Poniedziałek to przeważnie u mnie dzień przeznaczony na regenerację. Przeważnie. Bo tym razem, mimo zmęczenia po sobotnim starcie w Falenicy i niedzielnym treningu do Orlen Warsaw Marathon, musiałam zmusić się do bardzo ciężkiej gimnastyki. Przedświątecznej gimnastyki. Porządki i zakupy... Zakupy i porządki... A podczas nich... niezliczone ilości szpagatów, przysiadów, skłonów, wymachów, wypadów, wspięć na palce i ćwiczeń na mięśnie rąk.
Wtorek, 17.12.
Trening z grupą ASA Team - Biegiem Po Zdrowie. Miały być podbiegi na Agrykoli. Trenerzy jednak zamiast tego fundują nam wybieganie po Trakcie Królewskim, który - jak to o tej porze roku bywa - zdobią świąteczne dekoracje i iluminacje. Cieszą mnie one o wiele bardziej niż podbiegi. Bo jeszcze nie miałam okazji ich widzieć, a w pośladkach delikatnie czuję Falenicę. Biegnąc nieśpiesznie w swych obcisłych strojach - jak to o tej porze roku i w tym miejscu bywa - mijamy tłum ludzi pędzących gdzieś przed siebie w przedświątecznym amoku. Wśród nich wyglądamy, jakbyśmy urwali się z choinki.
Środa, 18.12.
Czas zacząć przygotowania do Warszawskiego Triathlonu Zimowego i odkurzyć łyżwy, które - ciężko się doliczyć, ale wygląda na to, że... - nie były używane ze trzy lata. Popołudnie zaczyna się tak:
Tuż przed wykonaniem Bolera Ravela. — z Nolą w Bialolecki Osrodek Sportu.
A wieczór kończy się tak:
Think pink!
Czwartek, 19.12.
Świąteczny Biegowy Czwartek z BNT vol.26. Na dzień dobry (a raczej na dobry wieczór) imć Prezes częstuje nas pierniczkami, które upiekła dla nas imć Prezesowa, a potem - żeby nie było zbyt słodko - serwuje nam biegi po schodach.
Piątek, 20.12.
Gdy swą obecność potwierdza Nola, decyduję się na trening, którego ideę kilka dni wcześniej podrzucił Żuczek - wspinaczkę po schodach na 30. piętro Pałacu Kultury i Nauki. Pomysł wydaje mi się dość absurdalny (ale co tam...). Tak jak absurdalne okazuje się oczekiwanie, aż cała ta zabawa się zacznie, i dialogi, które wówczas padają.
- Cześć! Czekacie na Michała? - z tymi słowami pojawia się wreszcie ktoś, dzięki komu za parę chwil znajdziemy się na upragnionych schodach i pokonamy 3 razy po 24 piętra. - No... To ja też jestem Michał. Ale nie tamten, tylko ten drugi - stwierdza, a nasze miny są bezcenne.
Michał uzyskuje od ochrony PKiN stosowne informacje, my potwierdzamy, że jesteśmy ze straży pożarnej (absurdom tego wieczoru nie ma końca), wjeżdżamy na 6. piętro (na start z poziomu -1 niestety nie ma szans), przebieramy się pod schodami i w kilka minut docieramy w okolice tarasu widokowego. Przebywający tam ludzie (włącznie z pracownikiem ochrony i panią, która obsługuje windę) patrzą na nas, jakbyśmy urwali się z choinki.
Wieczór zaczyna się tak:
Gwiezdne Wojny/Gwiazdy w oczach - po raz pierwszy ;)
A kończy tak:
Po wejściu na szczyt PKiN-u okazało się, że to nie koniec wyzwań dzisiejszego wieczoru
Sobota, 21.12.
Rano postanawiam wykorzystać bezpłatne zaproszenie do jednej z sieci klubów fitness. Nie, nie przeraża mnie wizja, że ewentualnie odbędę potem rozmowę z przedstawicielem klubu, który będzie próbował mnie namówić na członkostwo. Jestem bezrobotna, a zatem ekonomiczna (0 zł = 0 zł, rachunek jest prosty). Jestem bezrobotna - ten argument i tak uciąłby zapędy nawet najbardziej namolnego przedstawiciela. W tym klubie, na szczęście, jednak takich nie ma. W tym klubie, na szczęście, są też świetni instruktorzy i świetne instruktorki. Jedna z nich podczas zajęć fitness funduje mi taki trening ze sztangą (tak na marginesie, mój pierwszy w życiu trening ze sztangą) i taki "ogólnorozwojowy trening funkcjonalny o zmiennej intensywności", że...
Wieczorem nie pozostaje mi nic innego, jak udać się na świąteczny parkrun, żeby podczas delikatnego truchciku (bo tym razem wyścigów nie ma) rozbiegać obolałe mięśnie. W Skaryszaku spotykam Żuczka, Marcina, Nolę, Klaudynę i Agatę, z którą podczas biegu ucinam sobie pogawędkę i zabezpieczam tyły.
Parkrunowa piąteczka kończy się tak:
(foto: Adriano S)
A to, co po niej następuje, zaczyna się tak, i mogłoby zgorszyć ortodoksyjnych biegaczy:
(foto: Adriano S)
Niedziela, 22.12.
Ranek wita mnie pogodą, jaka zazwyczaj o tej porze roku nie występuje, i zakwasami w miejscach, w jakich zazwyczaj ich nie miewam. Wstać się nie chce, a tu... kolejny bieg w GP zBiegiemNatury wzywa. Po godzinie z trudem się podnoszę, powoli się ogarniam, spóźniam się prawie 10 minut na spotkanie z kolegą, który obiecał podwózkę, dojeżdżam, wszystkim napotkanym znajomym chwalę się, że mam zakwasy w cyckach, rozgrzewka nie wróży niczego dobrego - każdy ruch ręką jest bolesny, bardzo bolesny... Po minięciu linii startu z niepokojem patrzę, jak wyprzedzają mnie kolejne osoby. W miarę upływu czasu i kolejnych metrów czuję się jednak coraz lepiej i ostateczny rezultat mnie satysfakcjonuje. Satysfakcjonuje mnie również to, że - mimo zbliżających się dużymi krokami świąt - na zawodach stawiło się tak wielu znajomych.
Dziesięcioro Zabieganych i pies
A jeszcze bardziej satysfakcjonuje mnie to, że z trójką z nich (Marcinem, Pawłem i Nolą - a jakże...) udaje mi się jeszcze dotrzeć na tor łyżwiarski Stegny, by dalej trenować do triathlonu.
Zabiegani Po Uszy tańczą na lodzie
Poniedziałek, 23.12.
Poniedziałek to przeważnie u mnie dzień przeznaczony na regenerację. Przeważnie. Bo tym razem, mimo zmęczenia po dość obciążonym treningowo tygodniu, musiałam zmusić się do bardzo ciężkiej gimnastyki. Przedświątecznej gimnastyki. Porządki i zakupy... Zakupy i porządki... A podczas nich... niezliczone ilości szpagatów, przysiadów, skłonów, wymachów, wypadów, wspięć na palce i ćwiczeń na mięśnie rąk. Do tego w szybkim tempie. Żeby ze wszystkim wyrobić się przed wtorkiem. Żeby...
Wtorek, 24.12.
Początek dnia wygląda tak:
Tym razem, o dziwo, nie ma ze mną Noli, z którą w zeszłym tygodniu oddawałam się różnorakim treningom w ciągu aż pięciu dni. Są za to dwie osoby, które - jak to się okazało - rozdziewiczyły w tym roku dzięki mnie swoje pierwsze dłuższe wybieganie.
Koniec dnia zaś będzie wyglądał...
Nie lubię i nie umiem składać życzeń (tak jak mojej interiowej koleżance Marharetcie najlepiej wychodzi mi "Dziękuję i nawzajem"), nie przepadam za kolędami i świątecznymi piosenkami, którymi w grudniu zalewa nas radio i telewizja, nie kręci mnie ubieranie choinki (w tym roku jednak zaszalałam i bombkami robionymi na szydełku, które wygrałam w pewnym konkursie, przyozdobiłam naszą araukarię i - o zgrozo - wyciągnęłam z magicznej szafy zeszłoroczny stroik - no co... ładny jest, wygląda jak nowy)... Irytuje mnie pewnie jeszcze parę bożonarodzeniowych tradycji, ale za to... Uszka z grzybami, pierogi z grzybami, gołąbki z grzybami, kapusta z grzybami, makowce według przepisu mojej babci... Uwielbiam te wszystkie cudeńka, które przyrządza się tylko raz do roku. Uwielbiam i zamierzam zjeść ich, ile wlezie. Nie bacząc na porady z cyklu "jak jeść, żeby się nie przejeść", "co zrobić, żeby nie utyć w święta", "co jeść wolno, a czego bezwzględnie unikać", "jak nie ulec świątecznemu obżarstwu", którymi w okresie przedświątecznym zasypują nas wszystkie portale biegowe. Zresztą... Nawet ich nie przeczytałam. Bo, szczerze mówiąc, mam to gdzieś. Dokładnie tam.
Są przewrotne rezolucje
Które mają zgubną treść
Nigdy nikt ich nie przeczyta
Ale my to mamy gdzieś
Dokładnie tam
Dokładnie tam
Dokładnie tam
Dokładnie tam
Które mają zgubną treść
Nigdy nikt ich nie przeczyta
Ale my to mamy gdzieś
Dokładnie tam
Dokładnie tam
Dokładnie tam
Dokładnie tam
(swoją drogą... zajebisty filmik :))
Dziękuję i nawzajem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz