poniedziałek, 28 kwietnia 2014

polskie zoo

Zaczęło się to tak... Na portalu Polska Biega ogłoszony został konkurs, polegający na wymyśleniu dowolnej długości rymowanki, która zawierać będzie słowa: bieg, Fit&Easy, zebra, zielony, ZOO. Do zgarnięcia w nim był pakiet na jedną z bardziej "kontrowersyjnych" warszawskich imprez biegowych - Bieg Dookoła Zoo. Skąd te kontrowersje? Ano przede wszystkim z powodu ceny pakietu startowego. Bodajże od samego początku Bieg Dookoła Zoo był najdroższą dyszką w Warszawie. I w tym roku wpisowe (w wysokości 89 zł) pobiło na głowę inne imprezy (droższy był chyba tylko bieg na 10 km towarzyszący Orlen Warsaw Marathon w ostatnim terminie). Gdyby chociaż połowa z tego szła na zwierzaki, gdyby chociaż dystans był dłuższy, to może jeszcze jakoś znalazłabym zasadność tej ceny. A tak... Na zwierzęta (a konkretnie na rzecz Fundacji Panda) idzie z tej kwoty TYLKO 10 zł, a dystans to - jak już mówiłam - TYLKO 10 km. Przy czym trasa nie wyłącza z ruchu połowy miasta (tak jak choćby porównywalny cenowo Półmaraton Warszawski) i nie absorbuje do pomocy szwadronu policji. Blokada dotyczy bowiem jedynie niewielkiego fragmentu ulicy Ratuszowej, a jakiekolwiek dodatkowe zabezpieczenia również nie dotyczą całej dyszki, lecz wiodącej głównie chodnikami i parkowymi alejkami pętli o długości około 3,3 km, którą biegacze muszą pokonać trzykrotnie. Tak więc argument, na który bardzo często powołują się organizatorzy uzasadniający wysokie kwoty wpisowego, w tym przypadku mnie nie przekona.

A jednak... Mimo wszystko (i jest to kolejna rzecz, z której słynie ta impreza) pakiety na Bieg Dookoła Zoo rozchodzą się jak świeże bułeczki. Skąd taka popularność? W sposób dość szczegółowy analizuje ją Ania Pawłowska-Pojawa na internetowej stronie miesięcznika Bieganie. Pisze o zwierzętach, ładnej trasie, dodatkowych atrakcjach dla całych rodzin i... koszulkach technicznych. I tu muszę przyznać, że na temat ich jakości i wyglądu słyszałam legendy. Ba, u paru osób widziałam modele zeszłoroczne i sama się zachwyciłam. Tak więc, gdy tylko wypatrzyłam wspomniany konkurs, choć poetka ze mnie marna, wymyśliłam rymowankę o pewnej afrykańskiej zebrze, dopieszczałam ja przez kilka dni i wysłałam wreszcie na adres redakcji. Naprawdę nie miałam nic przeciwko temu, by przygarnąć pakiet na Bieg Dookoła Zoo i sprawdzić wreszcie, co to za zwierz i w czym tkwi jego fenomenem. Jeśli czytaliście poprzedni post, to już wiecie, że moje dzieło przypadło do gustu redaktorom Polska Biega (przeczytać je można tutaj), a ja z tego powodu dostałam skrzydeł.

Kiedy w dniu imprezy (sobota, 26.04) wstawałam z łóżka, entuzjazm jednak gdzieś uleciał. Pogoda była z gatunku tych, co nastrajają raczej do siedzenia w domu, ewentualnie w barze, a do tego od piątkowego wieczoru nie przestawał boleć mnie brzuch. "Nie opieprzać się, do roboty!" - gdy zaczęłam użalać się publicznie, skarcił mnie starszy brat. No i co ja mogłam odpowiedzieć wówczas, gdy on w Szczawnicy szykował się do swojego pierwszego maratonu górskiego, gdy jedni znajomi byli już w trakcie przemierzania 95-kilometrowego ultramaratonu, a inni znajomi wykręcali kilometry podczas biegu 12-godzinnego w Rudzie Śląskiej? No co?

Ponad godzinę przed startem stawiliśmy się z mężem w biurze zawodów. Ja, ponieważ swój numer startowy dostałam e-mailem, ustawiłam się od razu w stosownej kolejce. Mąż, na którego swój zwycięski pakiet przepisała żona kuzyna, poszedł sprawdzić swój numer na liście startowej.
- Nie ma mnie - oznajmił, gdy ja już załatwiłam wszystkie formalności.
- Ale jak to? Emilka mówiła, że przepisanie pakietu odbyło się bez problemu i dostała potwierdzenie, że wszystko jest OK - podeszłam do listy i na wszelki wypadek jeszcze raz sprawdziłam. W końcu mąż mógł mieć jakieś omamy. Niestety. Albo go faktycznie tam nie było, albo omamy miałam również ja.
- Wracam do domu - stwierdził, a we mnie wszystko się zagotowało. 
- Czekaj! Szukamy jakiegoś organizatora!
I znaleźliśmy. Koniec końców okazało się, że Piter znajduje się na jakiejś dodatkowej liście, która nie wisi na tablicy (bo po co?). Niby wszystko dobrze się skończyło, ale... niesmak pozostał. Bo czy WSZYSCY uczestnicy nie mogli znaleźć się na jednej, ogólnodostępnej liście? Czy trzeba było niektórym dostarczać dodatkowego stresu?

Wróciliśmy razem do kolejki, która w międzyczasie zdążyła się nieco wydłużyć.
- Jaki rozmiar koszulki dla pana? - zapytała jedna z wolontariuszek.
- XL - poprosił mąż.
- Mamy już tylko eS-ki i eM-ki - poinformowała wolontariuszka.
- Na szczęście nie płaciłem za ten pakiet - stwierdził mąż, decydując się na rozmiar M. Ale na jego twarzy nie widziałam zadowolenia. A co dopiero musieli pomyśleć ludzie, którzy za pakiet zapłacili 89 zł, a nie mieli szansy na swoją rozmiarówkę?!
I mógłby ktoś przecież powiedzieć, że kto pierwszy, ten lepszy, że pakiety można było odbierać od czwartku w sklepie GO SPORT... No właśnie... Kto wymyślił, żeby pakiety na zawody odbywające się na Pradze do odbioru były w Galerii Mokotów? Gdzie Rzym, a gdzie Krym?

W drodze do szkoły, gdzie znajdowała się szatnia i depozyt (jeśli czytaliście artykuł Ani Pawłowskiej-Pojawy, to wiecie, że długa była, oj długa...), usłyszeliśmy od kolegi, że jakaś zaniżona ta rozmiarówka, podsłuchaliśmy, jak przypadkowi ludzie stwierdzają, że ta męska XeL-ka to chyba jakaś chińska, i wreszcie sami dokonaliśmy oględzin tych legendarnych koszulek. Jakby tu powiedzieć... Rozczarowanie totalne. Jakość koszulki pozostawia wiele do życzenia, a jej wygląd... oczywiście, to rzecz gustu, ale jestem przekonana, że te kolorowe "naklejanki" (czy też prasowanki jak te, które mamusia przytwierdzała do mych koszulek za pomocą żelazka, gdy byłam w podstawówce) zaczną się odklejać się po dwóch praniach.

Po załatwieniu wszystkich spraw w szatni i depozycie ustawiliśmy się grzecznie w kolejce do szkolnego WC. Kolejne minuty mijały, a ilość osób przed nami zmniejszała się bardzo powoli. W końcu dostępna była tylko jedna kabina. Zarządziłam więc szybki odwrót w kierunku biura zawodów i zbudowanego wokół niego miasteczka. A nuż TOI TOIów będzie tam wystarcząjąco dużo... No cóż... Było ich 12. Nie wiem, czy na zawody, w których limit uczestników wynosi 1000 (że o biegach dziecięcych nie wspomnę), dużo to czy mało, ale kolejka była taka, że ostatecznie ja wylądowałam w krzakach, a mąż... nawet nie chcę się zastanawiać nad tym, gdzie załatwił swoje grubsze potrzeby.


 foto by Michał Pękala

Równo o 9.30 sygnał do startu padł. I mogłabym tu napisać coś jeszcze o tym, że:
- mimo bolącego brzucha i barowej pogody w wersji nieskromnej myślałam o złamaniu 50 minut, a w wersji mniej nieskromnej po prostu o zrobieniu życiówki;
- kibice mimo niesprzyjającej aury dopisali, a dwoje policjantów dzielnie ostrzegało przed śliską nawierzchnią na zakręcie;
- podczas pierwszego okrążenia w zoo można było zobaczyć jeszcze jakieś zwierzęta (w tym mistrza Geparda rodem z mojej rymowanki), a potem w przeciwieństwie do biegaczy pochowały się one przed deszczem;
- podczas drugiego okrążenia wciąż biegłam równym, pełnym nadziei tempem;
- podczas trzeciego okrążenia odezwał się brzuch i na moment przestałam myśleć nie tylko o złamaniu 50 minut, ale i o poprawieniu życiówki;
- na mecie najpierw pojawił się mąż, który wynikiem 48:14 po dość długim okresie niebiegania oraz borykania się z różnymi kontuzjami i przeziębieniami ustanowił swój drugi życiowy czas, a potem ja z nową życiówką 50:17, bliska złamania upragnionych 50 minut;
- zwyciężył Radek Kłeczek, który jako jedyny z mojego Teamu ASA - Biegiem Po Zdrowie był ode mnie lepszy (bo jako jedyny oprócz mnie startował, hehehe);
- na mecie dostaliśmy fajne medale i sporo niespodzianek od sponsorów (a było ich naprawdę wielu);
- deszcz, który podczas biegu w ogóle nie przeszkadzał, po minięciu mety wydał się jakiś taki mokry,
- pałera złapałam takiego, że prosto z zawodów udałam się na Fitnessową Babiliadę - bardzo fajny i bezpłatny event organizowany przez http://www.targowekwspodnicy.pl/...


Mogłabym, ale... mimo kilku pozytywnych wrażeń nie mogę przestać myśleć o tym, że... sygnały ostrzegawcze na temat zbyt wysokiego stosunku ceny Biegu Dookoła Zoo do jego jakości wciąż idą w eter, a za rok... pakiety startowe na tę imprezę znów pewnie rozejdą się jak świeże bułeczki. A sponsorzy pojawiają się nie po to, by wspomóc wydarzenie i dzięki dodatkowemu zastrzykowi gotówki oszczędzić NASZE (czyli uczestników) kieszenie, lecz po to, by zaistnieć poprzez rozdanie kilku niewiele wartych gadżetów, by dorzucić do pakietu trochę makulatury (dobrze chociaż, że we wspomnianym pakiecie znajdują się od razu worki na śmieci) i by nabić kieszenie swoje i organizatorów. Za rok znów więc będę miała węża w kieszeni, a jeśli pakiet uda mi się zdobyć jakimiś innymi kanałami, to nie omieszkam darowanemu koniowi zajrzeć w zęby.

2 komentarze:

  1. dobrze napisane .. ja w tym roku zbojkotowałem bieg ... dwa lata temu opłata startowa wynosiła ok. 50 zł (w tym roku już 90 zł) Ja teraz zapisałem, tylko dzieciaki ... mysle, że jest duża szansa, że jak organizator połapie się, to i dla dzieci podwyższy opłaty za bieg ... biznes to biznes ... szkoda, że na Pradze promuje się ruch i zdrowie w tak ekskluzywnej formie wykluczając jednocześnie większość lokalnej młodzieży i dzieci z tej formy promocji ruchu ... nie wiem kto opiniuje wydawanie zgody na organizację imprezy, ale na miejscu lokalnych władz wydawałbym zgodę pod warunkiem promocyjnych warunków uczestnictwa dla lokalnej młodziezy/dzieci

    OdpowiedzUsuń
  2. matko 90 zł to majątek. Dobrze, że udało ci się wywalczyć ten bieg za darmoszkę:) jeszcze o ile na półmaraton czy maraton szkoda mi mniej, to na krótsze biegi naprawdę bym tyle nie dała. już nie mówiąc o tym, że półmaraton zielonogórski kosztuje jeszcze do dzisiaj 35 zł, czyli prawie 3x taniej. Można? można.:)
    p.s. twoje leginsy to totalny obłęd, są genialne!

    OdpowiedzUsuń