolnych i 6 punktów historycznych związanych ze szlakiem Polski Walczącej. Niezaliczenie jednego punktu groziło 5 minutami karnymi, a niezaliczenie dwóch - dyskwalifikacją. Warto też dodać, że dla przypomnienia, co jest prawdziwym celem tego wydarzenia, uczestnicy zostali poproszeni o przebiegnięcie pierwszego odcinka trasy (od Areny Legionowo do tunelu w Chotomowie) wspólnie, w zwartej grupie.


Bieg Powstańca był dużym wyzwaniem nie tylko dla uczestników, ale również dla organizatorów. W związku z tym, że trasa była długa, zawierała punkty kontrolne, meta nie pokrywała się z miejscem startu, a oprócz biegaczy indywidualnych w zawodach startowały również sztafety (od 2 do 7 osób), przedsięwzięcie logistyczne, jakiemu postanowili sprostać przedstawiciele gminy Wieliszew, weszło na znacznie wyższy poziom komplikacji. A jednak wszelkie obietnice zostały dotrzymane:
- przygotowany został zapis trasy do wgrania na telefon komórkowy;
- w biurze zawodów otrzymaliśmy nie tylko numery startowe z chipem i karty biegu, ale też mapy z proponowaną trasą;
- o wyznaczonej godzinie odbyła się dla uczestników odprawa, która pozwoliła rozwiać wszelkie wątpliwości;
- depozyt oddany w biurze zawodów w Legionowie został przewieziony do Wieliszewa i czekał na biegaczy tuż za linią mety;
- wszyscy członkowie sztafet zostali rozwiezieni autokarami na swoje punkty zmian, po ukończonym biegu tymi samymi autokarami odwiezieni zostali na metę, a po ceremonii wręczenia nagród wszyscy chętni odwiezieni zostali z powrotem do Legionowa;
- na trasie znajdowały się rzetelne oznaczenia (nawet w ilości większej niż wstępnie obiecywał organizator - miały być tylko na pierwszym odcinku, a były na całej trasie);
- w punktach zmian znajdowały się świetnie zaopatrzone bufety;
- na mecie czekał posiłek regeneracyjny: grochówka i kiełbaski z grilla;
- wszyscy otrzymali medale i dyplomy, a najlepsi również puchary i nagrody .

Na zdjęciu po lewej znajdują się nagrody, które dostali wszyscy. Na zdjęciu po prawej (foto by Kamil Wolski) widnieje również drewniany medal, który otrzymali tylko najlepsi.

Od samego początku ostrzyłam sobie zęby na ten bieg. Opis wydarzenia brzmiał niezwykle intrygująco - to po pierwsze. Niezwykle pozytywne wspomnienia z Grand Prix "Wieliszewski Crossing" (relacje z trzech biegów, jakie odbyły się w ramach tego cyklu, przeczytać można w notkach "to be free for... free", "red alert" i "bez improwizacji") - to po drugie. A po trzecie... Jeśli ktoś myśli, że w związku z organizacyjnym wypasem wpisowe było z gatunku kosmicznych, to się myli. Bo udział w biegu, jak to w imprezach organizowanych przez gminę Wieliszew bywa, był bezpłatny. Można? Można.

Paweł Kownacki - wójt gminy Wieliszew, czyli sprawca całego zamieszania, foto by Marta Więcek

No więc od samego początku ostrzyłam sobie zęby na ten bieg. Nie planowałam jednak biec go w całości sama. W pierwszej wersji miałam go ukończyć do spóły z mężem, ale ostatecznie, widząc ogrom zainteresowania imprezą w grupie Biegam Na Tarchominie, ogłosiłam się bezczelnie kapitanem jednej ze sztafet, dokonałam podziału zmian (sobie i mężowi bezczelnie przydzieliłam po dwie), a w dniu biegu zgarnęłam z mężem po drodze trzy owieczki, stawiłam się w biurze zawodów jako pierwsza i bezczelnie przypięłam sobie do koszulki numer 1.

Kto rano wstaje, ten numer 1 dostaje. Sztafeta jeszcze nie w komplecie, ale kapitan Wielka Improwizacja już na posterunku.

Biegam Na Tarchominie - przed startem
Z czasem w okolicach biura zawodów ludzi zaczęło przybywać. Pojawiały się co raz to nowe osoby. Wśród nich liczni znajomi z różnych imprez biegowych. Wśród nich ponad dwudziestoosobowa drużyna Biegam Na Tarchominie - trzy sztafety i 6 biegaczy indywidualnych. Ciężko mi oszacować, ilu biegaczy było w ogóle, bo nie wszyscy ukończyli bieg i znaleźli się na listach z wynikami. W każdym razie, mimo wszelkich podstaw, by przyciągnąć tłumy, zawody ku mojemu zadowoleniu pozostały tymi z gatunku kameralnych. Ukończyły je 2 kobiety, 17 mężczyzn i 19 sztafet (około 100 osób).

Po odprawie zawodnicy indywidualni i członkowie sztafet, którym przypadła w udziale pierwsza zmiana, udali się na linię startu, a pozostali rozwiezieni zostali na swoje punkty zmian. Uroczysko Bagno - rozpoznanie niemieckich umocnień, czyli drugi punkt zmian - tam z kilkoma znajomymi osobami na swój udział oczekiwałam ja. Podczas gdy dwie pierwsze zawodniczki mojej sztafety (Natalia i Ania) męczyły się na trasie, ja czas spędzałam na miłych pogaduszkach i oględzinach zawartości bufetu. Łypałam na wodę, arbuza, rogaliki z owocami, ciasto drożdżowe, sernik, makowca, ale nie wzięłam nic. Wiedziałam przecież, że są tam one przede wszystkim dla tych, co planują przebiec całość i dla tych, którzy ukończą już swój bieg.
Gdy pojawiać się zaczęli pierwsi zawodnicy, podeszłam bliżej drogi. Kibicowałam znajomym i z niecierpliwością wypatrywałam Ani. Kiedy przybiegła wreszcie około południa, ja... byłam w lesie. Nie ma to jak kapitan z brakiem wyczucia czasu i słabym pęcherzem.

 Ania zmienia Natalię, foto by Marta Więcek

- Gdzie jest Gosia? - usłyszałam z krzaczków zaniepokojony głos Ani.
- Już jestem! Już lecę! Już pędzę! - wykrzyczałam i wystrzeliłam jak z procy. Oprócz Ani na linii zmian byli już reprezentanci pozostałych sztafet BNT: Agnieszka, którą właśnie zmieniała Kamila i Jacek, którego nie zmieniał nikt. Szybko przejęłam od Ani naszą kartę startową i ruszyłam, chcąc jak najszybciej nadrobić stracony czas. Zaraz po mnie ruszyli Jacek i Kamila. Nie biegliśmy jednak razem. Mnie rozpierała energia, czy - jak stwierdził później Jacek - radość biegania. "To cała Gosia - powiedział - gna przed siebie i nic już nie widzi, nic już nie słyszy...". I tak właśnie było. Z tej całej radości przeoczyłam pewien ważny skręt i nie usłyszałam wołających mnie znajomych. Nadłożyłam prawie kilometr, nim zorientowałam się, że coś jest nie tak. Wtedy też zadzwonił mój telefon.
- Gosia, jesteś pewna, że dobrze biegniesz? - w aparacie usłyszałam głos Ewy. - Kamila powiedziała, że pobiegłaś prosto zamiast skręcić.
Wydyszałam do słuchawki podziękowania i zawróciłam, tym samym dorzucając sobie do trasy kolejny prawie-kilometr. Świadomość, że ja - kapitan sztafety - dałam ciała, trochę mnie rozjuszyła. Z satysfakcją więc wyprzedziłam kilka osób, które z mojego punktu zmian wystartowały po mnie. Z satysfakcją dobiegłam do swojego pierwszego punktu historycznego (Janówek Pierwszy - koncentracja AK w forcie D-9)...
- To już? - zapytałam wolontariuszy, odbierając pieczątkę.
- Tak - zaczęli się śmiać. - A wszyscy pytają: "to dopiero?"
Z satysfakcją, że mimo nadłożonej trasy nie jest ze mną tak źle, pognałam dalej i... znowu przegapiłam skręt. Tym razem na szczęście po około 50 metrach dogonił mnie wolontariusz i wskazał właściwą drogę.

tak właśnie prezentowali się nasi wolontariusze, foto by Marta Więcek

Droga z Janówka do punktu historycznego w Górze (patrol przy pałacu Poniatowskich) niemal w całości prowadziła asfaltową ulicą. Jej widok wraz z ponad 30-stopniową temperaturą powietrza (w cieniu, a cienia była jak na lekarstwo) postawił mi przed oczami Darka Strychalskiego i jego bieg w Dolinie Śmierci. Jestem pewna, że wszyscy już wiedzą, iż jego misja ostatecznie zakończona została sukcesem. Ale nie jestem pewna, czy wszyscy mają świadomość, że sukces ten zawdzięcza on nie tylko sobie, ale również współpracy z grupą ludzi, która tam z nim była, która go pielęgnowała, wspierała, dopingowała, motywowała i stawiała na nogi w najbardziej krytycznych momentach.
Z takimi właśnie myślami dotarłam do swojego drugiego punktu historycznego. Oprócz wolontariuszy trzymających w gotowości bojowej pieczątkę zobaczyłam tam Jacka i dwóch innych kolegów z BNT - Kamila i Łukasza, którzy trasę Biegu Powstańca pokonywali indywidualnie.
- O! Znalazła się nasza zguba. A tyle za tobą wołałem, gdy zamiast skręcić pobiegłaś prosto - powitał mnie Jacek i w dalszą część trasy ruszyliśmy razem.

od lewej: Jacek, Kamil, Łukasz - foto by Marta Więcek
Tuż przed punktem zmian w Krubinie udało mi się dogonić Kamilę. Zamieniłam z nią parę słów, podziękowałam za pomoc i interwencję. Jeszcze parę metrów, jeszcze parę kroków... I tak minęło mi 7 zaplanowanych + prawie dwa nadliczbowe kilometry. Podczas gdy Jacka zmieniała Ania, a Kamilę Aneta, ja szybko schwyciłam schłodzonego arbuza i wodę. Miałam ochotę na jeszcze, ale... Nie ma, nie ma wody na pustyni... - zanuciło mi się w myślach. Niedostatek wody podczas Biegu Powstańca dał się we znaki nie tylko w tym punkcie i nie tylko mnie.

punkt kontrolny w Krubinie na długo przed moim pojawieniem się - foto by Marta Więcek

W kolejną część trasy wyruszyłam razem z Anią. Przed sobą miałam 6-kilometrowy odcinek wiodący krubińskimi łąkami. W pełnym słońcu. Kiedy Ania - jeszcze świeża i pełna energii - zaczęła mnie odstawiać, pomyślałam, że decydując się na dwie zmiany w sztafecie, byłam kompletną idiotką, ale... wkrótce odzyskałam rytm i to ja zaczęłam odstawiać Anię, A kiedy jeszcze dogoniłam Michała z Grupy Biegowej Chtmo, który tak jak ja biegł dwie zmiany i który z Uroczyska Bagno w drogę wyruszył po mnie, znowu odzyskałam satysfakcję.
Zresztą... Widziałam, że w tej części trasy dużo osób przeżywało kryzys i przechodziło do marszobiegu. Osłabła również Iza - naprawdę mocna zawodniczka. Jej zmiennik (Luis, o którym już gdzieś tu kiedyś wspominałam) postanowił nawet nie czekać na nią w punkcie zmian, tylko wybiegł jej na przeciw, by przejąć kartę startową.

 Wenezuelczyk Luis - wolność popiera zawsze, nie tylko wówczas, gdy chodzi o jego ojczyznę - foto by Ewa Kiec

mój zmiennik - foto by Ewa Kiec
Niewiele później zaś w miejscowości Sikory moją (tfutfu, NASZĄ) kartę startową przejął ode mnie mąż. I kiedy on wyruszył, by odrobić swoje dwie zmiany, ja rzuciłam się na bufet, jakbym nie jadła co najmniej przez tydzień. "Ach, jaki pyszny arbuz! Ach, jaki pyszny sernik! Ach, jaki pyszny makowiec! Ach, jaki pyszny rogalik z owocami! A jaka pyszna woda!!!" - wykrzykiwałam co i rusz. A potem, czekając na autobus, który zawiezie mnie na metę, kibicowałam i pomagałam kolejnym pojawiającym się w Sikorach znajomym.
- Następny odcinek to tylko 3 kilometry. Może pobiegniesz ze mną? - zapytał mnie jeden z nich. Odmówiłam. Bo nie potrafię biegać z obciążonym żołądkiem.

Jakiś czas później, gdy siedzieliśmy sobie wesołą gromadką w autobusie i czekaliśmy, aż kierowca odpali silnik, trochę zaczęłam żałować, że jednak nie zdecydowałam się na jeszcze jeden odcinek. Jakiś czas później też, wciąż czekając w tym autobusie...
- Ej, zobaczcie! - zauważyłam. - Ten chłopak nie skręcił do punktu kontrolnego po pieczątkę.
Ktoś z nas szybko wybiegł, zawrócił chłopaka, bo, jak stwierdziliśmy jednogłośnie, rywalizacja - rywalizacją, ale przede wszystkim liczy się fair play.

A potem autobus odpalił, zawiózł nas na metę do Wieliszewa, gdzie czekały na nas dyplomy i medale, gdzie czekał na nas pyszny grill i gdzie przede wszystkim czekali na nas liczni znajomi, którzy swoją część biegu ukończyli już dawno temu. Wkrótce też zaczęli pojawiać się kolejni. Wkrótce też pojawił się mój mąż. Oznaczało to, że lada moment na mecie zjawi się Olga, której przypadł odcinek najkrótszy (około 2,5 km), ale za to zakończony wspinaczką po schodach na wieżę kościoła w Wieliszewie.

"Mamo! Ja latam!", czyli Dream Team na mecie w Wieliszewie. Gdzieś nam się tylko Natalia zagubiła. Foto by Marta Więcek
Pojawienie się Olgi podniosło z ław całą nasza sztafetę. Ostatnie metry i linię mety postanowiliśmy przebiec symbolicznie razem z nią. Później zaś kibicowaliśmy pozostałym drużynom reprezentującym BNT. No i przede wszystkim zawodnikom indywidualnym: Kamilowi, który biega raptem od trzech-czterech miesięcy i którego najdłuższym dystansem przed Biegiem Powstańca był półmaraton oraz Adamowi i Tomkowi, którzy od samego startu aż do samej mety biegli razem ramię w ramię i dla podkreślenia tej współpracy podczas finiszu chwycili się nawet za dłonie.

 po lewej Kamil, po prawej Adam i Tomek - foto by Ewa Kiec

A jednak... podczas ceremonii wręczenia nagród, gdy Adam wyczytany został jako zdobywca trzeciego miejsca, rozdzieliły ich setne sekundy.
- Jeszcze jedna osoba ex aequo powinna zająć trzecie miejsce - za Tomkiem wstawił się Jacek. I choć początkowo organizatorzy nie chcieli się zgodzić z argumentem, że przy tak długiej, trudnej trasie i przy takim upale setne sekundy nic nie znaczą, to ostatecznie po kilku minutach narady wywołali Tomka na podium.

najlepsze sztafety - foto by ewa Kiec
 
 najlepsi panowie - foto by Ewa Kiec

Po ceremonii nagrodzenia najlepszych sztafet i najlepszych mężczyzn część z nas wsiadła w swoje samochody, a część z nas czekała na autobus, który zawieźć nas miał z powrotem na parking w Legionowie. Przy kiełbaskach i przy piwku wciąż przeżywaliśmy nasze przygody związane z Biegiem Powstańca. Upłynęło całkiem sporo czasu, gdy na metę wpadła pierwsza, startująca indywidualnie kobieta. Jeden z kolegów spojrzał na zegarek i...
- A ty dlaczego, Gosia, nie biegłaś całości? - zapytał. - Miałabyś podium.
Odpowiedziałam mu, że wcale nie jestem pewna, czy w ten upał dałabym radę ukończyć 45-kilometrowy dystans, że zbieram siły na jesienne maratony, ale... Ale gdy opuszczałam stadion, a mym oczom ukazała się znana mi skądinąd Kaja (druga i ostatnia ze startujących indywidualnie kobiet), trochę zaczęłam żałować. Gdyby mi się udało, nie tylko stanęłabym po raz pierwszy w życiu na podium, ale wreszcie byłabym również ultrasem.

najlepsze kobiety - foto by Marta Więcek
2-go sierpnia pod wieczór uczestnicy Biegu Powstańca zaczęli dzielić się na fejsie wrażeniami i wspomnieniami z imprezy. Oprócz wielu zdjęć i króciutkich relacji pojawiła się też cała masa podziękowań. Ktoś podziękował komuś za budujący doping i towarzystwo. Ktoś podziękował komuś za wsparcie, za pomoc i za wytworzenie niepowtarzalnej atmosfery. Ktoś podziękował komuś za doprowadzenie kogoś, kto zasłabł na trasie. Ktoś podziękował komuś za podwózkę, za support, za mistrzostwo reakcji, za szybki odczyt kilometrażu, za pytanie o wodę... W odpowiedzi na podziękowania, które i mnie się dostały, napisałam pewnemu koledze: Już jakiś czas temu myślałam, że hasłem przewodnim relacji z tego biegu będzie WSPÓŁPRACA. Parę dzisiejszych sytuacji pokazało mi, że słusznie myślałam. Mam więc nadzieję, że Bieg Powstańca nie zniknie z kalendarium biegowego. Bo za rok, kiedy podejmę próbę przebiegnięcia go w całości, będę bardzo liczyła na tę współpracę.

Biegam Na Tarchominie + gościnne Marek Zakrzewski - po biegu. WSPÓŁPRACA z nimi to prawdziwa przyjemność.

4 komentarze: