środa, 15 stycznia 2014

Falenica - do trzech razy sztuka

Po pierwszym treningu do II Orlen Warsaw Marathon ktoś wyraził na forum opinię, że zeszłoroczny cykl przygotowań (zwłaszcza ten prowadzony w Lasku Bielańskim przez Bartka Olszewskiego i Piotra Łobodzińskiego) z różnych powodów był lepszy. Wypowiedź sformułowana była kulturalnie, nie było w niej nic specjalnie złośliwego, jad się nie lał, a jednak... kilka dni później autorowi wytknięto, że marudzi i narzeka. No i teraz... zastanawiam się, gdzie przebiega ta cienka granica między wyrażaniem swojej opinii a narzekaniem i marudzeniem. Czy - skoro treningi do OWM są bezpłatne - należy przyjąć je z dobrodziejstwem inwentarza i siedzieć cicho jak mysz pod miotłą? Nawet jeśli ma się punkt odniesienia i porównanie z treningami zeszłorocznymi, które też były darmowe? No i teraz... strach wyrazić jakąkolwiek krytykę (nawet jeśli jest słuszna), żeby nie trafić do jednego wora z marudami i malkontentami. A ja właśnie chciałam trochę pokręcić nosem. Rzecz dotyczy XI Zimowych Biegów Górskich w Falenicy. Ale po kolei...

14.12.2013
Po pierwszej rundzie wróciłam do domu oczarowana. Jak już napisałam w notce z 15.12.2013: dla mnie Falenica to nie zawody, lecz najlepszy z możliwych treningów przed kolejnym sezonem biegowym. I choć rezultat, jaki po minięciu mety pokazał mi stoper (na oficjalne wyniki trzeba jeszcze poczekać), na pierwszy rzut oka wydawał się mało satysfakcjonujący (bo gorszy od mojej życiówki na 10 km o około 10 min), ja z czystym sumieniem stwierdzam, że misja została wykonana. Ukończyłam swoją pierwszą górską dziesiątkę bez zmęczenia i zadyszki. Nie podeszłam pod żaden z 21 podbiegów. Po żadnym z nich nie zatrzymałam się też ani nie zwolniłam. Wbrew obawom po biegu nic mnie nie bolało i nic mi nie doskwierało. Co więcej... Dostałam niesamowitego pałera na cały dzień. A i apetyt dopisywał. Izotonik à la vibovit zaserwowany przez organizatorów, krupnik zrobiony przez mamę, który czekał na mnie w domu, i kawa, jaką tuż po powrocie sama sobie przygotowałam, smakowały jak nigdy.

Entuzjazm, wywołany falenickim debiutem, sprawił, że przymknęłam wówczas oczy na różnego rodzaju niedociągnięcia, świadczące o tym, że organizatorów przerosła ilość uczestników i nagły wzrost popularności. Chaos w biurze zawodów był niemiłosierny. Do tego zwielokrotniony złymi oznaczeniami stanowisk (kartki dla tzw. wolnej dziesiątki z opłatą za jeden bieg nie było w ogóle) i niemożnością dokonania wcześniej opłaty startowej za pomocą przelewu (a przecież mamy XXI wiek). Dezorganizacja na starcie nie mniejsza. Choć tu większa wina leżała po stronie uczestników, którzy nie mają w zwyczaju czytać regulaminów i ogłoszeń parafialnych, a gdy organizatorka próbowała wyjaśnić coś przez tubę, zamiast słuchać - gadali w najlepsze.
Entuzjazm opadł mi jednak nieco, a oczy otworzyły się szerzej, trzy dni później. We znaki dał mi się bowiem ręczny pomiar czasu. Jakież ja przeżyłam rozczarowanie, gdy w opublikowanych wynikach do mojego i tak słabego rezultatu (61:57) doliczona została minuta. Korzystając z rady brata, zgłosiłam reklamację, a szefowa biegu przyznała się do błędu, jaki podczas przepisywania popełniła względem trzeciej grupy, w której przyjemność miałam startować ja. Mój wynik został poprawiony, sprawa rozeszła się po kościach, a apetyt na zmierzenie się z leśnym potworem z Falenicy wzrósł.


28.12.2013
Gdy wybierałam się na rundę drugą (o czym też już pisałam), nie czułam się najlepiej. A jednak w miarę upływu czasu, w miarę pokonywania kolejnych podbiegów i kolejnych okrążeń złapałam wiatr w żagle. I mimo trzykrotnego wiązania butów, gdy po przekroczeniu linii mety zerknęłam na stoper (żeby nie było, wyłączyłam go z kilkunastosekundowym opóźnieniem), zapiałam z radości. 61:00. Wyszło na to, że poprzedni czas poprawiłam prawie o minutę. Dwa dni później opublikowana została klasyfikacja i... znów rozczarowanie. Bo do wyniku doliczono mi 39 sekund. Może to niewiele, ale dla kogoś, kto w tym cyklu debiutuje, to naprawdę sprawa życia i śmierci.

Nie będę przytaczać tutaj wszystkich szczegółów mojej korespondencji reklamacyjnej z szefową biegów. Jedno jest pewne. Został mi po niej niesmak, świadomość, że falenicki pomiar czasu (ręczny, a przecież mamy XXI wiek) mocno szwankuje, przekonanie, że organizatorzy nie są nawet w stanie zweryfikować, czy zawodnicy pokonali wymaganą ilość okrążeń i postanowienie, że po trzeciej rundzie, gdy wykonam minimum niezbędne do klasyfikacji ogólnej, kończę moja przygodę z XI ZBGF.

12.01.2014
Na rundę trzecią stawiłam się nie dość, że negatywnie nastawiona, to jeszcze mocno przetrenowana.
Po czterech dniach okupowania fitness klubu (wygrany karnet wykorzystać przecież trzeba na maksa) ciężkie miałam wszystkie mięśnie i brakowało mi świeżości. Po pierwszym okrążeniu przekonana byłam, że nie dobiegnę. I chyba tylko pragnienie, by mieć już za sobą ten ostatni raz, sprawiło, że nie zeszłam z trasy.
- Byle odwalić te siedem podbiegów, byle odwalić te siedem podbiegów... - pomyślałam po drugim okrążeniu, a ze strefy kibiców dobiegł mnie głos niezmordowanego i niezawodnego Kuby:
- Jak utrzymasz tempo, będziesz miała rekord!
- No może według mojego stopera... - skwitowałam w myślach. - Bo oficjalny wynik i tak będzie jedną wielką niespodzianką.

No właśnie... Kuba... Skarżył mi się, gdy rozmawiałam z nim kiedyś na temat Falenicy, iż bardzo dziwna jest jego zdaniem decyzja organizatorów, by zawodników na 3,33 km puszczać na samym końcu. Bo na dystans ten wiele osób decyduje się nie dlatego, że są biegaczami początkującymi, lecz dlatego, że mają zacięcie sprinterskie. I ciężko im potem rozwinąć prędkość, gdy muszą uprawiać slalom i między drzewami, i między uczestnikami wolnej dziesiątki. Z mojej perspektywy zaś... jako reprezentantka wolnej dziesiątki odczuwam pewien dyskomfort bycia zawalidrogą. Znam już doskonale miejsce, w którym dogania nas grupa na 3,33 km (tam zawsze krzyczę za Kubą, by biegł szybciej) i w którym powinnam wykazać się wzmożoną czujnością, ale... nie ukrywam, że znacznie spokojniej by mi się biegło, gdybym nie czuła na karku oddechu sprinterów i nie słyszała na przemian sprzecznych ze sobą komunikatów - raz "lewa wolna!", raz "prawa wolna!" A ja to co? Po wierzchołkach drzew mam się poruszać?

 foto by Ewa Kiec

Niemniej... Doping Kuby pomógł, w trzecim okrążeniu utrzymałam tempo, a gdy przekroczyłam linię mety, mój stoper pokazał rezultat znów o prawie minutę lepszy od poprzedniego. A zatem mały, ale jednak progres. Na konfrontację z oficjalną klasyfikacją  musiałam jednak poczekać aż do wtorku 14.01. I nie ma się co dziwić, że tyle to trwało. Uczestników było prawie 800, a czasy przepisywane są przez organizatorów na piechotę (że też im się chce...). Bo przecież żaden komputer sam sobie nie przepisze i nie rozczyta tych ręcznych notatek, które powstają w ferworze walki tuż za metą. Co więcej... Ludzie często też potem nie potrafią ich rozczytać (zwłaszcza jeśli są zmęczeni) i o błąd nie trudno. Wynik oficjalny tym razem okazał się jednak zbliżony do tego, który pokazał mój stoper. Do trzech razy sztuka czy po raz trzeci i ostatni?

"Cała nadzieja w tym, że niektórych oldskul zniechęci i następnym razem będzie bardziej kameralnie" - napisała autorka bloga Ania Biega w końcówce swojej notki, którą już tu kiedyś przywoływałam ("Oldskul, czyli tęsknota za starą szkołą"). Niech będzie, że się zniechęciłam. Tyle że ja falenickie metody nazwałabym raczej "rodem z PRL-u". Choć wiem, że ZBGF stuknął dopiero jedenasty roczek i nie pamiętają tamtych czasów.

A przecież dobrych wzorców nie trzeba daleko szukać.
Jest parkrun - mimo iż bezpłatny, z sensownym pomiarem czasu i organizacją na wysokim poziomie.
Są treningi do II Orlen Warsaw Marathon. Tak, wiem... to nie zawody, ale świetnie pokazują, jak organizatorzy potrafią wyjść uczestnikom naprzeciw i reagować na bieżąco. Pod wpływem bardzo wysokiej frekwencji warszawskiej edycji zmienili bowiem miejsce treningów, a także dodali trzeciego trenera, którego wcześniej nie mieli w planach.
Jest Grand Prix zBiegiemNatury. Koszt jednego biegu to 12,50 PLN (cena porównywalna do jednego startu w Falenicy, która wynosi 10 zł), a w cenie jest elektroniczny pomiar czasu. Są chipy i maty, będące gwarancją, że każdy przebiegł tyle okrążeń, ile należy. Jest herbatka z ciasteczkiem. No i zapłacić można przelewem. Dzięki czemu w kolejce do biura zawodów, gdzie wszyscy biegacze (bez względu na ilość biegów, w których chcą wziąć udział) odbierają swój stały numer, nie stoi się zbyt długo.

Niech będzie, że jestem marudą, bluźnię i się nie znam. Bo przecież Falenica wzbudza w nas zachwyt i miłość. Bo Falenica kultową imprezą jest. Ale... Boże, ratuj! Jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?

Nie wymagam od ludzi nieomylności, bo mylić się jest przecież rzeczą ludzką. Lecz... istnieje jeszcze coś takiego jak zdolność wyciągania wniosków. A moim zdaniem, organizatorzy powinni odpowiedzieć sobie przede wszystkim na pytanie, o jaką imprezę tak naprawdę im chodzi. Wóz albo przewóz. Czy chcą zamienić ZBGF w komercyjne biegi masowe, czy zachować je jako elitarne biegi niszowe? Tak czy owak, w obu przypadkach należałoby popracować nad systemem, który nie do końca się sprawdza. W pierwszym - znaleźć sponsorów, zmienić standardy, zrezygnować z ręcznego pomiaru czasu... W drugim zaś - wprowadzić limit uczestników, może jakieś dodatkowe kryteria ich doboru (życiówki na wybranym przez nich dystansie na przykład)... Ułatwiłoby to życie i zawodnikom, i organizatorom. Dopóki jednak nic się nie zmieni z leśnym potworem z Falenicy mierzyć się będę na własną rękę. I na własny stoper.

2 komentarze:

  1. Mojemu rywalowi wpisali taki sam czas jaki ja uzyskałem, a czekałem na niego przynajmniej 10s. Póki co mam nad nim 45s przewagi w generalce. A co powiesz na biegi górskie w Otwocku?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tę sobotę umówiona jestem na parkrun. Bo po pierwsze trochę zniechęciło mnie hasło, że biegi wzorowane są na Falenicy, a po drugie... trochę ciężko mi dojeżdżać do Otwocka.
      PS. Ehhh... Ciężkie jest życie kogoś, kto wkłada kij w mrowisko i nie zachwyca się tym, czym zachwycać się trzeba...

      Usuń