piątek, 15 listopada 2013

Bieg Niepodległości - wspomnienia tegoroczne

Z zeszłorocznego Dnia Niepodległości oprócz biegu pamiętam również (choć nie zapisałam), że na zakończenie dnia wylądowaliśmy wszyscy u żony kuzyna - u Emilki. I że wcześniej z mężem, bratem, bratową i chrześnicą byliśmy w pobliskiej trattorii, gdzie:
opychaliśmy się pizzą i makaronem,
zerkaliśmy w telewizor, by zobaczyć, jak to święto "uczcili" inni,
zauważyliśmy grupki biegaczy, którzy... ewidentnie wracali z innej niż nasza imprezy biegowej.
Jak się później okazało, Białołęka, na której mieszkam, od wielu już lat organizuje 11-go listopada swój własny (lokalny i kameralny) Bieg Niepodległości. W tym roku miał on już swoją szesnastą edycję. W tym też roku, w sytuacji, gdy nie mogłam uczestniczyć w głównej warszawskiej imprezie, stał się on dla mnie ostatnią biegową deską ratunku.
Gdy wspomnę go za rok, nie chciałabym jednak pamiętać tego, co napisałam w komentarzu na stronie organizatora:

Piękna pogoda, piękne okoliczności przyrody, ale... pozostaje lekki niedosyt. Koszulki rozeszły się szybko - OK, kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Poczęstunek w postaci pączków i grochówki rozszedł się, zanim pojawiła się większość uczestników biegu głównego - OK, organizatorzy nie mają wpływu na to, że wygłodniali krewni i znajomi przedszkolaków i uczniów rzucą się na jedzenie niczym "chytra baba z Radomia" (kuzynka widziała, jak jedna pani pakowała sobie 10 pączków). Ale, że pakiety, które wręczane były na mecie, nie zostały jakoś rozsądnie podzielone, to już jest trochę dziwne. Miały być dla najszybszych 500 osób, a tymczasem do biegu głównego (ponoć najważniejszego) dotrwały tylko jakieś ich szczątki i dostała je tylko garstka uczestników. Ja jako szósta kobieta mogłam sobie o nim tylko pomarzyć. Najsmutniejsze jest jednak to, że nawet dyplomów nie wystarczyło dla wszystkich uczestników biegu głównego. Namówiłam parę osób, żeby wpadły zobaczyć, jak fajnie jest na Białołęce. Przyjechały z zadyszką prosto z Biegu Niepodległości. I niestety jedna z koleżanek, nie dostawszy dyplomu, opuszczała Dziki Zakątek rozczarowana. Nawet nie miała ochoty zostać tam na dekorację najlepszych. Ani nawet na piwo. Oddałam jej swój dyplom na pocieszenie, sama zostałam bez żadnej pamiątki. No cóż... Może chociaż organizatorzy okażą się na tyle łaskawi, coby opublikować tutaj w wydarzeniu jakiś plik, żeby samemu sobie ten dyplom wydrukować.

Chciałabym natomiast pamiętać, że przy tej pięknej pogodzie i w tych pięknych okolicznościach przyrody (na terenach leśnych Choszczówki szczególnie pięknie prezentowały się... brzozy) poczułam wreszcie lekkość biegania, której brakowało mi już od dłuższego czasu. Że spotkałam wielu dobrych znajomych. Że część z nich dołączyła do tego biegu ze względu na mnie. Że potem dobił do nas mój brat cioteczny z żoną i synkiem. Że wylądowaliśmy wszyscy na Tarchominie. Że jedliśmy razem obiad "u Chińczyka". I że zamiast na piwie w pubie Aloha dzień zakończyliśmy jak w zeszłym roku. U Emilki. Z wizytą, której bardzo potrzebowała, ale której kompletnie się nie spodziewała.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz