O imprezie biegowej Bieg Szlak Trafi dowiedziałam się ponad rok temu, jakiś czas przed jej pierwszą edycją. Namawiał mnie wówczas na nią mój kolega, który pochodzi z Kazimierza Dolnego (a więc z miejscowości, w okolicach której bieg jest rozgrywany) i zna się z organizatorami. Niewiele wtedy potrzebowałam, by się nakręcić na ten bieg. Nazwa imprezy - to jedno (pamiętacie, że uwielbiam gry słów?). Trasa wyruszająca z Parchatki i wiodąca wąwozami lessowymi w Kazimierskim Parku Krajobrazowym - to drugie. Wyobrażałam sobie, jak wspaniale będzie, gdy tam dojadę, jak niebanalną relację z biegu zrobię znajomym kolegi w prezencie... Niestety... Ostatecznie szlag mnie trafił, na szlak nie trafiłam... Szyki pokrzyżowała mi praca. W tym roku jednak dzięki konkursowi zorganizowanemu przez runandtravel.pl zaległość tę udało mi się nadrobić. Pojechałam, pobiegłam, zachwyciłam się i... Mimo iż uważam, że obok Biegu Powstańca jest to moja najciekawsza tegoroczna impreza biegowa, nie potrafię napisać z niej niebanalnej relacji. Niechaj więc będzie banalnie...
Gdy wyruszałam z domu czułam się jak dziecko we mgle. W przenośni. Bo po bardzo wczesnej pobudce nie bardzo się mogłam odnaleźć. I dosłownie. Bo...
- Ty widziałaś, co się dzieje za oknem? - zapytał Piter.
- No właśnie nie widziałam - odpowiedziałam.
- No właśnie nie widziałam - odpowiedziałam.
Po dotarciu do Parchatki po mgle nie było już jednak ani śladu. Niebo błękitniało jaskrawo, słońce przygrzewało leniwie i wreszcie można było coś zobaczyć. Najpierw zobaczyłam na parkingu Škodę Felicję w kolorze zielonej butelki i od razu wskazałam ją mężowi jako siostrę naszej. Potem, w drodze do biura zawodów (gdzie czekał na mnie pakiet z bawełnianą, ale bardzo gustowną koszulką), mym oczom ukazało się sporo znajomych twarzy. Monika i Andrzej, Grześ, Radek i Paula, Renata, Ola, Jagoda, Agata... Jednych się tam spodziewałam, ale widok drugich (zwłaszcza Agaty w roli wolontariuszki) kompletnie mnie zaskoczył.
Dzień przed imprezą organizatorzy ostrzegli uczestników, że w Parchatce pada coraz mocniej i że w związku z tym do upałów w gratisie dostaniemy błotko. I faktycznie... Z pierwszą (a zarazem największą) kąpielą błotną (nie mylić ze SPA) spotkaliśmy się tuż za linią startu. Spowodowała ona takie spowolnienie i taki korek, iż nikt już nie miał wątpliwości, że w tych zawodach nie do końca o wyścigi i życiówki będzie biegać.
(foto by biegusiem.pl)
Tuż za linią startu ustaliłam też z Grzesiem, że podczas biegu trzymamy się razem. To była doskonała współpraca. Raz ja motywowałam jego, innym razem on wspierał mnie. Raz ja torowałam drogę i nadawałam tempo, innym razem on ostrzegał przed niebezpiecznymi miejscami i dopingował. Raz ja chwaliłam go, że świetnie sobie radzi po miesięcznej przerwie w bieganiu spowodowanej kontuzją, innym razem on chwalił mnie - zwłaszcza za moc na podbiegach, na których starałam się unikać marszu. I tak aż do samej mety. Jego relację z tych zawodów przeczytać można tutaj.
(foto nadesłane przez Olgę Kośkę)
Oprócz znakomitego towarzystwa znakomici byli również wolontariusze (dawno tak zaangażowanych w kibicowanie nie spotkałam) i znakomita była trasa. Wydawało
mi się, że biegłam powoli. Bo były długie, męczące podbiegi, które nie
pozwoliły rozwinąć prędkości. Bo były strome, śliskie zbiegi, które
kazały prędkość ograniczyć. Bo były oszałamiające widoki (wąwozy lessowe, panorama Kazimierza, łąki, lasy, uprawy chmielu i inne tego typu klimaty), które prosiły o
to, by się nimi delektować.... Ale tak patrząc na nieostre zdjęcia,
które podczas biegu zrobił mi Grześ, muszę stwierdzić, że chyba gnałam
jak szalona. Zresztą... Może będę nieskromna, ale... Im głębiej w las, tym więcej osób udawało mi się wyprzedzać. Na ostatnim podbiegu zdobyłam się nawet na próbę (udaną) wyprzedzenia dwóch pań (dzięki czemu awansowałam o dwa oczka w klasyfikacji), a tuż przed metą dzięki zachęcie Grzesia łyknęłam jeszcze jednego faceta.
(piękne foty z trasy i nie tylko znajdują się w tej galerii)
Po przekroczeniu mety oprócz satysfakcji, wody i dwóch medali (drewnianego drogowskazu i piernikowego kogutka) czekało na nas jeszcze kilka atrakcji: szalony bieg na stok (mam z niego tylko nakręcony przez Grzesia filmik),
wegetariańskie leczo (tu jedyne niedociągnięcie organizacyjne - nie
wystarczyło go dla wszystkich), degustacja żółtych serów z Ryk (wystawionych przez jednego ze sponsorów imprezy), wspaniały piknik w towarzystwie męża (który przyjechał ze mną jako kierowca i kibic, ale pod wpływem moich entuzjastycznych opowieści przebrał się szybciutko i pobiegł zwiedzić choć kawałek szlaku),
Grzesia, mojej znajomej Jagody (czyli najszybszej kobiety) i jej
przyjaciół, losowanie upominków, ceremonia dekoracji zwycięzców oraz
wspólne zdjęcie.
Pośród całego tego piknikowania jeszcze tylko jedną sprawę miałam do załatwienia. Odebrać od moich "sponsorów" wiaderko soli do kąpieli Salco, którą wygrałam wraz z pakietem. Namierzyliśmy się więc po biegu, udaliśmy się na parking i...
- Tylko nie mówcie, że ta zielona Škoda jest wasza... - stwierdziłam, gdy dotarliśmy do tej części parkingu, gdzie i moja zielona Škoda stała.
Zielona Škoda, co za zBIEG okoliczności, oczywiście, była ich. Gdy rano zwróciłam na nią uwagę, nawet nie sądziłam, że jej bagażnik kryje taki skarb.
Po powrocie do domu nie zrobiłam sobie jednak kąpieli solankowej. Nie wiem, jak to się stało, ale po wyczerpującej trasie nie dość, że nie trafił mnie szlag, to jeszcze biodro i kolana, które tuż przed biegiem jakoś dziwnie przypominały o swoim istnieniu, przestały boleć. Czyżby zadziałały uzdrawiające moce kąpieli błotnych?
Pośród całego tego piknikowania jeszcze tylko jedną sprawę miałam do załatwienia. Odebrać od moich "sponsorów" wiaderko soli do kąpieli Salco, którą wygrałam wraz z pakietem. Namierzyliśmy się więc po biegu, udaliśmy się na parking i...
- Tylko nie mówcie, że ta zielona Škoda jest wasza... - stwierdziłam, gdy dotarliśmy do tej części parkingu, gdzie i moja zielona Škoda stała.
Zielona Škoda, co za zBIEG okoliczności, oczywiście, była ich. Gdy rano zwróciłam na nią uwagę, nawet nie sądziłam, że jej bagażnik kryje taki skarb.
Po powrocie do domu nie zrobiłam sobie jednak kąpieli solankowej. Nie wiem, jak to się stało, ale po wyczerpującej trasie nie dość, że nie trafił mnie szlag, to jeszcze biodro i kolana, które tuż przed biegiem jakoś dziwnie przypominały o swoim istnieniu, przestały boleć. Czyżby zadziałały uzdrawiające moce kąpieli błotnych?
Po takim dniu nie pozostało mi nic innego jak stwierdzić, że gdyby w Lotto można było obstawiać liczby trzycyfrowe, to liczbę 215 zakreśliłabym natychmiast. Okazała się ona dla mnie naprawdę szczęśliwa. Przyniosła 17. miejsce na 54 kobiety, parę wylosowanych niespodzianek, mnóstwo pozytywnych wrażeń i marzenie, by powrócić na Bieg Szlak Trafi za rok.
Fajny bieg, za rok też spróbuję tam pobiec:-)
OdpowiedzUsuńAnia, co się odwlecze, to nie uciecze :) Ja też czekałam rok na ten bieg :)
Usuń