wtorek, 31 grudnia 2013

przedsylwestrowo

Gdy wstałam w sobotę rano, na myśl o drugiej rundzie Zimowych Biegów Górskich Falenica zrobiło mi się niedobrze. Właściwie to nie o sam bieg chodziło, ale... dzień wcześniej podczas łyżew zaliczyłam tak spektakularną glebę, że kolana miałam mocno poobijane, a do tego od upadku bolała mnie głowa i delikatnie mnie mdliło. Obiecałam jednak koledze podwózkę i nie chciałam na ostatnią chwilę zostawiać go na lodzie, więc zwlokłam się ostatecznie z łóżka i dojechałam tam, gdzie dojechać miałam.

Miałam póki co nie powracać tutaj do tematu Falenicy, ale...

Ja swój debiut w Falenicy miałam dwa tygodnie temu. Jest to taki bieg, po którym nikt (a zwłaszcza taki mieszczuch jak ja) nie pozostaje obojętny. Tak więc i ja nie mogłam się oprzeć, by dwa tygodnie temu nie opisać tego na blogu. A dziś... po drugim biegu temat chyba już nie jest wart, by wrzucać go na bloga. Choć misja numer dwa została wykonana, a czas poprawiony o minutę. Mimo dość słabego samopoczucia i obitych kolan po wczorajszym upadku na łyżwach, mimo trzykrotnego wiązania sznurówek na trasie. Mam nadzieję jednak, że po kolejnym biegu na Twoim blogu temat Falenicy powróci. Z zupełnie innymi wrażeniami i emocjami. Wystarczy tylko, jak potraktujesz te biegi jako treningi, a nie wyścigi. Ja przynajmniej tak robię i mimo żenujących czasów nie mam poczucia klęski :) - napisałam w komentarzu jednemu z kolegów z BNT, Łukaszowi, który w związku z nieukończeniem biegu zaliczył swoje pierwsze biegowe rozczarowanie.
Po wpisie Łukasza na fejsie dokładnie przeczytałam jego post na blogu. Porównałam go też z notką, jaką po pierwszej rundzie Falenicy napisała autorka bloga Ania Biega: "Oldskul, czyli tęsknota za starą szkołą". I zaczęły układać mi się w głowie takie hasła: debiutant kontra stara wyga, nieznajomość trasy kontra rutyna i euforia biegowa kontra... pokora, pokora, pokora... I przypomniałam sobie, że - choć często w bieganiu bywam nonszalancka - przed moim pierwszym biegiem w Falenicy wykonałam pod czujnym okiem brata rozgrzewkę, która była zarazem rozpoznaniem terenu. A jeszcze bardziej nonszalancka ode mnie Nola przed swoim pierwszym biegiem przyjechała tam nawet trzy dni wcześniej na rekonesans i z respektu dla trasy zrezygnowała z piątkowego wbiegania na Pałac Kultury i z sobotniego parkrunu, który odbywał się tuż przed biegiem w Falenicy.

Oprócz czasu 61 minut (który w oficjalnych wynikach przez oldskulowy sposób pomiaru widnieje jako 61:39) wywiozłam z Falenicy jeszcze kilka innych pamiątek:

przepiękne zdjęcia Ewy Kiec
 kilka zdjęć znalezionych w necie
 i filmik, w którym - a jakże - w 27. minucie wiążę buta http://www.youtube.com/watch?v=Rgv0PS9n9l4.

Gdy wstałam w niedzielę rano, na myśl o kolejnym treningu do Orlen Warsaw Marathon zrobiło mi się niedobrze. Co prawda obiecałam sobie, że sprawdzę i napiszę, czy jakość zajęć się poprawiła, ale... Nie posłuchałam podczas łyżew swojego organizmu, który dawał mi znaki, że ma dość, i podczas tzw. jeszcze jednego (już na pewno ostatniego) kółeczka skończyło się to dla mnie tak, jak się skończyło. Tym razem jednak postanowiłam zostać w łóżku, wyspać się, a potem zacząć przygotowania do Sylwestra (czytaj: zakupy) i obejrzeć w kinie drugą część "Hobbita".


Gdy wstałam w poniedziałek rano, mimo zachęcającej pogody, na myśl o planowanym treningu rowerowym zrobiło mi się niedobrze. Co prawda obiecałam sobie, że jeszcze w starym roku w ramach przygotowań do triathlonu zimowego zrobię wycieczkę rowerem do taty na Powązki, ale wybrałam kolejny etap zmagań z przygotowaniami sylwestrowymi, kawę z nieznajomymi znajomymi (czy też na odwrót: znajomymi nieznajomymi) i przedsylwestrową imprezę w towarzystwie mężowego Lorien i zaprzyjaźnionego Inga Habiba with Artur Tigran. Impreza rozwinęła się w sposób dość zaskakujący: od rozmów o charakterze ogólnym, przez spontaniczne jam session, aż do zmiany "lokalu", skąd wyszłam totalnie oszołomiona: bo moi nowi znajomi okazali się ludźmi, którzy stanowią kawał historii polskiej muzyki rozrywkowej, a do tego nasza gospodyni (od słowa do słowa) okazała się koleżanką sprzed lat mojego taty i jego rodzeństwa. I ani przez chwilę nie żałowałam, że w ten i inne dni wszelkie moje plany treningowe odłożyłam na bok. Bo nie samymi treningami żyje człowiek. Zwłaszcza, gdy - tak jak ja i większość moich znajomych - w sporcie nie jest zawodowcem, lecz tylko hobbystą i amatorem.

Czasem w kwestii trenowania trzeba posłuchać głosu zdrowego rozsądku, czasem intuicji, czasem znaków, które wysyła nam nasz własny organizm, czasem najbanalniejszego w świecie głosu, który mówi nam: nie chce mi się bądź mi się chce. Nawet jeśli to jest wbrew jakimkolwiek planom. Bo o przesyt, który sprawi, że przez dłuższy czas będzie nam na myśl o bieganiu niedobrze, jest niezwykle łatwo. Niezwykle łatwo jest przekroczyć granicę, za którą bieganie czy jakikolwiek inny sport tak jak wódka, papierosy czy narkotyki stanie się dla nas nałogiem, a my staniemy się jego niewolnikami.

Gdy wstałam dziś rano, było mi niedobrze. Od nadmiaru wypitego poprzedniego dnia cydru i zbyt małej ilości snu. Ale dziś wstać trzeba było. XXIX Łódzki Bieg Sylwestrowy wzywał. A tam... Czekały Łagiewniki, które podczas Półmaratonu Szakala omal nie pokonały mnie tak, jak Falenica pokonała Łukasza. Czekała "kobietkowa" Kasia, która swego czasu zupełnie bezinteresownie i zupełnie mnie nie znając, podrzuciła mnie na imprezę biegową do Uniejowa i której przez nieoczekiwany powrót do domu nie zdążyłam pożegnać i zabrać na umówioną kawę. I czekał bieg, który - jak wróbelki ćwierkają (a raczej żuczki sama-nie-wiem-co-robią) - będzie moim ostatnim takim oficjalnym-oficjalnym biegiem jako zabieganej po uszy.

Podobno... jaki Sylwester - taki cały rok. XXIX Łódzki  Bieg Sylwestrowy to impreza niezwykle udana. Łagiewniki jak zawsze malownicze, pogoda piękna, towarzystwo przednie, medal pomysłowy, grochówka i kiełbaska z grilla po biegu przepyszne i... już nie jest mi niedobrze.
Podobno... jaki Sylwester - taki cały rok. Wygląda na to, że czeka mnie dużo bzykania.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz