Miałam
zrezygnować z kilku listopadowych imprez biegowych w Warszawie i
okolicach. Miałam zrezygnować z listopadowych treningów z przyjaciółmi.
Miałam zrezygnować z piątkowego koncertu Comy. Tymczasem statek pt. "Marynarz w Łodzi" zatonął. Zdjęcia zostały zerwane, a do kalendarza wróciły pozycje, które wcześniej zostały zeń wykreślone. Z koncertem Comy na czele. Zwłaszcza, że zespół ten od dawna należał do tych, które chciałam zobaczyć na żywo. Zwłaszcza, że zaproszenie na koncert otrzymałam od samego imć Roguca.
Darowanej Comie nie patrzy się w zęby, ale...
Nie powalił mnie ten koncert na kolana. Roguc, który może się normalnie poszczycić ciekawą barwą, mocnym głosem i nienaganną dykcją, miał założony na wokal jakiś drażniący efekt, przez który nie opuszczało mnie wrażenie, jakbym słuchała Kaczora Donalda. Ewidentnie szwankowało nagłośnienie. Instrumenty (jak stwierdził mąż) nie brzmiały selektywnie. Repertuar zaś, którego różnorodność i wysoki ładunek energetyczny sprawiają, że normalnie nie mogę usiedzieć w miejscu i uważam, że nazwa COMA nie jest adekwatną nazwą dla tego zespołu, tym razem zabrzmiały jak jeden długi utwór bez końca. Piosenki się zmieniały, a ja wciąż czułam, jakby to była jedna i ta sama. Po prawie dwóch godzinach dopadła mnie... śpiączka. Znużona i znudzona opuściłam Stodołę, nie wysiedziawszy do końca.
Darowanej Comie nie patrzy się w zęby? No cóż... Najwidoczniej mam zadatki na stomatologa.
Biegnę bo nie mogę się zatrzymać, Moje ciało jak maszyna Bez kontroli śmiało goni.
Myśli, które przemkną poprzez głowę Jak powierzchnia supernowej Zapalają się gwałtownie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz