sobota, 3 maja 2014

rodzinne fotografie

Dziś w Warszawie miał miejsce XXIV Bieg Konstytucji. Dziś jednak nie zamierzam pisać żadnej relacji czy recenzji. Dziś nie mam zamiaru uskarżać się, że było tłoczno, że zimno, że mokro, że depozyty daleko, że przez deszcz nie chciało mi się zostać na żadne dodatkowe atrakcje (a miał być ponoć jakiś wypasiony tort). Dzisiejszą imprezę chciałabym potraktować jako pretekst do nieco innej opowieści. Opowieści o... powiedzmy, że o tym, jak z rodziną wychodzi się na zdjęciu.

Zaczęłam parę dni temu czytać "Siłę ambicji" Mo Faraha. Początek autobiografii biegacza (pisanej zresztą w sposób naprawdę zajmujący) to nie tylko historia tego, w jaki sposób zaczął on trenować i osiągać pierwsze sukcesy, ale przede wszystkim historia jego przeprowadzki z Somalii (czy też raczej z sąsiadującej z Somalią Republiki Dżibuti, w której spędził dzieciństwo) do Wielkiej Brytanii oraz tego, jak doszło do jego kilkunastoletniej rozłąki z bratem bliźniakiem i jak silne odcisnęło to na nim piętno.

Często słyszę pytanie: jak to jest mieć brata bliźniaka? Odpowiadam: istnieje między nami szczególna więź. Coś jak intuicja. Instynktownie wyczuwasz, co się dzieje z twoim bratem, nawet jeśli dzielą was tysiące kilometrów, tak jak mnie i Hassana. Trudno to wytłumaczyć komuś, kto nie ma bliźniaczego rodzeństwa, ale naprawdę jest tak, że kiedy Hassana coś gnębi albo coś mu dolega, ja to czuję. Działa to też w drugą stronę: on odbiera moje uczucia i doskonale wie, kiedy jestem w kiepskiej formie. Wtedy dzwoni i pyta, czy u mnie wszystko w porządku. Od chwili przyjścia na świat 23 marca 1983 roku byliśmy najlepszymi przyjaciółmi.

Tymi słowami Mo Farah rozpoczął pierwszy rozdział swojej książki ("Bliźniacze początki"). Ja też mam brata. Nie jest on co prawda moim bliźniakiem, tylko zwyczajnym starszym (konkretnie o 4 lata) bratem. Nigdy też nie byliśmy ze sobą rozdzieleni (chyba, że przez mamę, która rozstawiała nas po kątach, kiedy skakaliśmy sobie do gardeł jako dzieci). Ale... między nami też istnieje szczególna więź i ja też, gdy opowiadam o swoich początkach (tych biegowych), zawsze zaczynam od wprowadzenia jego postaci. Bo prawda jest taka, że to on jest sprawcą całego tego biegowego zamieszania w mojej rodzinie i gdyby nie on, z pewnością nie byłoby "Wielkiej Improwizacji" i kilku jeszcze zabieganych po uszy istot.

Około dwóch lat zeszło się Marcinowi, by mnie przekonać, że nie takie bieganie straszne. Byłam oporna. Skusić mnie nie była w stanie nawet jego olbrzymia kolekcja medali. A gdy się wreszcie ugięłam, zaczynałam ostrożnie - od bieżni. I znowu się zapierałam, że bieganie w plenerze to nie dla mnie. Dwa miesiące później trafiłam z ekipą serialu "Wszystko przed nami" do Mediolanu. Tam o bieganiu nasłuchałam się od reżysera i od jednej z aktorek. Tam obserwowałam, jak w bieganie zaczyna wsiąkać Piotrek Nowak (aktor, którego twarz jest dziś rozpoznawalna nie tylko przez wzgląd na jego zawód, ale również dzięki zaangażowaniu w kampanię "BIEGIEM NA POMOC"). Tam któregoś dnia zdjęcia mieliśmy w Parco Sempione, który aż roił się od biegaczy. Minął dzień czy dwa, a wreszcie i ja się przełamałam. Jednego ranka w biegu zwiedziłam okolice mojego hotelu. Innego ranka w biegu zwiedziłam pobliskie sklepy, by kupić jakieś pamiątki dla rodziny. Nie były to długie trasy, ale zawsze coś.
Jakieś pół miesiąca później wybrałam się na kilka dni do Karwii, gdzie wakacje spędzał brat z rodziną.
- Będziesz jutro rano biegał? - zapytałam, gdy tylko dotarłam na miejsce.
- Będę.
- To ja też - stwierdziłam.
- I ja też - dodała jego córka, a moja chrześnica. - Ale zróbmy nie więcej niż 5 kilometrów.
- No właśnie - podchwyciłam.

Następnego dnia wstaliśmy rano (biorąc pod uwagę wakacyjne standardy - bardzo rano), założyliśmy stroje sportowe i udaliśmy się we troje na wycieczkę, wiodącą nadmorskimi lasami. To wtedy powstały moje pierwsze biegowe fotografie (w tym nawet pierwsza samojebka). To wtedy zrobiłam pierwsze "dłuższe" wybieganie. Byłam przekonana, że brat poprowadził nas na obiecane 5 km, ale...
- No dziewczynki - oznajmił zadowolony z siebie, kiedy już wróciliśmy do miasteczka. - Przebiegłyście właśnie 8,5 kilometra.
A następnego ranka pękła już moja pierwsza dziesiątka.

 

Po powrocie do Warszawy sprawy potoczyły się lawinowo. Brat radził, brat podpowiadał, brat namawiał na imprezy biegowe. Moją pierwszą ("Biegnij, Warszawo" 2012) biegliśmy tylko we dwoje. Przy kolejnych zaczęli dołączać następni członkowie rodziny. I zawsze, gdy tylko zezwalał na to regulamin, biegła z nami chrześnica. Czternastoletnia Marianna (jako że w Biegu Konstytucji mogą brać udział osoby od 13. roku życia) biegła z nami i dziś. Ramię w ramię. Ustanawiając swoją nową życiówkę na 5 km (25:25) i zajmując drugie miejsce wśród dziewczynek ze swojego rocznika (z najlepszą przegrała o 29 sekund).

 Mnie i chrześnicę niespodziewanie rozdzieliła na liście wyników startująca z innej strefy kuzynka.

Dziś w Warszawie miał miejsce XXIV Bieg Konstytucji. Dziś jednak nie zamierzam pisać żadnej relacji czy recenzji. Dziś nie mam zamiaru uskarżać się, że było tłoczno, że zimno, że mokro, że depozyty daleko, że przez deszcz nie chciało mi się zostać na żadne dodatkowe atrakcje (a miał być ponoć jakiś wypasiony tort). Bo bez względu na wszystko tegoroczny Bieg Konstytucji jest dla mnie imprezą szczególną. Po raz pierwszy udało mi się uczcić urodziny mojego brata na biegowo.
A wracając do tych zdjęć... Z rodziną wychodzi się ponoć dobrze tylko na zdjęciu. No cóż... My akurat na zdjęciach wychodzimy raczej jak przygłupy. Zwłaszcza po takim biegu jak dziś.

4 komentarze:

  1. Gosia uwielbiam Cię! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. czyli nie jestem tak do końca stracona i może kiedyś i ja się przełamię :) niestety nie mam nikogo pod ręką, kto jest zapalonym biegaczem więc nikt mnie też czynnie nie namawia i nie przekonuje. a zatem to przełamanie może nastąpić za długi okres czasu, albo wcale :)

    OdpowiedzUsuń