wtorek, 25 lutego 2014

Mieszanka Wedlowska




Dzisiejszy dzień to nie tylko MIESZANKA WEDLOWSKA. Dzisiejszy dzień to mieszanka wielu dobrych wrażeń, spotkań z pozytywnie zakręconymi ludźmi, szczęśliwych zrządzeń losu, sumiennie przebiegniętych kilometrów, napawających radością wieści olimpijskich i najlepszych smaków. Dzisiejszy dzień to... Może jak ochłonę, zbiorę to do kupy. Ale póki co, jedno jest pewne...
"Jedno jest pewne, to była sobota
Kot miał imieniny Sto lat, sto lat dla kota
Dzień inny niż tych sześc,
Z którymi współtworzy tydzień,
A tydzień dni ma siedem
Każdy głupi to wie!
Ludzie w soboty są dziwnie frywolni,
Kobiety zataczają wielkie kręgi biodrami,
Dzień, inny niż tych sześc,
Z którymi współtworzy tydzień,
A tydzień dni ma siedem,
Każdy głupi to wie!"

(Warszawa, 22.02.2014) 

Tak właśnie napisałam, gdy w ostatnią sobotę wieczorem dorwałam się na chwilę do komputera. Co gorsze, gdy dziś patrzę na ten wpis i próbuję rozwinąć wszystkie myśli, dopada mnie poczucie, iż kompletnie nie wiem, jak się za to zabrać. Bo ciężko się pisze, gdy nie dzieje się kompletnie nic, ale jeszcze ciężej, gdy dzieje się zbyt wiele. A w ostatnią sobotę miała miejsce prawdziwa klęska urodzaju.

Sobotni poranek to, jak nakazuje tradycja, parkrun Warszawa-Praga. Tym razem (zresztą nie po raz pierwszy) występuję w roli wolontariuszki odpowiedzialnej za wręczanie na mecie tokenów. Nie robię tego z lenistwa (bo biegać, i owszem, mi się chce), nie robię tego ze względu na jakąś kontuzję (tfu, tfu, odpukać w niemalowane, nic mi nie doskwiera), nie robię tego dla 100 punktów, które przysługują za wolontariat (zdobyte w ten sposób punkty i tak nie dają sportowej satysfakcji)... Robię to, bo mam na ten dzień inne biegowe plany, a dodatkowa para rąk do pomocy przyda się zawsze. Bo zawody te, jak wiele imprez biegowych, m.in. dzięki wolontariuszom w ogóle mogą funkcjonować. Ktoś musi pracować, żeby biegać mógł ktoś.

Początek parkrunu to jak zwykle przemarsz całej grupy na linię startu. W międzyczasie przypominam pewnemu chłopakowi (późniejszemu zwycięzcy), że rok temu trenowaliśmy razem do Orlen Warsaw Marathon i zyskuję dwoje młodych asystentów: kilkunastoletniego Mateusza, który ma przypominać uczestnikom o skanowaniu i zwracaniu tokenów oraz kilkuletnią Natalkę, która nie marzy o niczym innym, jak o wręczeniu tokena swojemu tacie i swojej niewiele starszej siostrze - Julce, najmłodszej uczestniczce tych zawodów. Początek parkrunu to również przypomnienie jego zasad  - zwłaszcza, że tego dnia debiutantów jest wielu. Po przemówieniu Izy, gdy już wszyscy zawodnicy wyrywają się do biegu, tubę przejmuje jeszcze Luis - jeden z barwniejszych bywalców Skaryszaka. Luis wskazuje dobrze znaną wszystkim żółto-niebieską flagę, którą trzyma Michał, i przypomina o sytuacji na Ukrainie (wtedy jeszcze nikt nie wie, że lada moment Janukowycz zostanie odsunięty od władzy i ucieknie z Kijowa). Zaraz potem rozwija też drugą flagę - wenezuelską i uświadamia nas, że w jego kraju, choć w polskich mediach się o tym nie wspomina, ludzie też walczą o wolność i przelewana jest krew.

"Trzy, dwa, jeden, start!" - pada wreszcie komenda Izy i dalej wszystko toczy się już jak co sobotę. Jedni się ścigają, a inni przemierzają trasę rekreacyjnie. Jedni śrubują wyniki i biją swoje rekordy (gratuluję zwłaszcza moim znajomym: Ani i Żuczkowi), a inni biegną po prostu na ukończenie. Jedni na mecie wszystko załatwiają sprawnie (odbierają tokeny, skanują, oddają), a inni gubią się jak dzieci we mgle (rekordzista zapytał, co ma zrobić z tokenem i osobistym kodem kreskowym, gdy po zrobieniu grupowego zdjęcia wszyscy już się rozchodzili). Jedni udają się prosto do domów, a inni...

Inni, zgodnie z drugą sobotnią tradycją, udają się do Street Burgera, gdzie Sławek, nasz parkrunowy kolega i zarazem właściciel knajpki, czeka na nas z gorącą herbatą - dla uczestników parkrunu bezpłatną i podawaną w ich własnych kubkach. Atmosfera jak zwykle jest domowa, serwowane przez szefa kuchni omlety i burgery - przepyszne, konkurs z losowaniem nagród (mnie trafił się bon na kosmetyki sportowe) emocjonujący, a płynące z Soczi wieści o szansach medalowych polskich panczenistów sprawiają, że stężenie endorfin we krwi wzrasta do niebywałego poziomu.

 

Nie, nie... Nie dla mnie jest to apetyczne danie. Póki co ograniczam się do zielonej herbaty, wody i przyniesionego przez siebie banana. Bo muszę jeszcze zachować miejsce na niezwykle słodki deser. Na IX Bieg Wedla i dwa zaplanowane w nim dystanse: C (czyli 5,4 km) i D (9 km).

Około południa po raz drugi tej soboty odwiedzam Park Skaryszewski i udaję się w okolice muszli koncertowej, skąd ruszać ma bieg. W pobliżu kręci się już spory tłumek. Wypatruję w nim kilkoro Uszatych, kilka osób z parkrunowej ekipy (większość z nich widzę nie po raz pierwszy dzisiaj, a niektórych nawet nie po raz ostatni), śladowe ilości reprezentantów Biegam Na Tarchominie, koleżankę z dawnych lat, którą dotychczas znałam tylko z pracy, oraz mnóstwo wolontariuszy i ratowników medycznych, spośród których najbardziej rzucają się w oczy ci, którzy trzymają koszyki z Mieszanką Wedlowską. Co ciekawe, na trasie też tacy będą stali i kusili.



Kilka minut po 12.00 rusza bieg na 5,4 km. Nie ma się co rozpisywać na temat samej trasy. Alejki Skaryszaka, o czym już kiedyś wspominałam, znane są mnie i innym warszawskim biegaczom nie od dziś. Zaskakuje mnie jedynie to, że biegniemy w przeciwnym kierunku niż na wszystkich tutejszych zawodach, w których brałam udział. Oprócz tego zaskakuje mnie również moja (mimo niedyspozycji) dyspozycja. Plan jest taki, by potraktować trasę C jako rozgrzewkę przed trasą D. Tymczasem nogi i doping ekipy parkrunu z Luisem na czele niosą mnie tak, że panowie muszą mi ustępować miejsca.


Po finiszu (szybkim, a co!) odbieram medal, dyplom i to, co decyduje o tym, że Bieg Wedla jest inny niż wszystkie: torbę wypchaną słodyczami (spośród których Torcik Wedlowski jest najbardziej smakowitym kąskiem) i kubeczek gęstej, gorącej czekolady. Wkrótce otrzymuję też niezwykle dobrze rokującego SMS-a z wynikami - czas netto na 5,4 km wynosi 27:03. Późniejsza konfrontacja z tabelą dostępną na stronie biegu i zrzutem z Endomondo przynosi wreszcie wiadomość najsłodszą. Mój rezultat to 19. miejsce wśród 104 kobiet, a nieoficjalna życiówka na 5 km poprawiona zostaje o 60 sekund i wreszcie pęka 25 minut.


Przede mną jeszcze bieg na 9 km. Zastanawiam się, czy dam radę, czy przypadkiem nie narzuciłam sobie zbyt szybkiego tempa jak na rozgrzewkę. Wszystko jednak idzie zgodnie z planem i - co najważniejsze - tempo jest w miarę równe i zbliżone do tego, w którym pokonałam 5,4 km.

Po ceremonii kończącej imprezę, podczas której jeden z Uszatych - Jacek, radny miasta Kraśnik - otrzymał puchar dla najszybszego samorządowca trasy C (owacjom nie było końca), dużą grupą ponownie udajemy się do Street Burgera. Tym razem jednak nie bawię się w banana i herbatkę, lecz zamawiam burgera miesiąca, w którym oprócz soczystej wołowiny i dużej ilości warzyw znajduje się omlet z suszonymi pomidorami. Po dużym wysiłku potrzebne jest mi białko. Dużo białka. Tu dowiadujemy się też o brązowym medalu polskich panczenistów i srebrnym polskich panczenistek. Atmosfera jest taka, że można by siedzieć bez końca. Mamy jednak z mężem do wypełnienia jeszcze jeden punkt programu.

Sobotni wieczór również spędzamy na Pradze, na rockowym koncercie w Centrum Promocji Kultury (logo centrum dobrze jest nam znane z numeru startowego na Bieg Wedla i z muszli koncertowej, w której odbyło się wręczanie nagród). Nie, nie traktuję tego jako specyficznej formy treningu. Zwłaszcza, że wcale nie tańczę, nie skaczę i nie poguję. Koncerty ostatnimi czasy zazwyczaj wysłuchuję w bezruchu. A tu jeszcze dwa pierwsze zespoły (nazwy jednego nie pamiętam, a drugi to Hatestory) nie podnoszą mnie z krzesła. Dopiero trzeci - DeLira & Kompany - to prawdziwa bomba. Jak dla mnie jednak nie do tańca. Bo gatunek literacko-muzyczny, w którym specjalizuje się grupa, zwany patologią, naprawdę wstrząsa, paraliżuje i wbija w ziemię. Tutaj próbka, bardzo ważny jest tekst: https://www.youtube.com/watch?v=GrAohfxig10.

Po tak intensywnym dniu powinnam spać snem niczym niezmąconym. Tymczasem śni mi się, że mam wszy i z poczuciem, że wszystko mnie swędzi, budzę się w nocy nie raz i nie dwa. Z poczuciem tym budzę się również w niedzielę rano.
- Może masz na coś alergię - po moich skargach mąż natychmiast chce mnie raczyć wapnem. Odmawiam. Bo jeśli na cokolwiek mam alergię, to na takich poniekąd patologicznych typów - seksistowskich chamów i kolesi, którzy chcą zaistnieć i dorobić się czyimś kosztem. Jeden taki dał się nam mocno we znaki w sobotnią noc (potem również w niedzielny ranek) i zmącił łyżką dziegciu naszą słodką sobotę (no tak... nutka goryczy musi być, żeby od nadmiaru słodyczy zęby się nie popsuły). Ale to już zupełnie inna historia. Z bieganiem ma tylko tyle wspólnego, że... wśród biegaczy mało spotyka się osób tego pokroju.

W niedzielę rano też, opanowawszy poczucie swędzenia...


 
 
 

 Osiołkowi w żłoby dano: w jednym trening do OWM, w drugim wybieganie w Kampinosie. Lecz... gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Tym razem skorzystał Lasek Młociński (a w nim śpiew ptaków, ja i czas) i Warszawskie Centrum Atletyki (a w nim wzmacnianie mięśni).
A propos osłów... Miałam dziś ochotę powiedzieć komuś, że jest osłem. Byłoby to jednak zbyt krzywdzące dla tego zwierzęcia. Poza tym... Podczas ponad 3-kilometrowego truchciku w drodze powrotnej do domu przyszła znacznie bardziej celna riposta. Teraz wreszcie mogę zacząć leniwą niedzielę :P

(Warszawa, 23.02.2014)

Tak właśnie napisałam, gdy w niedzielę po treningu dorwałam się do komputera. A reszta niedzieli... Gdy dziś patrzę na ten wpis, stwierdzam, że nawet nie ma co rozwijać. Reszta niedzieli to tylko i wyłącznie MIESZANKA WEDLOWSKA.


Za możliwość wykorzystania zdjęć dziękuję:
parkrun Warszawa-Praga
Pol-Ven Team
Grupa Biegowa Chtmo
Bieg_a_my

6 komentarzy:

  1. gratuluję 19 miejsca :) i poprawy życiówki :)
    nazywanie niektórych osłem faktycznie obraża to zwierzę. zamiast osłem chciałabym nazwać kilka osób dosadniej i brzydko, ale przecież ja jestem taaaka grzeczna więc wszystkie epitety mówię w swojej głowie. pomaga :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stosowne epitety wypowiedziałam i w głowie, i na głos (do siebie i do męża), ale zainteresowana osoba otrzymała moją tradycyjną ripostę na piśmie: wyważoną, przepełnioną logiką i dla tego kogoś niezwykle kompromitującą. Wystarczyło, by tego kogoś uciszyć.

      Usuń
  2. Fajnie, gdy dużo i dobrze się dzieje:) a nawet, gdy dzieje się źle, możesz od tego uciec i zostawić marazm w tyle. biegasz coraz szybciej-gratuluję! a ja już za Tobą nie nadążam;)
    mieszanka wedlowska brzmi intrygująco. mam z nią coś wspólnego ale nie wiem jak smakuje:) na takich typów, podobnie jak Ty, mam alergię i to straszną. a 'sobota-imieniny kota' to jedno z ulubionych powiedzeń Ciccino:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A skąd wiesz, że nie nadążasz? Nawet nie próbowałaś :)

      Usuń
  3. hmm, nie wiem nawet co lepsze, czy ta torba ze słodyczami, czy życiówka! i niech nie przysłania tego jakiś osobnik niekształtny, na którego może lepiej nie reagować, bo to jeszcze jakoś wzmacnia u niektórych takich niecne zachowania!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Są sytuacje, w których nie umiem nie reagować. Tym razem riposta poskutkowała. Zwłaszcza, że do tego wszystkiego trafiłam jeszcze na tchórza, który wedle wszelkich przesłanek zabiega o swój wizerunek.
      A słodycze i życiówka... niech będzie, że są po równo słodkie :)

      Usuń