sobota, 30 sierpnia 2014

słomiana wdowa

"Gosia, nasze chłopaki chyba muszą się porządnie wziąć za siebie i zacząć trenować, jeśli chcą nas dogonić ;)" - w komentarzu pod linkiem do poprzedniego wpisu napisała mi Jagoda. I fakt, sama nieraz Piterowi powtarzam, że za mało trenuje, że jeśli chce kiedykolwiek na luzie przebiec półmaraton lub - jak wciąż się zarzeka - zadebiutować w maratonie, powinien zwiększyć kilometraż, że nie wzmacnia mięśni, że się nie rozciąga, że to, że tamto... Ale byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie stanęła choć trochę w jego obronie. Bo na 5 i 10 km wciąż ma lepsze życiówki niż ja. Bo wciąż boryka się z jakimiś kontuzjami. Bo bieganie nie jest jego pierwszą i najbardziej zasadniczą pasją. Bo najważniejsza jest muzyka i to ona (oprócz pracy) pochłania jego czas przede wszystkim. Właściwie to i tak cud, że pracując i grając daje się jeszcze namówić na wspólne bieganie.

W związku z poprzednim wpisem przypomniała mi się też pewna notka pochodząca z okresu, gdy ja entuzjastycznie trenowałam do swojego maratońskiego debiutu, a mąż co najwyżej rozważał przebiegnięcie 10 km w ramach tej samej co ja imprezy.

żal i zazdrość, część 1: Żona
wtorek, 26 luty 2013, 10:32  

Któregoś dnia Żona obudziła się nieco zdziwiona. Rzadko zapamiętuje swoje sny, a tym razem nie dość, że zapamiętała, to jeszcze przyśnił jej się kolega z liceum. Taki, w którym momentami się podkochiwała, z którym czasem miewali się ku sobie, ale z którym za czasów liceum ostatecznie nic nie wyszło. Taki, którego spotkała w czasie studiów parę miesięcy po tym, jak rozstał się z nią wówczas-jeszcze-nie-Mąż. Taki, który zdawał się być wtedy najlepszym kandydatem na jej partnera. Tak idealnym, że... w czasie studiów ostatecznie też nic z nim nie wyszło. Bo jeszcze-nie-Żona stchórzyła i z obawy przed powagą sytuacji uciekła w związek z młodszym od siebie chłopakiem. W związek, o którym wiedziała, że jest bez przyszłości.

Mawia się często, że lepiej żałować czegoś, co się zrobiło niż czegoś, czego się nie zrobiło. Żona mawia zaś często, że ma w zwyczaju nie żałować niczego. Ani tego, co zrobiła, ani tego, czego nie zrobiła. Lecz... Tego akurat, że związek z kolegą z liceum non consumatum est, zdarzało jej się kiedyś żałować nieraz.

Nie streściła Żona tego snu Mężowi. Bo i po co? Zresztą on i tak jeszcze spał, gdy wstawała.
Nie streściła Żona tego snu Mężowi. Zwłaszcza, że szybko musiała się przygotować do pierwszego swojego treningu.
Musiała zjeść, ubrać się i wyruszyć środkami komunikacji miejskiej na spotkanie z ludźmi, którzy biegają znacznie dłużej i znacznie bardziej profesjonalnie niż ona.

Oglądaliście "Poradnik pozytywnego myślenia"? Mimo, że to nie jest film o sporcie, mnóstwo w nim biegania. Polecamy! :) - jakiś czas później Żona pokazała Mężowi wpis na swoim ulubionym portalu biegowym. I...
- Też na to zwróciłam uwagę, gdy go oglądałam - oznajmiła. Po pierwszym treningu okazało się bowiem, że bieganie jest znacznie lepszym tematem do zamęczania Męża niż nic nieznaczące sny i wspomnienia z przeszłości.

I tak co jakiś czas Mąż musi wysłuchiwać...
A to że ogłosili na treningu konkurs wiedzy o Japonii - do wygrania były super-wypasione-ach-och buty do biegania, a ona ich nie wygrała.

/Ogłosili mi na treningach konkurs wiedzy o Japonii. Do wygrania super-wypasione-ach-och buty do biegania. Wiedzę tę... można by rzec... posiadłam śpiewająco.
Na to konto wytoczona została z piwnicy beczka wina i... nie ma co ukrywać... trochę się zalałam. Tylko dlaczego przy okazji zalała się podłoga?/

A to że Brat wylosował darmowy pakiet startowy na maraton.
A to że nie ma sprawiedliwości na tym świecie, bo chodzi na treningi niemal od samego początku, a pakiety wciąż losują nowo (najczęściej po raz pierwszy) przychodzące osoby.

/- Głupi ma szczęście! - wyjaśnił mi mój brat, gdy rozpaczałam, że to on (a nie ja) wylosował darmowy pakiet startowy na Orlen Warsaw Marathon.
Hmmm... Mądrość jest kompletnie nieopłacalna. Co by tu zrobić, żeby zgłupieć - najlepiej do reszty?/

A to że fajnych ma trenerów. I że jeden z nich specjalizuje się w takiej niszowej formie biegania, jaką są biegi po schodach. I jak tak sobie poszperała w internecie, to się okazało, że dyscyplina ta ma nawet swój Puchar Świata.
A to że na innego z nich natknęła się w sklepie. Że przybiegł tam z psem. Że - gdy wyszła z przymierzalni - stanął jak wryty i stwierdził "Ja cię znam!". I że opowiadał jej później, iż tego dnia przebiegł 37 km, ale nie dostarczył organizmowi odpowiednio dużo energii ani nawodnienia i przez to z wycieńczenia zasnął w wannie.
A to że fajni są uczestnicy tych treningów i coraz bardziej zacieśniają się między nimi więzi. Że jak jest im ciężko, wiodą sobie pogawędki, by jakoś dotrwać do końca. Że poznała na przykład bezrobotnego historyka, dla którego bieganie jest tym samym, czym dla niej.
A to że doszło do tego, iż znajomego aktora zamiast spotkać na planie zdjęciowym, spotkała na treningu. Bo został twarzą medialną maratonu.

I tak systematycznie Mąż musi:
obserwować ekscytację Żony,
wysłuchiwać jej doniesień o postępach i kolejnych życiowych rekordach,
czytać głupawe komentarze, które zostawia na poważnych forach,
oglądać zdjęcia i filmiki (o! takie jak na przykład ten: www.tvp.pl/styl-zycia/magazyny-sniadaniowe/pytanie-na-sniadanie/wideo/tomasz-majewski-mistrz-w-orlen-team/10193273), jakie organizatorzy robią podczas treningów,
marzyć wraz z nią o nowych, bardziej profesjonalnych butach do biegania.

/Niedawno mój brat cioteczny opowiadał mi o swojej nauczycielce (rosyjskiego?) z liceum, co to na odpowiedzi uczniów zwykła się była krzywić i odpowiadać: "Nie zwilża mnie to."
Starsza już ze mnie kobieta i coraz rzadziej cokolwiek mnie zwilża, ale... jak założyłam w sklepie nowe buty do biegania (żeby nie było... zasponsorwane przez mamę - pozdrawiam z monitora!), to... ACH!!! OCH!!! ŁAŁ!!! JUPI!!!
Może to dlatego, że w nazwie miały "gel"?/

- Wiesz... Tak obserwuję, słucham, czytam, oglądam i myślę sobie, że tworzycie taki specyficzny rodzaj subkultury - stwierdził któregoś dnia Mąż, a w jego głosie pobrzmiewała aprobata.
- Wiesz... Zaczynam się robić zazdrosny o to twoje bieganie. Bo ja tak bym nie dał rady - stwierdził Mąż innego dnia, a w jego głosie pobrzmiewała duma.
- Wiesz... Dziś po raz pierwszy tak na serio uwierzyłem, że jesteś w stanie ukończyć ten maraton - stwierdził Mąż jeszcze innego dnia, a w jego głosie pobrzmiewała tak po prostu wiara.

Mawia się często, że lepiej żałować czegoś, co się zrobiło niż czegoś, czego się nie zrobiło. Żona mawia zaś często, że ma w zwyczaju nie żałować niczego. Ani tego, co zrobiła, ani tego, czego nie zrobiła. Lecz... Tego akurat, że zabrała się za siebie i za bieganie zbyt późno (bo jeszcze parę miesięcy temu sama nie wierzyła, że jest do tego zdolna), zdarza jej się obecnie żałować bardzo często.

Mąż też ostatnio chodzi bardzo podekscytowany. Do tego stopnia, że przestał mieć problemy z porannym wstawaniem. I nawet w weekendy (zamiast się wylegiwać do nie wiadomo której) zaczął wstawać o tej godzinie, o której Żona zrywa się na treningi.
Mąż nie streszcza Żonie swoich snów. Bo po co? Tym bardziej, że ma on teraz temat znacznie lepszy do zamęczanie Żony.
I tak co jakiś czas Żona musi wysłuchiwać...
I tak systematycznie Żona musi...
- Wiesz... Ja też zaczynam się robić zazdrosna - stwierdziła wreszcie któregoś dnia, a w jej głosie...
Ale po kolei.
C.d.n.

Nie będę tego ciągu dalszego przytaczać w całości. Zwłaszcza, że rozwinął się on aż na dwie części. W drugiej, zatytułowanej "Mąż", było coś o mężowym zespole, coś o tym, jak doszło do jego rozpadu i kilkuletniego rozwodu męża z muzyką, coś o tym, jak doszło do reaktywacji zespołu po latach, coś o tym, że mąż żałował, iż tak to się wszystko kiedyś potoczyło, coś o tym, że...

I tak systematycznie Żona musi wysłuchiwać:
- nowych pomysłów,
- nowych planów,
- nowych aranżacji,
- nowych riffów,
- relacji z prób,
- opowieści o determinacji i zaangażowaniu pozostałych członków zespołu.

I tak co jakiś czas Żona musi:
- doradzać Mężowi, w co ma się ubrać na sesję zdjęciową i jak zatuszować pryszcza, który wyskoczył mu niemal na środku czoła w przede dniu,
- wymyślać wraz z nim wypowiedzi do potencjalnych wywiadów,
- oglądać zdjęcia i filmiki z prób,
- marzyć wraz z nim o... sukcesie?

W trzeciej części "Żalu i zazdrości", zatytułowanej "Mąż i Żona", było zaś coś o tym, że...

Któregoś sobotniego wieczoru, kiedy Żona załatwiła już swoje sprawy, a Mąż swoje, kiedy Żona uczyniła zadość swojej pasji, a Mąż swojej, siedzą oboje przy butelce wina.
I tak Mąż musi... nie... wróć... Mąż niczego nie musi, Mąż chce wysłuchać kolejnej porcji niusów dotyczących biegania Żony.
I tak Żona musi... nie... wróć... Żona niczego nie musi, Żona chce wysłuchać kolejnej porcji niusów dotyczących zespołu Męża.
I znowu Mąż twierdzi, że jest zazdrosny.
I znowu Żona rewanżuje się tym samym.
Tyle że to, co pobrzmiewa w ich głosach, z zazdrością nie ma nic wspólnego.
Tym bardziej, że Żonę zdaje się fascynować zafascynowany swoją pasją Mąż.
Tym bardziej, że Męża zdaje się fascynować zafascynowana swoją pasją Żona.

Było coś o tym, że fajnie jest, jak mąż i żona mają swoje pasje, że fajnie jest, jak się nawzajem w swych pasjach wspierają, że fajnie jest, jak nie budują sobie nawzajem złotych klatek i że fajnie jest, jak tworząc parę nie zapominają o tym, że są zarazem indywidualnymi jednostkami, z których każda ma swoje ścieżki, swój sposób życia i patrzenia na świat, swoją odrobinę wolności.

No więc w weekend poprzedzający naszą 13. rocznicę ślubu korzystamy z Piterem z naszej odrobiny wolności. On wyjechał z zespołem zagrać koncert w Nowym Mieście nad Wartą. A ja zostałam w Warszawie. Zrobiłam sobie dziś wycieczkę rowerową. Na Powązki. Bo dość makabryczny sen z tatą w roli głównej przypomniał mi, że przez to całe zabieganie dawno mnie tam nie było. Do sklepu Fast Foot. Bo omal nie zapomniałam, że czekają tam na mnie niespodzianki. Jutro rano przebiegnę z bratem i chrześnicą 5 km w Wielkiej Ursynowskiej. Bo wciąż jestem jej winna jeden bieg. Wieczorem zaś, jak już wróci mąż... Może po prostu napijemy się wina. Bo w końcu będziemy mieli sobie tyle do opowiadania. Może pójdziemy do kina. Bo dawno nie czytałam tak zachęcającej recenzji jak tej dotyczącej filmu "Boyhood" Richarda Linklatera.

Jedyny w swoim rodzaju, realizowany przez dwanaście lat film, który ma w sobie tajemniczą siłę - trochę wzrusza, trochę boli. Aż trudno się z nim rozstać.

Kiedy Ellar Coltrane - grający Masona - zaczynał pracę nad filmem, miał sześć lat: dziś ma osiemnaście. Kamera śledzi więc (a przy okazji również widz), jak dorasta, z dziecka zmienia się w nastolatka, z nastolatka - w młodego faceta.

"Wiem tyle, co inni: wszyscy po prostu improwizujemy". O tym chyba przede wszystkim opowiada "Boyhood": o dojrzewaniu, które nie daje patentu na mądrość. Wchodzimy w kolejne role (dziecko, partner, rodzic, dziadek), nabieramy - jak mówi Hawke - "twardszej skóry", zaprowadzamy wokół siebie porządek. Ale przejście na "drugą stronę" - tę dorosłą, która wie, decyduje, może wszystko - jest fikcją. 

(całą recenzję można przeczytać tutaj, a ciekawy zwiastun tutaj)


Może to, a może tamto... W każdym razie mąż nie będzie musiał mnie doganiać. Bo ja nigdzie nie zamierzam uciekać. Zwłaszcza, jak mi ładnie zagra na gitarze ;)

środa, 27 sierpnia 2014

sceny z życia małżeńskiego

Przez Skarżysko-Kamienną przejeżdżaliśmy z mężem niezliczone ilości razy. A to w drodze do Krakowa, a to w drodze do Zakopanego, a to w drodze do Białki Tatrzańskiej, a to w drodze w Góry Świętokrzyskie... I chociaż zazwyczaj lubimy zwiedzać mijane po drodze miejscowości, to widok tamtejszych blokowisk, jaki rozpościerał się z krajowej siódemki, jakoś nigdy nas nie zachęcił do zatrzymania się w tamtych rejonach. Bieganie ma jednak to do siebie, że często rzuca nas tam, gdzie wcześniej nie planowaliśmy być. I tak 23.08 zjawiliśmy się z mężem w Skarżysku nie tylko przejazdem. A miało to miejsce przy okazji 14. Półmaratonu WTÓRPOL.

foto z fejsa
Co nas skłoniło do udziału w tej imprezie?
Z pewnością nie uroda trasy. Bo ta należy do równie atrakcyjnych co trasa Biegu Chomiczówki. Dwie pętle, a właściwie nawet dwie agrafki wiodące w przeważającej części wzdłuż wspomnianej już krajowej siódemki, monotonia, widok na pędzące w oddali tiry i samochody... Brzmi to raczej jak antyreklama, a nie zachęta.
Z pewnością nie szybkość trasy. Jeden odcinek to jeden dłuuugi podbieg i trzy mniejsze, pomnożone przez cztery... Trasa zdecydowanie nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych, a jej profil nie sprzyja biciu życiówek.
To, co sprowokowało mnie i męża, by w tym roku zmierzyć się z tą brzydką i trudną trasą, to przede wszystkim Mistrzostwa Polski Par Małżeńskich.

- Brałam już w tym roku udział w Mistrzostwach Polski Kobiet w maratonie, brałam udział w Mistrzostwach Polski na 5 km, to dlaczego nie miałabym wziąć udziału w takich mistrzostwach? - przekonywałam męża, gdy wiosną zaczęły pojawiać się pierwsze doniesienia dotyczące tegorocznej edycji Półmaratonu WTÓRPOL. I przekonałam. Szybko i skutecznie. Wygrane w losowaniu pakiety startowe tylko przypieczętowały naszą decyzję, by wreszcie wpaść do Skarżyska z nieco dłuższą wizytą. Muszę przyznać, że momentami wizyta ta była bardzo zaskakująca.

Zaskoczył mnie niezwykle malowniczy widok domów wybudowanych z bloków kamiennych na ulicy Leopolda Staffa. No nijak mi nie pasował do blokowisk, które widywałam odwiedzając Skarżysko przejazdem. Więcej zdjęć i informacji znaleźć można tutaj.
Zaskoczyła mnie sielskość miejsca, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów, start oraz meta. Rejów - w tej niegdyś przemysłowej dzielnicy znajduje się duży zbiornik wodny na rzece Kamionce, popularne miejsce wypoczynku mieszkańców Skarżyska.

Zaskoczył mnie widok Zbyszka - kolegi z Tarchomina, który machał do nas radośnie, ledwie zdążyliśmy zgasić silnik naszej Skody na fantastycznie zorganizowanym parkingu. Owszem, wiedziałam, że Zbyszek jest absolutnym fanem tej imprezy, ale jakoś przeoczyłam informację, że w tym roku zamierza on wystartować w Skarżysku po raz piąty.
Zaskoczyło mnie biuro zawodów, w którym nikt nic nie wiedział o naszych wygranych pakietach, a mimo to wydano nam je na słowo honoru.


Zaskoczył mnie pakiet startowy, w którym oprócz całkiem fajnej koszulki i napoju izotonicznego znajdował się cieniutki papierowy paseczek, będący gwarancją otrzymania po biegu obfitego posiłku regeneracyjnego.

Zaskoczył mnie widok mistrza olimpijskiego z Soczi (Zbigniewa Bródki) rozdającego autografy. I w sumie nie wiem, dlaczego. Bo przecież ptaszki ćwierkały, że będzie on jednym z gości specjalnych.
Zaskoczył mnie widok tak wielu osób występujących w koszulkach "BIEGNĘ, ŻEBY BARTEK MÓGŁ BIEGAĆ". Owszem, wiedziałam, że Skarżysko-Kamienna to rodzinne strony taty małego Bartka, autora bloga naszmaraton.pl, ale nie sądziłam, że ma on aż tak duże wsparcie. Damian, powiem to raz jeszcze, miło było Cię poznać i mam nadzieję, że kiedyś i ja pobiegnę w koszulce mocy.
foto by tajemniczy nieznajomy

Wróćmy jednak do Mistrzostw Polski Par Małżeńskich, które odbyły się w Skarżysku po raz pierwszy i w których trzy najlepsze pary wygrać miały voucher na pobyt w Ośrodku Wypoczynkowym Jaskółka w Zakopanem. "Miałam nadzieję, że oprócz mnie i Pitera w Półmaraton Wtórpol wystąpią tylko dwie pary małżeńskie, a tymczasem zgłosiło się ich ponad dwadzieścia. No cóż... Jak mamy walczyć o weekend w Zakopanem, to nie pozostaje nam nic innego, jak zebrać dupę w troki i ruszać do Skarżyska. Gramy dalej w konkursie na najlepszą parę... - oto piosenka na dziś :)" - żartowałam sobie tuż przed wyjazdem. A tak na serio... Co do taktyki od samego początku panowała między mną a mężem zgoda: każde z nas biegnie swoim tempem (czy też - wedle tylko nam zrozumiałego żartu - sowim korkiem). Bo kto powiedział, że skoro jesteśmy małżeństwem, to już zawsze musimy się prowadzać za rączki i już zawsze jedno musi się dostosowywać do tempa drugiego? W końcu oprócz tego, że tworzymy parę, jesteśmy indywidualnymi jednostkami. Każde z nas ma swoje ścieżki, swój sposób biegania, życia i patrzenia na świat, swoją odrobinę wolności... Tak więc po tym, jak elegancko zapozowaliśmy razem do zdjęcia i pożyczyliśmy sobie przed startem powodzenia, ruszyliśmy osobno. Mąż biegał tak:



A ja biegałam tak:

Mąż finiszował tak:

A ja finiszowałam tak:

Mąż z czasem 02:00:11 ustanowił swoją nową życiówkę w półmaratonie:
foto by datasport.pl

A ja z czasem 01:53:17 ku mojemu największemu tego dnia zaskoczeniu też ustanowiłam swoją nową życiówkę w półmaratonie i zajęłam 9. miejsce w swojej kategorii wiekowej:
foto by datasport.pl

Ostatecznie nasza para oKAZAŁA się (przepraszam, mężu, że to napiszę, ale muszę się pochwalić) jedną z dwóch par, w której kobieta była szybsza od mężczyzny, a z naszymi rezultatami na 18 małżeństw zajęliśmy 10. miejsce. No cóż... Nikt nigdy nie mówił, że jesteśmy najlepszą parą małżeńską na świecie. Ba, nie jesteśmy nawet najlepszą parą w Polsce. A do Zakopanego jechać nie musimy. Bo za półtora tygodnia wybieramy się uczcić naszą 13. rocznicę ślubu na Festiwalu Biegowym w Krynicy. Kto wie... może nawet w Biegu Przebierańców pobiegniemy w swoich strojach ślubnych...

wtorek, 19 sierpnia 2014

co się odwlecze, to nie uciecze


O imprezie biegowej Bieg Szlak Trafi dowiedziałam się ponad rok temu, jakiś czas przed jej pierwszą edycją. Namawiał mnie wówczas na nią mój kolega, który pochodzi z Kazimierza Dolnego (a więc z miejscowości, w okolicach której bieg jest rozgrywany) i zna się z organizatorami. Niewiele wtedy potrzebowałam, by się nakręcić na ten bieg. Nazwa imprezy - to jedno (pamiętacie, że uwielbiam gry słów?). Trasa wyruszająca z Parchatki i wiodąca wąwozami lessowymi w Kazimierskim Parku Krajobrazowym - to drugie. Wyobrażałam sobie, jak wspaniale będzie, gdy tam dojadę, jak niebanalną relację z biegu zrobię znajomym kolegi w prezencie... Niestety... Ostatecznie szlag mnie trafił, na szlak nie trafiłam... Szyki pokrzyżowała mi praca. W tym roku jednak dzięki konkursowi zorganizowanemu przez runandtravel.pl zaległość tę udało mi się nadrobić. Pojechałam, pobiegłam, zachwyciłam się i... Mimo iż uważam, że obok Biegu Powstańca jest to moja najciekawsza tegoroczna impreza biegowa, nie potrafię napisać z niej niebanalnej relacji. Niechaj więc będzie banalnie...

Gdy wyruszałam z domu czułam się jak dziecko we mgle. W przenośni. Bo po bardzo wczesnej pobudce nie bardzo się mogłam odnaleźć. I dosłownie. Bo...
- Ty widziałaś, co się dzieje za oknem? - zapytał Piter.
- No właśnie nie widziałam - odpowiedziałam.
Po dotarciu do Parchatki po mgle nie było już jednak ani śladu. Niebo błękitniało jaskrawo, słońce przygrzewało leniwie i wreszcie można było coś zobaczyć. Najpierw zobaczyłam na parkingu Škodę Felicję w kolorze zielonej butelki i od razu wskazałam ją mężowi jako siostrę naszej. Potem, w drodze do biura zawodów (gdzie czekał na mnie pakiet z bawełnianą, ale bardzo gustowną koszulką), mym oczom ukazało się sporo znajomych twarzy. Monika i Andrzej, Grześ, Radek i Paula, Renata, Ola, Jagoda, Agata... Jednych się tam spodziewałam, ale widok drugich (zwłaszcza Agaty w roli wolontariuszki) kompletnie mnie zaskoczył.

 Dzień przed imprezą organizatorzy ostrzegli uczestników, że w Parchatce pada coraz mocniej i że w związku z tym do upałów w gratisie dostaniemy błotko. I faktycznie... Z pierwszą (a zarazem największą) kąpielą błotną (nie mylić ze SPA) spotkaliśmy się tuż za linią startu. Spowodowała ona takie spowolnienie i taki korek, iż nikt już nie miał wątpliwości, że w tych zawodach nie do końca o wyścigi i życiówki będzie biegać.
(foto by biegusiem.pl)

Tuż za linią startu ustaliłam też z Grzesiem, że podczas biegu trzymamy się razem. To była doskonała współpraca. Raz ja motywowałam jego, innym razem on wspierał mnie. Raz ja torowałam drogę i nadawałam tempo, innym razem on ostrzegał przed niebezpiecznymi miejscami i dopingował. Raz ja chwaliłam go, że świetnie sobie radzi po miesięcznej przerwie w bieganiu spowodowanej kontuzją, innym razem on chwalił mnie - zwłaszcza za moc na podbiegach, na których starałam się unikać marszu. I tak aż do samej mety. Jego relację z tych zawodów przeczytać można tutaj
(foto nadesłane przez Olgę Kośkę)

Oprócz znakomitego towarzystwa znakomici byli również wolontariusze (dawno tak zaangażowanych w kibicowanie nie spotkałam) i znakomita była trasa. Wydawało mi się, że biegłam powoli. Bo były długie, męczące podbiegi, które nie pozwoliły rozwinąć prędkości. Bo były strome, śliskie zbiegi, które kazały prędkość ograniczyć. Bo były oszałamiające widoki (wąwozy lessowe, panorama Kazimierza, łąki, lasy, uprawy chmielu i inne tego typu klimaty), które prosiły o to, by się nimi delektować.... Ale tak patrząc na nieostre zdjęcia, które podczas biegu zrobił mi Grześ, muszę stwierdzić, że chyba gnałam jak szalona. Zresztą... Może będę nieskromna, ale... Im głębiej w las, tym więcej osób udawało mi się wyprzedzać. Na ostatnim podbiegu zdobyłam się nawet na próbę (udaną) wyprzedzenia dwóch pań (dzięki czemu awansowałam o dwa oczka w klasyfikacji), a tuż przed metą dzięki zachęcie Grzesia łyknęłam jeszcze jednego faceta.
(piękne foty z trasy i nie tylko znajdują się w tej galerii

 
 Po przekroczeniu mety oprócz satysfakcji, wody i dwóch medali (drewnianego drogowskazu i piernikowego kogutka) czekało na nas jeszcze kilka atrakcji: szalony bieg na stok (mam z niego tylko nakręcony przez Grzesia filmik), wegetariańskie leczo (tu jedyne niedociągnięcie organizacyjne - nie wystarczyło go dla wszystkich), degustacja żółtych serów z Ryk (wystawionych przez jednego ze sponsorów imprezy), wspaniały piknik w towarzystwie męża (który przyjechał ze mną jako kierowca i kibic, ale pod wpływem moich entuzjastycznych opowieści przebrał się szybciutko i pobiegł zwiedzić choć kawałek szlaku), Grzesia, mojej znajomej Jagody (czyli najszybszej kobiety) i jej przyjaciół, losowanie upominków, ceremonia dekoracji zwycięzców oraz wspólne zdjęcie.

 
Pośród całego tego piknikowania jeszcze tylko jedną sprawę miałam do załatwienia. Odebrać od moich "sponsorów" wiaderko soli do kąpieli Salco, którą wygrałam wraz z pakietem. Namierzyliśmy się więc po biegu, udaliśmy się na parking i...
- Tylko nie mówcie, że ta zielona Škoda jest wasza... - stwierdziłam, gdy dotarliśmy do tej części parkingu, gdzie i moja zielona Škoda stała.
Zielona Škoda, co za zBIEG okoliczności, oczywiście, była ich. Gdy rano zwróciłam na nią uwagę, nawet nie sądziłam, że jej bagażnik kryje taki skarb.
Po powrocie do domu nie zrobiłam sobie jednak kąpieli solankowej. Nie wiem, jak to się stało, ale po wyczerpującej trasie nie dość, że nie trafił mnie szlag, to jeszcze biodro i kolana, które tuż przed biegiem jakoś dziwnie przypominały o swoim istnieniu, przestały boleć. Czyżby zadziałały uzdrawiające moce kąpieli błotnych?

 Po takim dniu nie pozostało mi nic innego jak stwierdzić, że gdyby w Lotto można było obstawiać liczby trzycyfrowe, to liczbę 215 zakreśliłabym natychmiast. Okazała się ona dla mnie naprawdę szczęśliwa. Przyniosła 17. miejsce na 54 kobiety, parę wylosowanych niespodzianek, mnóstwo pozytywnych wrażeń i marzenie, by powrócić na Bieg Szlak Trafi za rok.

środa, 13 sierpnia 2014

trylogia powstańcza, część trzecia: prawie jak badWATER

26-go lipca w centrum Warszawy pod osłoną nocy odbył się Bieg Powstania Warszawskiego - to wiadomo. Powstanie Warszawskie jednak to nie tylko dramatyczne wydarzenia po lewej stronie Wisły. To również szereg działań na Pradze, Bródnie, Targówku - często pomijanych w opisach i niedocenianych (a przecież rozległe tereny peryferyjnych dzielnic również były miejscem rozproszonych, kilkudniowych walk). To również szereg działań w gminach podwarszawskich - takich jak chociażby Legionowo, Jabłonna czy Wieliszew. Dla upamiętnienia tych faktów, a także dla uczczenia pamięci powstańców oprócz tradycyjnych 1-sierpniowych obchodów 2-go sierpnia na terenie wspomnianych gmin zorganizowany został Bieg Powstańca 1944-2014. A pomysł na tę imprezę był niebanalny. I to z wielu powodów.


zdjęcie z fejsowej strony wydarzenia

Wynosząca około 45 km trasa prowadzić miała szlakiem "Kuriera powstańczego" - spod hali Arena w Legionowie, przez Chotomów, Lasy Legionowskie, Poniatów, Olszewnicę Starą, Janówek Pierwszy, Krubin, Sikory, Topolinę, wał nad Narwią, aż do hali sportowej w Wieliszewie. Przy czym trasa oznaczona przez organizatorów i wyrysowana na dołączonej do pakietów startowych mapce nie była trasą obowiązkową. Można było skracać i zmieniać kolejność, bo i tak najważniejsze było zaliczenie (czyli zdobycie pieczątek na specjalnej karcie startowej) 6 punktów kontrolnych i 6 punktów historycznych związanych ze szlakiem Polski Walczącej. Niezaliczenie jednego punktu groziło 5 minutami karnymi, a niezaliczenie dwóch - dyskwalifikacją. Warto też dodać, że dla przypomnienia, co jest prawdziwym celem tego wydarzenia, uczestnicy zostali poproszeni o przebiegnięcie pierwszego odcinka trasy (od Areny Legionowo do tunelu w Chotomowie) wspólnie, w zwartej grupie.


Bieg Powstańca był dużym wyzwaniem nie tylko dla uczestników, ale również dla organizatorów. W związku z tym, że trasa była długa, zawierała punkty kontrolne, meta nie pokrywała się z miejscem startu, a oprócz biegaczy indywidualnych w zawodach startowały również sztafety (od 2 do 7 osób), przedsięwzięcie logistyczne, jakiemu postanowili sprostać przedstawiciele gminy Wieliszew, weszło na znacznie wyższy poziom komplikacji. A jednak wszelkie obietnice zostały dotrzymane:
- przygotowany został zapis trasy do wgrania na telefon komórkowy;
- w biurze zawodów otrzymaliśmy nie tylko numery startowe z chipem i karty biegu, ale też mapy z proponowaną trasą;
- o wyznaczonej godzinie odbyła się dla uczestników odprawa, która pozwoliła rozwiać wszelkie wątpliwości;
- depozyt oddany w biurze zawodów w Legionowie został przewieziony do Wieliszewa i czekał na biegaczy tuż za linią mety;
- wszyscy członkowie sztafet zostali rozwiezieni autokarami na swoje punkty zmian, po ukończonym biegu tymi samymi autokarami odwiezieni zostali na metę, a po ceremonii wręczenia nagród wszyscy chętni odwiezieni zostali z powrotem do Legionowa;
- na trasie znajdowały się rzetelne oznaczenia (nawet w ilości większej niż wstępnie obiecywał organizator - miały być tylko na pierwszym odcinku, a były na całej trasie);
- w punktach zmian znajdowały się świetnie zaopatrzone bufety;
- na mecie czekał posiłek regeneracyjny: grochówka i kiełbaski z grilla;
- wszyscy otrzymali medale i dyplomy, a najlepsi również puchary i nagrody .

Na zdjęciu po lewej znajdują się nagrody, które dostali wszyscy. Na zdjęciu po prawej (foto by Kamil Wolski) widnieje również drewniany medal, który otrzymali tylko najlepsi.

Od samego początku ostrzyłam sobie zęby na ten bieg. Opis wydarzenia brzmiał niezwykle intrygująco - to po pierwsze. Niezwykle pozytywne wspomnienia z Grand Prix "Wieliszewski Crossing" (relacje z trzech biegów, jakie odbyły się w ramach tego cyklu, przeczytać można w notkach "to be free for... free", "red alert" i "bez improwizacji") - to po drugie. A po trzecie... Jeśli ktoś myśli, że w związku z organizacyjnym wypasem wpisowe było z gatunku kosmicznych, to się myli. Bo udział w biegu, jak to w imprezach organizowanych przez gminę Wieliszew bywa, był bezpłatny. Można? Można.

Paweł Kownacki - wójt gminy Wieliszew, czyli sprawca całego zamieszania, foto by Marta Więcek

No więc od samego początku ostrzyłam sobie zęby na ten bieg. Nie planowałam jednak biec go w całości sama. W pierwszej wersji miałam go ukończyć do spóły z mężem, ale ostatecznie, widząc ogrom zainteresowania imprezą w grupie Biegam Na Tarchominie, ogłosiłam się bezczelnie kapitanem jednej ze sztafet, dokonałam podziału zmian (sobie i mężowi bezczelnie przydzieliłam po dwie), a w dniu biegu zgarnęłam z mężem po drodze trzy owieczki, stawiłam się w biurze zawodów jako pierwsza i bezczelnie przypięłam sobie do koszulki numer 1.

Kto rano wstaje, ten numer 1 dostaje. Sztafeta jeszcze nie w komplecie, ale kapitan Wielka Improwizacja już na posterunku.

Biegam Na Tarchominie - przed startem
Z czasem w okolicach biura zawodów ludzi zaczęło przybywać. Pojawiały się co raz to nowe osoby. Wśród nich liczni znajomi z różnych imprez biegowych. Wśród nich ponad dwudziestoosobowa drużyna Biegam Na Tarchominie - trzy sztafety i 6 biegaczy indywidualnych. Ciężko mi oszacować, ilu biegaczy było w ogóle, bo nie wszyscy ukończyli bieg i znaleźli się na listach z wynikami. W każdym razie, mimo wszelkich podstaw, by przyciągnąć tłumy, zawody ku mojemu zadowoleniu pozostały tymi z gatunku kameralnych. Ukończyły je 2 kobiety, 17 mężczyzn i 19 sztafet (około 100 osób).

Po odprawie zawodnicy indywidualni i członkowie sztafet, którym przypadła w udziale pierwsza zmiana, udali się na linię startu, a pozostali rozwiezieni zostali na swoje punkty zmian. Uroczysko Bagno - rozpoznanie niemieckich umocnień, czyli drugi punkt zmian - tam z kilkoma znajomymi osobami na swój udział oczekiwałam ja. Podczas gdy dwie pierwsze zawodniczki mojej sztafety (Natalia i Ania) męczyły się na trasie, ja czas spędzałam na miłych pogaduszkach i oględzinach zawartości bufetu. Łypałam na wodę, arbuza, rogaliki z owocami, ciasto drożdżowe, sernik, makowca, ale nie wzięłam nic. Wiedziałam przecież, że są tam one przede wszystkim dla tych, co planują przebiec całość i dla tych, którzy ukończą już swój bieg.
Gdy pojawiać się zaczęli pierwsi zawodnicy, podeszłam bliżej drogi. Kibicowałam znajomym i z niecierpliwością wypatrywałam Ani. Kiedy przybiegła wreszcie około południa, ja... byłam w lesie. Nie ma to jak kapitan z brakiem wyczucia czasu i słabym pęcherzem.

 Ania zmienia Natalię, foto by Marta Więcek

- Gdzie jest Gosia? - usłyszałam z krzaczków zaniepokojony głos Ani.
- Już jestem! Już lecę! Już pędzę! - wykrzyczałam i wystrzeliłam jak z procy. Oprócz Ani na linii zmian byli już reprezentanci pozostałych sztafet BNT: Agnieszka, którą właśnie zmieniała Kamila i Jacek, którego nie zmieniał nikt. Szybko przejęłam od Ani naszą kartę startową i ruszyłam, chcąc jak najszybciej nadrobić stracony czas. Zaraz po mnie ruszyli Jacek i Kamila. Nie biegliśmy jednak razem. Mnie rozpierała energia, czy - jak stwierdził później Jacek - radość biegania. "To cała Gosia - powiedział - gna przed siebie i nic już nie widzi, nic już nie słyszy...". I tak właśnie było. Z tej całej radości przeoczyłam pewien ważny skręt i nie usłyszałam wołających mnie znajomych. Nadłożyłam prawie kilometr, nim zorientowałam się, że coś jest nie tak. Wtedy też zadzwonił mój telefon.
- Gosia, jesteś pewna, że dobrze biegniesz? - w aparacie usłyszałam głos Ewy. - Kamila powiedziała, że pobiegłaś prosto zamiast skręcić.
Wydyszałam do słuchawki podziękowania i zawróciłam, tym samym dorzucając sobie do trasy kolejny prawie-kilometr. Świadomość, że ja - kapitan sztafety - dałam ciała, trochę mnie rozjuszyła. Z satysfakcją więc wyprzedziłam kilka osób, które z mojego punktu zmian wystartowały po mnie. Z satysfakcją dobiegłam do swojego pierwszego punktu historycznego (Janówek Pierwszy - koncentracja AK w forcie D-9)...
- To już? - zapytałam wolontariuszy, odbierając pieczątkę.
- Tak - zaczęli się śmiać. - A wszyscy pytają: "to dopiero?"
Z satysfakcją, że mimo nadłożonej trasy nie jest ze mną tak źle, pognałam dalej i... znowu przegapiłam skręt. Tym razem na szczęście po około 50 metrach dogonił mnie wolontariusz i wskazał właściwą drogę.

tak właśnie prezentowali się nasi wolontariusze, foto by Marta Więcek

Droga z Janówka do punktu historycznego w Górze (patrol przy pałacu Poniatowskich) niemal w całości prowadziła asfaltową ulicą. Jej widok wraz z ponad 30-stopniową temperaturą powietrza (w cieniu, a cienia była jak na lekarstwo) postawił mi przed oczami Darka Strychalskiego i jego bieg w Dolinie Śmierci. Jestem pewna, że wszyscy już wiedzą, iż jego misja ostatecznie zakończona została sukcesem. Ale nie jestem pewna, czy wszyscy mają świadomość, że sukces ten zawdzięcza on nie tylko sobie, ale również współpracy z grupą ludzi, która tam z nim była, która go pielęgnowała, wspierała, dopingowała, motywowała i stawiała na nogi w najbardziej krytycznych momentach.
Z takimi właśnie myślami dotarłam do swojego drugiego punktu historycznego. Oprócz wolontariuszy trzymających w gotowości bojowej pieczątkę zobaczyłam tam Jacka i dwóch innych kolegów z BNT - Kamila i Łukasza, którzy trasę Biegu Powstańca pokonywali indywidualnie.
- O! Znalazła się nasza zguba. A tyle za tobą wołałem, gdy zamiast skręcić pobiegłaś prosto - powitał mnie Jacek i w dalszą część trasy ruszyliśmy razem.

od lewej: Jacek, Kamil, Łukasz - foto by Marta Więcek
Tuż przed punktem zmian w Krubinie udało mi się dogonić Kamilę. Zamieniłam z nią parę słów, podziękowałam za pomoc i interwencję. Jeszcze parę metrów, jeszcze parę kroków... I tak minęło mi 7 zaplanowanych + prawie dwa nadliczbowe kilometry. Podczas gdy Jacka zmieniała Ania, a Kamilę Aneta, ja szybko schwyciłam schłodzonego arbuza i wodę. Miałam ochotę na jeszcze, ale... Nie ma, nie ma wody na pustyni... - zanuciło mi się w myślach. Niedostatek wody podczas Biegu Powstańca dał się we znaki nie tylko w tym punkcie i nie tylko mnie.

punkt kontrolny w Krubinie na długo przed moim pojawieniem się - foto by Marta Więcek

W kolejną część trasy wyruszyłam razem z Anią. Przed sobą miałam 6-kilometrowy odcinek wiodący krubińskimi łąkami. W pełnym słońcu. Kiedy Ania - jeszcze świeża i pełna energii - zaczęła mnie odstawiać, pomyślałam, że decydując się na dwie zmiany w sztafecie, byłam kompletną idiotką, ale... wkrótce odzyskałam rytm i to ja zaczęłam odstawiać Anię, A kiedy jeszcze dogoniłam Michała z Grupy Biegowej Chtmo, który tak jak ja biegł dwie zmiany i który z Uroczyska Bagno w drogę wyruszył po mnie, znowu odzyskałam satysfakcję.
Zresztą... Widziałam, że w tej części trasy dużo osób przeżywało kryzys i przechodziło do marszobiegu. Osłabła również Iza - naprawdę mocna zawodniczka. Jej zmiennik (Luis, o którym już gdzieś tu kiedyś wspominałam) postanowił nawet nie czekać na nią w punkcie zmian, tylko wybiegł jej na przeciw, by przejąć kartę startową.

 Wenezuelczyk Luis - wolność popiera zawsze, nie tylko wówczas, gdy chodzi o jego ojczyznę - foto by Ewa Kiec

mój zmiennik - foto by Ewa Kiec
Niewiele później zaś w miejscowości Sikory moją (tfutfu, NASZĄ) kartę startową przejął ode mnie mąż. I kiedy on wyruszył, by odrobić swoje dwie zmiany, ja rzuciłam się na bufet, jakbym nie jadła co najmniej przez tydzień. "Ach, jaki pyszny arbuz! Ach, jaki pyszny sernik! Ach, jaki pyszny makowiec! Ach, jaki pyszny rogalik z owocami! A jaka pyszna woda!!!" - wykrzykiwałam co i rusz. A potem, czekając na autobus, który zawiezie mnie na metę, kibicowałam i pomagałam kolejnym pojawiającym się w Sikorach znajomym.
- Następny odcinek to tylko 3 kilometry. Może pobiegniesz ze mną? - zapytał mnie jeden z nich. Odmówiłam. Bo nie potrafię biegać z obciążonym żołądkiem.

Jakiś czas później, gdy siedzieliśmy sobie wesołą gromadką w autobusie i czekaliśmy, aż kierowca odpali silnik, trochę zaczęłam żałować, że jednak nie zdecydowałam się na jeszcze jeden odcinek. Jakiś czas później też, wciąż czekając w tym autobusie...
- Ej, zobaczcie! - zauważyłam. - Ten chłopak nie skręcił do punktu kontrolnego po pieczątkę.
Ktoś z nas szybko wybiegł, zawrócił chłopaka, bo, jak stwierdziliśmy jednogłośnie, rywalizacja - rywalizacją, ale przede wszystkim liczy się fair play.

A potem autobus odpalił, zawiózł nas na metę do Wieliszewa, gdzie czekały na nas dyplomy i medale, gdzie czekał na nas pyszny grill i gdzie przede wszystkim czekali na nas liczni znajomi, którzy swoją część biegu ukończyli już dawno temu. Wkrótce też zaczęli pojawiać się kolejni. Wkrótce też pojawił się mój mąż. Oznaczało to, że lada moment na mecie zjawi się Olga, której przypadł odcinek najkrótszy (około 2,5 km), ale za to zakończony wspinaczką po schodach na wieżę kościoła w Wieliszewie.

"Mamo! Ja latam!", czyli Dream Team na mecie w Wieliszewie. Gdzieś nam się tylko Natalia zagubiła. Foto by Marta Więcek
Pojawienie się Olgi podniosło z ław całą nasza sztafetę. Ostatnie metry i linię mety postanowiliśmy przebiec symbolicznie razem z nią. Później zaś kibicowaliśmy pozostałym drużynom reprezentującym BNT. No i przede wszystkim zawodnikom indywidualnym: Kamilowi, który biega raptem od trzech-czterech miesięcy i którego najdłuższym dystansem przed Biegiem Powstańca był półmaraton oraz Adamowi i Tomkowi, którzy od samego startu aż do samej mety biegli razem ramię w ramię i dla podkreślenia tej współpracy podczas finiszu chwycili się nawet za dłonie.

 po lewej Kamil, po prawej Adam i Tomek - foto by Ewa Kiec

A jednak... podczas ceremonii wręczenia nagród, gdy Adam wyczytany został jako zdobywca trzeciego miejsca, rozdzieliły ich setne sekundy.
- Jeszcze jedna osoba ex aequo powinna zająć trzecie miejsce - za Tomkiem wstawił się Jacek. I choć początkowo organizatorzy nie chcieli się zgodzić z argumentem, że przy tak długiej, trudnej trasie i przy takim upale setne sekundy nic nie znaczą, to ostatecznie po kilku minutach narady wywołali Tomka na podium.

najlepsze sztafety - foto by ewa Kiec
 
 najlepsi panowie - foto by Ewa Kiec

Po ceremonii nagrodzenia najlepszych sztafet i najlepszych mężczyzn część z nas wsiadła w swoje samochody, a część z nas czekała na autobus, który zawieźć nas miał z powrotem na parking w Legionowie. Przy kiełbaskach i przy piwku wciąż przeżywaliśmy nasze przygody związane z Biegiem Powstańca. Upłynęło całkiem sporo czasu, gdy na metę wpadła pierwsza, startująca indywidualnie kobieta. Jeden z kolegów spojrzał na zegarek i...
- A ty dlaczego, Gosia, nie biegłaś całości? - zapytał. - Miałabyś podium.
Odpowiedziałam mu, że wcale nie jestem pewna, czy w ten upał dałabym radę ukończyć 45-kilometrowy dystans, że zbieram siły na jesienne maratony, ale... Ale gdy opuszczałam stadion, a mym oczom ukazała się znana mi skądinąd Kaja (druga i ostatnia ze startujących indywidualnie kobiet), trochę zaczęłam żałować. Gdyby mi się udało, nie tylko stanęłabym po raz pierwszy w życiu na podium, ale wreszcie byłabym również ultrasem.

najlepsze kobiety - foto by Marta Więcek
2-go sierpnia pod wieczór uczestnicy Biegu Powstańca zaczęli dzielić się na fejsie wrażeniami i wspomnieniami z imprezy. Oprócz wielu zdjęć i króciutkich relacji pojawiła się też cała masa podziękowań. Ktoś podziękował komuś za budujący doping i towarzystwo. Ktoś podziękował komuś za wsparcie, za pomoc i za wytworzenie niepowtarzalnej atmosfery. Ktoś podziękował komuś za doprowadzenie kogoś, kto zasłabł na trasie. Ktoś podziękował komuś za podwózkę, za support, za mistrzostwo reakcji, za szybki odczyt kilometrażu, za pytanie o wodę... W odpowiedzi na podziękowania, które i mnie się dostały, napisałam pewnemu koledze: Już jakiś czas temu myślałam, że hasłem przewodnim relacji z tego biegu będzie WSPÓŁPRACA. Parę dzisiejszych sytuacji pokazało mi, że słusznie myślałam. Mam więc nadzieję, że Bieg Powstańca nie zniknie z kalendarium biegowego. Bo za rok, kiedy podejmę próbę przebiegnięcia go w całości, będę bardzo liczyła na tę współpracę.

Biegam Na Tarchominie + gościnne Marek Zakrzewski - po biegu. WSPÓŁPRACA z nimi to prawdziwa przyjemność.