Podrzuciła mi dziś pewna biegająca koleżanka link o podziemnej katedrze w Łodzi.
A ten... nie dość, że zrodził we mnie chęć natychmiastowego znalezienia się tam, to jeszcze wywołał parę wspomnień sprzed lat. Żeby było zabawniej, również dotyczących Łodzi.
Niestety, wejść do podziemnej katedry się nie da. Wspomnienia zaś... niegdyś zapisałam. Z bieganiem pewnie niewiele mają one wspólnego. Chociaż... jakby się tak dobrze zastanowić... wszystko ze wszystkim da się powiązać.
WARSZAWA, 27.06.2011.
Kiedyś, w zupełnie innych okolicznościach przyrody, napisałam pewną notkę:
"Śnieg padający za oknem przypomniał mi takie zdarzenie.
Od kiedy po raz pierwszy usłyszałam Rammsteina (a było to "Lost Highway" Lyncha, of course), zamarzyło mi się, żeby znaleźć się na ich koncercie.
Mijały lata, i nic. A to nie ten czas, a to nie to miejsce. Ciągle coś stawało na przeszkodzie.
Mijały lata, a i chęci powoli też. Bo kolejne płyty już nie tak dobre. Bo już kopa takiego nie dają.
Rok 2010. Marzec. Praca rzuca mnie do Łodzi. Po 1,5-miesięcznym pobycie zagranicą nawet nie wiem, co się w Polsce dzieje. Na wstępie słyszę: dziś w łódzkiej Arenie koncert Rammsteina. Co za zbieg okoliczności. Ja w Łodzi. Oni w Łodzi. Ale co zrobić, skoro nie ma już biletów? Nie zniechęcam się. Wieczorem udaję się pod Arenę. Na pewno znajdzie się ktoś, kto zechce mi odsprzedać. I nie mylę się. Kupuję bilet. W dodatku za pół ceny.
Wchodzę. Jestem. Tańczę. Śpiewam. Skaczę. Energia, energia, energia. I pełnia szczęścia. Niespodziewanego. Niezaplanowanego. Dawno już niechcianego.
Wychodzę po koncercie. Śnieg pada. Gdy wchodziłam było jeszcze szaro i ponuro. Teraz jest biało. Zaczynam cieszyć się jak dziecko. Wracam na piechotę. Prawie biegnę. Czasem podskakuję. Czasem kręcę się w kółko. Podśpiewuję.
Erst wenn die Wolken schlafengehen
kann man uns am Himmel sehen
wir haben Angst und sind allein
Gott weiss ich will kein Engel sein!
Następnego dnia energia uleciała. Zeszłam do kanałów. Dosłownie. Nie w przenośni."
Nigdy nie miałam już później okazji wrócić do tych podziemnych tematów. Szczerze mówiąc, zaczęłam je już nawet wypierać z pamięci. Aż pewnego dnia o swojej pasji napisała pewna znajoma. Po naszej wymianie komentarzy poczułam się zachęcona. Ale po kolei...
Na początku zeszłego roku pracowałam przy pewnym filmie. Duża międzynarodowa koprodukcja. Tematyka: II wojna światowa, a konkretnie historia Żydów ukrywających się we lwowskich kanałach. Pierwsze 1,5 miesiąca spędziłam wraz z ekipą w Lipsku. W jednej z tamtejszych hal wybudowana została na potrzeby filmu imponująca dekoracja: mały system kanałów z kilkoma odnogami i przepływającą przezeń wodą oraz kilka komór, w których pomieszkiwali główni bohaterowie. Wszystko wyglądało bardzo prawdziwie. Film jeszcze nie miał premiery*, ale przypuszczam, że na ekranie nie będzie żadnej zdrady. Za to my, ludzie poruszający się za kamerami, mieliśmy dzięki temu olbrzymi komfort pracy. Studio to studio.
W marcu nasza ekipa wylądowała w Łodzi. Poza kilkoma scenami plenerowymi mieliśmy tu do zrealizowania również sceny w prawdziwych kanałach.
Dzień pierwszy
Przychodzę do pracy cała rozentuzjazmowana. Ciągle mam porammsteinowe klimaty. Rozśpiewana, roztańczona, szczęśliwa, pełna energii. Do tego nigdy wcześniej nie byłam w kanałach. Ciekawość mnie zżera. Zresztą nie tylko mnie. Cała ekipa aż się pali, żeby zejść na dół i zobaczyć, jak to wygląda.
Schodzimy. Wszyscy pozytywnie zaskoczeni. Nie śmierdzi zanadto. Bo to kanał rzeczny, a nie sanitarny. Nieklaustrofobicznie. Miejsce, w którym mamy zdjęcia wygląda jak podziemna ulica. Tyle tylko, że jest strasznie ciemno. I tak musi być. Bo wedle życzeń reżysersko-operatorskich ma być jak najbardziej realistycznie. Mówiąc najkrócej: ma być tak, by na ekranie było widać, że panuje tu niesamowita ciemność. Ale zarazem widz musi też coś zobaczyć. Tak więc w grę wchodzą tylko światła punktowe. Świeczki i latarki.
Oczy powoli przyzwyczajają się do ciemności. A ponieważ przygotowania do zdjęć ciągle trwają, ekipa umila sobie czas na różne sposoby:
- żartujemy sobie z naszych strojów a la Teletubbies. Bo większość z nas oprócz wielu warstw ciepłych zimowych ubrań ma jeszcze na sobie jednoczęściowe białe kombinezony z fizeliny – żeby się nie pobrudzić;
- zwiedzamy wszelkie możliwe zakamarki;
- obfotografowujemy różne dziwne grzyby i narośle na ścianach.
Zabawa na całego.
Po jakichś dwunastu godzinach pracy i siedzenia w ciemnościach nikt już na żarty nie ma siły. A ja... Ja już nie tańczę. Nie śpiewam. Energia i szczęście... A co to jest energia i szczęście? Marzę jedynie o tym, by jak najszybciej znaleźć się w moim hotelowym pokoju. Sama. Z dala od ludzi, na których byłam skazana przez cały dzień. Na zbyt małej przestrzeni. Usiąść wygodnie na kiblu i wysikać się jak człowiek. I wziąć prysznic. Zmyć z siebie ten kanałowy brud, smród... No i koniecznie rozgrzać się.
Po jakichś dwunastu godzinach pracy wychodzimy na zewnątrz. I widzimy... ciemność.
Dzień drugi
Ekipa przychodzi do pracy bez entuzjazmu. Wszyscy już wszystko widzieli, zwiedzili, obfotografowali. Perspektywa spędzenia tu kolejnych dwunastu godzin już tylko przytłacza. Myśl o pokoju hotelowym i ciepłym prysznicu jest coraz bardziej natrętna. Gdybym wtedy pisała blog, mogłoby być ciekawie. Ale nie... Wtedy na tapecie jest tylko internetowy ogródek. Wirtualne marchewki, sałaty, ziemniaki, kalafiory... Więc oprócz snu i prysznica pojawia się jeszcze tylko myśl o konieczności zrobienia zbiorów. Marchewki, sałaty, ziemniaki, kalafiory... Zebrać. A co posadzić?
Dzień trzeci – ostatni
To już nie tylko brak entuzjazmu. W ekipie narasta agresja. Wszyscy na siebie warczą i niezwykle łatwo ulegają irytacji. Daje znać o sobie osłabienie fizyczne i coraz bardziej doskwierający brak koncentracji.
Statystka się przewraca. Rekwizytor łamie sobie nogę. Ktoś tam coś tam... A ja... Prawdziwa huśtawka nastrojów... W ciągu piętnastu minut potrafię przejść od euforycznego śmiechu do histerycznego płaczu.
Dzień po
Niechęć do wstania z łóżka – niewyobrażalna.
Niemożność odsłonięcia zasłonek w oknach – niewyobrażalna.
Oczy nie tolerują światła. Są czerwone i reagują łzami.
A do tego wszystko wskazuje na alergię.
Drogi oddechowe najzwyczajniej w świecie są zaatakowane przez kanałowe gazy i naścienne wykwity.
Za to...
Tydzień przed końcem zdjęć rozumiem wreszcie, o czym jest film, przy którym pracuję. Zabawne, co? Ja tam spędziłam tylko trzy dni. Wychodząc w międzyczasie na posiłki i pomieszkując w wypasionym hotelu. Żydzi zaś, o których była mowa, spędzili tam kilkanaście miesięcy. A oprócz ciemności, głodu, brudu i smrodu towarzyszył im jeszcze tylko strach. Ja miałam na zewnątrz swój azyl. Na nich na zewnątrz czekało tylko zagrożenie. Jeszcze większe niż to pod ziemią. To jest dopiero niewyobrażalne.
Kilka miesięcy później, a konkretnie w maju tego samego roku, znowu ląduję na zdjęciach w Łodzi. Tak to już często w pracy miewam, że dopada mnie prawo serii. Był czas, że specjalizowałam się w debiutach. Był czas, że w reżyserach – psychopatach. Był czas, że właściwie mogłam zamieszkać w Katowicach. Tego roku, nie wiedzieć czemu, mniej więcej 3 miesiące spędzam w Łodzi.
Jeden z pierwszych wolnych dni. Z sentymentem oglądam wszystkie znane mi wejścia do kanałów. Robię zdjęcia i rozsyłam je ludziom, którzy nie tak dawno razem ze mną przez nie wchodzili.
Inny wolny dzień. W odwiedziny przyjeżdżają do mnie mąż i chrześnica. Możliwości zejścia do naszego filmowego kanału nie ma. Ale zabieram ich za to do Muzeum Kanału „Dętka”. Krótki, około 30-minutowy spacer. Nie mogłam się oprzeć.
Ale... Co innego: chcieć, a co innego: musieć.
PS. Jak seria, to seria. Rok 2010 przebiegał pod hasłem „underground”. Tego roku miałam okazję trafić jeszcze do Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego na około tydzień. Zdjęcia jakieś 7 pięter pod ziemią. Kanałów, co prawda brak. Ale... Nie będę Wam opisywać, czym jest walka z pęcherzem i powstrzymywanie się przez kilkanaście godzin od picia. Bo do toalety jest za daleko. No i znowu ciemność. Potem jeszcze jakieś dwa tygodnie w podziemnej radiostacji pod Warszawą. Pół dnia na nieczynnej stacji metra w Londynie. I... Potem już prywatnie... Na własne życzenie zafundowałam sobie kanał. Listopad. Londyn po raz drugi. I nieodparta pokusa przejścia tunelem podziemnym pod Tamizą. Z Greenwich do Isle of Dogs. Ale... te trzy dni, które opisałam, były kluczowe. Pewne szczegóły już się zatarły. A żeby przywrócić klimat, musiałam opróżnić sama prawie całą butelkę wina. Choć... I tak wiem, że już nie potrafię oddać mojego stanu z tamtego okresu.
*Od momentu spisania powyższych wspomnień film zdążył mieć premierę, zebrać parę nagród i mieć nominację do Oscara. A jego tytuł to "W ciemności".
Od momentu spisania powyższych wspomnień nie zwiedzałam też żadnych podziemi. Tym bardziej żałuję, że podziemnej katedry nie będę mogła zobaczyć. Chyba będę musiała (tfu, tfu... chciała) to rozbiegać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz