poniedziałek, 10 lutego 2014

dwie strony medalu

Po dość długiej przerwie wróciłam niedawno do jednej z bardziej lubianych przeze mnie dyscyplin sportowych. Do biegania po... kinach. Sport ten wplatam w mój plan treningowy dość intensywnie. Tak intensywnie, że nabawiłam się nawet chronicznych zakwasów na szarych komórkach. Ale co zrobić? Jak w repertuarze kinowym nie było nic, to nie było nic. A jak już się coś godnego obejrzenia pojawiło, to, oczywiście, wszystko na raz: m.in. "Wilk z Wall Street" Martina Scorsesego, "Pod Mocnym Aniołem" Wojtka Smarzowskiego", dwie długie części "Nimfomanki" Larsa von Triera... Lecz... Po co o tych filmach wspominam? Po co, skoro na pierwszy rzut oka widać, że z bieganiem nie mają nic wspólnego, a ich bohaterowie wiodą raczej niezdrowy i niehigieniczny tryb życia? Główny bohater "Wilka..." robi wielką kasę i ćpa na potęgę, Jerzy z "Pod Mocnym Aniołem" pije bez umiaru, a tytułowa bohaterka "Nimfomanki" jest... bez niespodzianki... nimfomanką, która nie zawaha się przed niczym, by zaspokoić swoje pragnienia. Ewidentnie cała trójka w czymś się zatraca i od czegoś jest uzależniona.

Cóż... Tak jak każdy z jakiegoś powodu biega, tak każdy z jakiegoś powodu pije, ćpa czy... że się tak wyrażę... rzuca się w alternatywne formy seksu. Poza tym... Powieść o pijaństwie, w której nie chodzi tylko o picie - tak określany bywa literacki pierwowzór filmu Smarzowskiego. Tyle że w filmie von Triera, pozornie o erotycznych harcach, w miejsce słowa "seks" wstawić można wszystko, co nie chce się poddać, czego nie da się zaplanować - wyjaśnia zaś recenzent "Nimfomanki" w "Co Jest Grane". No właśnie... Być może można wstawić i "bieganie". Tak... wiele ostatnio myślę o nim w kontekście słowa "nałóg". I pewnie wielu biegaczy się obruszy, że stawiam je w jednym rzędzie z takimi uzależnieniami. Bo przecież bieganie wydaje się stać w opozycji do tego wszystkiego. Bo niesie tyle pozytywów: radość, zdrowie, kondycję... Bo przecież wzmacnia nasz charakter, pozwala się zresetować, oczyszcza umysł, wprowadza w nasze życie pewien porządek... itp, itd... Nie zamierzam z tym polemizować. Ba, jako pierwsza się pod tym podpiszę. Lecz... natychmiast dorzucę jeden warunek. Wszystko to prawda, ale pod warunkiem, że w tym bieganiu (a mówię o bieganiu amatorskim, nie zawodowym) zachowa się jakiś umiar i zdrowy rozsądek.

Bo jak nazwać zjawisko, gdy w naszym życiu wszystko kręci się już tak bardzo wokół biegania, że o niczym innym nie potrafimy myśleć i rozmawiać? Gdy wszelkie plany zawodowe i życiowe podporządkowujemy planom biegowym? Gdy, nie bacząc na nasz wiek, stan zdrowia i ograniczenia naszego organizmu, zaczynamy drastycznie zwiększać ilość treningów, prędkość, dystanse? Co więcej... Nasze zatracenie się w bieganiu zaczyna szkodzić nie tylko nam, ale i naszym bliskim. Zaniedbujemy dom, partnera, dzieci, zaczynamy nawalać w pracy, ostatnie oszczędności (nawet jeśli nie ma ich zbyt wiele) wydajemy na nowe gadżety i pakiety startowe. Do tego z wyższością zaczynamy spoglądać na ludzi, którzy nie biegają, zaczynamy ich traktować jak osoby gorszej kategorii i za wszelką cenę próbujemy ich nawrócić. Jakby oni sami nie mieli prawa wyboru własnego stylu życia. Bo jak nazwać zjawisko, gdy nasze bieganie zamiast kulturalnego wypicia kieliszka wina zaczyna przypominać chlanie na umór? Gdy zachłyśnięcie się tymi słynnymi biegowymi endorfinami zaczyna bardziej przypominać narkotykowe czy alkoholowe stany euforyczne? Gdy coś, co miało zapewnić nam zdrowie i jasność umysłu, ze zdrowiem i jasnością umysłu przestaje mieć cokolwiek wspólnego, a wręcz zaczyna być chorobliwe i irracjonalne? Gdy coś, co miało nam pomóc, zaczyna nas niszczyć i prowadzi do zatracenia? No jak nazwać takie zjawisko, jak? Biegoholizmem?

Tak myślę tu sobie o tym na głos, analizuję zaobserwowane ostatnio sytuacje, zasłyszane słowa i próbuję dociec, po której stronie mocy znajduję się ja. Z jednej strony bowiem spotkałam się z opiniami, że mój rodzaj aktywności jest chorobliwy i nienormalny.

Ludzie niekiedy szydzą z tych trenujących codziennie, twierdząc, że niektórzy są gotowi zrobić wszystko, byle tylko przedłużyć sobie życie. Moim zdaniem część z nas biega wcale nie dlatego, że chce żyć dłużej, ale dlatego, żeby przeżyć życie najpełniej. Jeśli mamy przed sobą długie lata, znacznie lepiej jest przeżyć je z jasno wytyczonymi celami i najpełniej jak można, a nie we mgle. Moim zdaniem bieganie bardzo w tym pomaga. Zmuszenie się do największego wysiłku, do jakiego jesteśmy w stanie się zmusić przy wszystkich naszych ograniczeniach - oto istota biegania i metafora życia /.../.
(Haruki Murakami, "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu")

A z drugiej strony odnoszę wrażenie, że w opinii ludzi, którzy biegają znacznie więcej niż ja, daję z siebie zbyt mało - biegam, a jakobym nie biegała.

Z tej przyczyny nie zalecałem innym biegania. Unikałem ze wszystkich sił wygłaszania sądów w rodzaju: "Bieganie jest świetne. Wszyscy powinni biegać". Jeśli kogoś nie interesuje bieganie na długich dystansach, dajcie mu spokój - kiedyś sam zacznie biegać. Jeśli go to nie interesuje, żadne perswazje mu nie pomogą. Bieganie w maratonach nie jest sportem dla każdego, podobnie jak pisanie powieści nie jest zawodem dla wszystkich.
(Haruki Murakami, "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu")

Tak myślę tu sobie o tym na głos, analizuję zaobserwowane ostatnio sytuacje, zasłyszane słowa i próbuję dociec, czy bieganie - choć przez całe życie udało mi się uniknąć różnego rodzaju nałogów - zdołało mnie już zniewolić i uzależnić, czy jeszcze potrafię zachować w nim umiar i zdrowy rozsądek. Nie ma filozofii picia, jest tylko technika picia - przypominam sobie słowa jednego z bohaterów "Pod Mocnym Aniołem", który próbuje ująć istotę alkoholizmu, wstawiam w miejsce "picia" wyraz "bieganie" i oddycham z ulgą. Mimo wszystko wciąż mam wrażenie, że techniki nie mam żadnej, a w tej całej zabawie liczy się dla mnie przede wszystkim filozofia.

Niemniej... Przyjdzie pewnie jeszcze czas na zrobienie bardziej gruntownego rachunku sumienia i próbę odpowiedzi, jakim biegaczem jestem i po której stronie mocy się znajduję. Póki co jednak nuci mi się...

Za mało dla biegaczy,
a dla niebiegaczy za dużo. A huuu!
Spróbuj się domyślić, gdzie to mam.
Gdzie? No gdzie? A huuu!

Póki co, choć na co dzień nie zdarza mi się serwować żadnych demotywatorów, motywatorów i złotych myśli, mam też ochotę zamieścić to:

 

5 komentarzy:

  1. Podobno suma nałogów musi się równać;-)Fajny tekst, wszyscy zapewniają, że to taki zdrowy nałóg, ale czy do końca? Kiedy biegamy mimo ciężkiej choroby, lub narzucamy sobie taki reżim treningowy, że musimy zrezygnować z czegoś innego.W moim przypadku to z pewnością nałóg. Kiedy rodziłam młodszą córkę- 25.09.11 r. myślałam, że właśnie odbywa się Maraton Warszawski i zastanawiałam się kiedy znów będę mogła pobiec. Zaczęłam biegać po miesiącu i było ciężko. W tamtym roku miałam ciężkie zapalenie zatok,a mimo to biegałam. Teraz też chcę próbować nowych rzeczy, będę biegać po schodach no i marzy mi się triatlon. Kontuzje? Przydarzyły się, na szczęście niezbyt groźne. Nie nawracam jednak innych na bieganie.Jeśli ktoś chce biegać 5 km- dobrze, jak ktoś chce biegać maraton- tez dobrze, a jak ktoś chce chodzić-jego sprawa. Każdy powinien znaleźć sobie coś co mu odpowiada.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz... Na fanpage'u zBiegiemNatury.pl padło niedawno pytanie: "Czy Wy też macie wyrzuty sumienia, kiedy nie wychodzicie na trening z powodu choroby?" Odpowiedziałam: "Nie. Gdybym tak czuła, to dopiero by była choroba." Ale byłam jedną z niewielu osób, która w ten sposób napisała. Większość przyznała się do tego, że te wyrzuty sumienia odczuwa. I szczerze mówiąc, przeraziło mnie to. Oczywiście, nie był to pierwszy symptom, który kazał mi myśleć o bieganiu jako nałogu. W zasadzie to była kropka nad "i", która tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto o tym napisać. Zwłaszcza, że nie ma "zdrowych nałogów" - i w sensie zdrowia fizycznego i w sensie społecznym. Takie wyrażenie to oksymoron, wystarczy spojrzeć na definicję.
      Co do mnie... Był taki moment, że uległam presji biegających znajomych. Po moim debiucie na królewskim dystansie widziałam, że wiele osób wraca do biegania już następnego bądź drugiego dnia. Ja poczekałam do czwartego, ale za to rzuciłam się na to bieganie tak łapczywie, że... skończyło się kontuzją. Na szczęście niegroźną, ale... dostałam parę lekcji: jak traktować swój organizm - to jedno i być asertywnym to drugie. Nikt mnie już nie namówi do biegu i dystansu, na który nie czuję się gotowa (jak po 1,5 roku biegania można namawiać mnie na Rzeźnika???), nikt mi nie wmówi, że przebiegnięcie maratonu to bułka z masłem i można tego dokonać bez specjalnego przygotowania, nikt mi też nie wmówi, że ze swoim ostrożnym podejściem jestem jakaś gorsza, nikt mnie nie przekona, że chorobę należy rozbiegać. Bo bardziej zależy mi na tym, żeby biegać spokojnie, ale do późnych lat swojego życia niż żeby zajechać się teraz, a potem patrzeć z zazdrością na biegających seniorów. A jeśli przypadkiem coś mi odbije, to oprócz zdrowego rozsądku mam jeszcze męża (który biega, więc argument w stylu "co ty tam możesz wiedzieć?" odpada), który sprowadzi mnie w razie czego na ziemię. Według niego na szczęście - i to jest najważniejsze - z moim biegowym umiarem wszystko jest w porządku :)
      Oczywiście, co zaznaczyłam w poście, piszę i mówię wyłącznie o amatorskim, rekreacyjnym uprawianiu sportu. Bo... Napisała niedawno jedna z blogerek: "Justyna biega ze złamaną stopą. Ale chyba nie miałabym odwagi jej skrytykować. I tu gdzieś jest ta granica między amatorem a zawodowcem..." "Coś w tym jest. W przypadku biegacza-amatora nazwałabym to głupotą, a u zawodowca - odwagą" - skomentowałam. My - amatorzy - nie mamy się co równać z zawodowcami. Inne przygotowanie, cały sztab ludzi nad nimi pracuje, ktoś inny inwestuje w to pieniądze, no i... zawodowcy zarabiają startami na życie, to ich praca. A my... zarabiamy na życie czymś innym. Nasze ciała potrzebne nam są nie tylko do biegania.

      Usuń
  2. wszystko może być uzależnieniem. a każdy przesyt nie jest dobry.
    jeśli poświęcasz pracę, zdrowie i związek dla biegania, to faktycznie przypomina to każdy inny nałóg. myślę jednak, ze jeszcze nie wpadłaś na amen w jego szpony, jak sama piszesz. no a z drugiej strony; ponoć alkoholicy też zaprzeczają (przynajmniej przez jakiś czas), że są alkoholikami?
    ps. Wilka z Wall Street- ostatnio udało mi się zobaczyć. a zaraz później widziałam książkę w Empiku. i odniosłam wrażenie, że jakikolwiek film i od razu książka na półce z nowościami. mimo, że czasem, to żadna nowość, bo napisana mnóstwo lat temu. wiem, wiem. marketing i te sprawy.

    OdpowiedzUsuń
  3. o tym że się uzależniłaś powiedzą Ci bliscy;) chyba że też biegają hihi; ) problem będzie jak zaczniesz zaprzeczac i tu Marharetta trafiła w sedno, a tak serio, lepsze takie niż cokolwiek innego, a wydajesz mi się na tyle rozsądna i poukładana, że skończy się na dywagacjach o poranku;)

    OdpowiedzUsuń
  4. napisałam się i znikło:( podpiszę się zatem pod Marharettą obiema rekami i dodam, że wydajesz mi się(bo niewiele Cię znam, a w sumie wcale;) na tyle rozsądna i poukładana, że się skończy na spokojnym bieganiu i dywagacjach o poranku;)

    OdpowiedzUsuń