niedziela, 26 października 2014

absorbująca terapia shockowa


O MNIE

Kobiece piersi to temat-rzeka i częsty powód do niezadowolenia: a to dlatego, że są za małe, a to dlatego, że nie taki mają kształt, a to dlatego, że nie są tak jędrne, jakby się chciało... Moim zaś powodem do niezadowolenia, odkąd zaczęłam biegać, stało się to, że są zbyt duże. Ból podczas wytężonego ruchu, krępujące podskakiwanie, opadające ramiączka codziennego biustonosza... Wszystkie te niedogodności i utrudnienia sprawiały, że czułam podczas biegania niemały dyskomfort i po cichu marzyłam o minimalistycznych, sportowych piersiach. Życzenie to było jednak z gatunku niemożliwych, a alternatywą dla niego okazała się konieczność zakupu sportowego biustonosza, który podczas biegania zapewniłby odpowiednie podtrzymanie. I tu rozpoczęła się faza eksperymentalna. Przetestowałam różne modele (m.in. Triumph i Kalenji) w różnych nie najwyższych opcjach cenowych. Ziarnko do ziarnka... Wydałam około 300 zł, a żaden z tych biustonoszy się nie sprawdził. I kiedy już zaczęłam myśleć, że nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzić się z uczuciem dyskomfortu, w oko wpadła mi nazwa marki SHOCK ABSORBER.

O MARCE

Czy zastanawiałyście się  czasem, co się dzieje z biustem podczas ruchu?

1. Czy wiecie, że biust nie posiada grama mięśnia?
Kobiece piersi składają się z tkanki tłuszczowej, tkanki gruczołowej, naczyń krwionośnych i limfatycznych, kanalików mlekowych. Ważnym elementem są też więzadła Coopera, które umieszczone są w skórze i otaczają pierś. Nadmierny ruch piersi, taki jak ma miejsce podczas ćwiczeń, powoduje obciążenie tych wiązadeł, co jest przyczyną ich rozciągania. W dłuższej perspektywie prowadzi to do obwisania piersi i - co gorsze - jest to proces nieodwracalny. Kiedy piersi obwisły z powodu rozciągnięcia więzadeł, to nic w sposób naturalny nie doprowadzi ich do poprzedniej pozycji.

2. Czy wiecie, że ćwiczenia w siłowni i na zajęciach fitness, które mają na celu poprawienie wyglądu i kondycji biustu, ujędrnienie go oraz odpowiednie wyrzeźbienie, mogą przynieść wręcz przeciwne rezultaty?
Podczas ruchu ciała ruszają się także piersi. Ot, na przykład podczas godzinnego biegu, jeśli nie mają zagwarantowanego odpowiedniego wsparcia, pokonują średnio drogę od 430 m do 1,5 km. A zatem... błędne koło... patrz punkt 1. Do tego nadmierny ruch jest bardzo często przyczyną bólu piersi.

Historia brytyjskiej marki Shock Absorber sięga 1994 roku. U podstaw jej działalności znalazła się świadomość tych właśnie niebezpieczeństw, pragnienie zaprojektowania biustonosza, który by je wyeliminował oraz chęć wyedukowania kobiet, jak ważne jest używanie do ćwiczeń specjalnie przystosowanych do tego biustonoszy sportowych.

Rok 2000: twarzą Shock Absorbera została tenisistka Anna Kournikova. Był to element kampanii uświadamiającej kobiety, jak ważne jest noszenie podczas ćwiczeń biustonoszy sportowych.

Podczas prawie 20 lat funkcjonowania marka Shock Absorber:
- nieustannie doskonaliła się i wyspecjalizowała wyłącznie w konstruowaniu staników sportowych,
- trafiła na rynek ponad 25 krajów świata,
- zdobyła wiele prestiżowych nagród w kategorii bielizny sportowej, przyznawanych przez specjalistyczne magazyny (m.in. "Runner World", "Running Fitness", "Women's Running Magazine") i konkursy branżowe,
- podjęła badania naukowe nad ruchem biustu (na każdym rozmiarze!) na Uniwersytecie w Portsmouth, które dowiodły, że ruch biustu w każdej czynności fizycznej przebiega inaczej,
- w oparciu o te badania wypuściła na rynek szereg modeli, z których każdy przeznaczony jest do innego rodzaju ruchu i ćwiczeń. M.in. bardzo popularny wśród biegaczek ULTIMATE RUN BRA - biustonosz biegowy, którego konstrukcja dostosowana jest do ruchu odwróconej ósemki, jaki piersi wykonują podczas biegania.

O JEDYNYM W SWOIM RODZAJU BIUSTONOSZU BIEGOWYM

Wróćmy teraz do mojej historii. Równo rok temu uświadomiłam sobie wreszcie, że dla kobiety odpowiedni dobór stanika biegowego jest tak samo ważny jak dobór odpowiednich butów biegowych. Zakończyłam więc fazę eksperymentalną i drogą kupna i sprzedaży nabyłam swój pierwszy ULTIMATE RUN BRA. Cena sugerowana przez dystrybutora (około 230 zł) trochę shockowała, ale... Po pierwsze: lepiej jest mieć jeden stanik, a dobry. Po drugie: gdybym od razu zdecydowała się na ten produkt, a nie "oszczędzała", byłabym bogatsza o około 300 zł, które wydałam na nieodpowiednie biustonosze. Jak to się mówi, chytry dwa razy traci.

A oto lista cech ULTIMATE RUN BRA gwarantowanych przez producenta:
- konstrukcja na bazie kształtu INFINITY-8, która zapewnia maksymalne podtrzymanie (ruch piersi zmniejszony o prawie 80%),
- miękkie, wyściełane, bezszwowe wnętrze, które zapobiega obcieraniu ciała,
- szerokie wyściełane, antypoślizgowe ramiączka, które swym sposobem regulowania długości uniemożliwiają poluzowywanie się w trakcie biegu,
- odblaskowa taśma na miskach, zapewniająca widoczność, gdy w upalne dni zechcemy biegać nocą w samym staniku,
- podwójne zapięcie (również miękkie i wyściełane), które pomaga zachować właściwą sylwetkę, wymusza utrzymanie prostej postawy i z pewnością nie rozepnie się podczas intensywnych ćwiczeń,
- materiał, który oddycha, odprowadza wilgoć i schnie błyskawicznie, tym samym nie dopuszczając do obcierania skóry i powstawania ran,
- brak fiszbin, które podczas długotrwałego ruchu mogą powodować obtarcia (uwaga! brak fiszbin nie oznacza słabego podtrzymania, w biustonoszach Shocka za podtrzymanie odpowiedzialna jest specjalna konstrukcja),
- wytrzymałość, odporność na niszczenie i rozciąganie - nawet podczas prania w pralce,
- bardzo szeroka rozmiarówka, pozwalająca, by każda z pań mogła cieszyć się z uprawiania sportu bez skazywania swojego biustu na nadmierny ruch.

Wiem, wiem... Brzmi jak bajka, ale... Podczas rocznego używania Shocka nie zawiodłam się na nim ani razu (a przebiegłam w nim dystanse rozmaite - od 5 km po maraton). Podczas biegania przestałam odczuwać ból, zapomniałam o nadmiernym podskakiwaniu, wybiłam sobie z głowy minimalistyczne, sportowe piersi i przekonałam się, że obietnice producenta znajdują pokrycie w rzeczywistości. Nieprzesadzone okazały się też zapewnienia o trwałości biustonosza. Dziś mój roczny Shock wciąż prezentuje się znakomicie. Mam z nim jednak pewien problem. Przez ostatnie kilka miesięcy schudłam parę kilogramów i mój Shock zrobił się na mnie za duży. Propozycja współpracy ze strony polskiego przedstawiciela marki Shock Absorber przyszła więc w samą porę.

O KONIECZNOŚCI DOBRANIA WŁAŚCIWEGO ROZMIARU

 Marszczące się miseczki i zapięcie na ostatnia haftkę oznaczają, że biustonosz jest za duży.

Dobry stanik sportowy to tylko część sukcesu. Aby móc w pełni korzystać z jego dobrodziejstw, trzeba mieć również odpowiednio dobrany rozmiar. I w tym zakresie polski przedstawiciel Shock Absorbera dba o dobre imię marki. We wszystkich sklepach, w których biustonosze Shocka są dostępne, znajdują się ulotki ze wskazówkami, jak z tym doborem sobie radzić.
Oprócz tego systematycznie w różnych sklepach sportowych organizowane są spotkania, podczas których brafitterki pomagają paniom dokonać słusznego wyboru. Na najbliższe mieszkanki Warszawy nie muszą czekać zbyt długo.


 O REWOLUCJI


Mój nowy Shock z mniejszym o rozmiar obwodem i mniejszą o rozmiar miseczką jest nie tylko rewelacyjny, ale i rewolucyjny. Wyposażony jest bowiem w taśmę zintegrowaną z zatrzaskami, umożliwiającą podłączenie najpopularniejszych dostępnych na rynku monitorów pracy serca (m.in. Garmin, Polar, Suunto, Timex) bezpośrednio do stanika. "Po co ci taki?" - zapytają pewnie znajomi, którzy doskonale wiedzą, że biegam bez pulsometra. Ano po to, że teraz, kiedy nie będę musiała montować pod stanikiem niezwykle uciążliwego pasa czy innych zbędnych gadżetów, wreszcie będę miała pretekst, by spróbować.

To miejsce czeka na Twoją reklamę.

O SEX-APPEALU

Spotkałam się z opiniami, zwłaszcza wśród posiadaczek mniejszych biustów, że w stanikach sportowych nie czują się zbyt atrakcyjnie (bo spłaszczają biust, bo są zbyt zabudowane, bo wyglądają jak pancerz) i w związku z tym nie będą ich nosić. Po pierwsze: małe piersi również potrzebują wsparcia. Po drugie: w trakcie uprawiania sportu trzeba dbać przede wszystkim o bezpieczeństwo biustu, a nie o jego wygląd. Wyglądać to on musi dobrze po ćwiczeniach. Po trzecie: Shock Absorber ma w swojej ofercie parę modeli, które nie tylko niczego nie spłaszczą, ale i dodadzą kilka centymetrów. Po czwarte... Mnie akurat kiedyś powiedział mąż, że w staniku sportowym wyglądam o wiele bardziej seksownie niż w codziennym.
A zatem... Dziś za podkreślenie tego sex-appealu dziękuję firmie Biżuteria Sportowa, która specjalnie na sesję sprezentowała mi srebrny łańcuszek z wizerunkiem biegnącej dziewczyny, a za zrobienie tych seksownych zdjęć dziękuję Marcie Krupińskiej-Lorenc - mej ciotecznej szwagierce, a zarazem jednej z nosicielek Shocka.

O KONKURSIE

Jeśli chcesz powalczyć o jeden z dwóch zestawów (koszulka + torba ekologiczna), zajrzyj na Facebooka!

piątek, 17 października 2014

takie tam rozkminki

Tak sobie próbuję ostatnio rozwikłać zagadkę moich oszałamiających (oczywiście wedle moich standardów) sukcesów w Susku i Poznaniu... "Gratulacje, dobrze rozłożyłaś siły na sezon" - po maratonie napisał mi Marek Zakrzewski. I miło mi, że ma tak dobre zdanie na mój temat, ale... Ja i rozkładanie (czyli planowanie) czegokolwiek w bieganiu, to przecież dwa różne światy. A już rozkładanie sił... Toż ja mam wrażenie, że ostatnio kompletnie z sił opadłam. Przy okazji relacji z II Biegu Pamięci Marynarzy i Ułanów przyznałam się zupełnie szczerze, że nie mam czasu na treningi, a notoryczne zmęczenie i niedosypianie to obecnie moje drugie imię. Na fejsie zaś wyznałam bez kokieterii, że mąż i mama mogą poświadczyć, iż jadę ostatnio na oparach. A jednak... to właśnie w takim stanie wycieńczenia osiągnęłam swoje najlepsze w tym roku rezultaty. Oto kilka możliwych wyjaśnień, jakie przyszły mi w związku z tymi cudami do głowy.

1. TEORIA FIZYCZNA: w nabraniu prędkości pozwoliła mi lżejsza o około 5 kg waga. Choć... We Wrocławiu też prezentowałam już kategorię wagową K-60, a nie przyniosło to rezultatów...

2. SUPER OCZYWISTA TEORIA POGODOWA: wraz z nastaniem października skończyły się upały i szybsze bieganie przychodzi znacznie łatwiej.

3. TEORIA HORMONALNO-PSYCHOLOGICZNA: dzieje się ostatnio wokół mnie dużo. Dużo i pozytywnie. Ale też dużo i nieco stresująco. Wysoki poziom tego rodzaju aktywności fizycznej i psychicznej z pewnością wytwarza i pozwala utrzymać wysoki poziom adrenaliny. Jest wielce prawdopodobne, że to ona miała coś do powiedzenia podczas zawodów.

4. TEORIA CZYSTO HIPOTETYCZNA, ALE JAKAŚ TAKA MI BLISKA: gdy przez dłuższy czas jedzie się na oparach, organizm zaczyna się przyzwyczajać do ogólnego dyskomfortu i gdzieś dalej przesuwa się próg odczuwalności bólu. Mam wrażenie, że funkcjonując w takim trybie jak ostatnio nabawiłam się znieczulicy, zahartowałam się i uodporniłam tak, że ból związany ze zwiększeniem prędkości w biegu na 10 km, a także ból związany z pokonywaniem dystansu maratońskiego zdawał się pozostawać w mojej strefie komfortu. You know what I mean.

5. TEORIA BANALNA, DOTYCZĄCA ZWŁASZCZA MARATONU: w przeciwieństwie do Wrocław Maratonu w Poznaniu zrobiłam solidną podbudowę węglowodanową, dzięki czemu w trakcie biegu nie odcięło mi energii. Tak długo wzbraniałam się przed używaniem żeli, a tymczasem wygląda na to, że rodzice mojego sukcesu na nazwisko mają Enervit. Kwestia wyboru sportowych odżywek to, oczywiście, kwestia indywidualna, ale te akurat nie dość, że dały mi zastrzyk energii, to łagodząco wpłynęły na mój rozbiegany żołądek.

Produkty tej marki, jakby co, dostępne są w sklepie 4action.

6. TEORIA, którą zaserwowała mi Ola o bieganiu: "biegniesz szybciej, żeby szybciej się położyć?;p". I coś czuję, że to ona ma rację. Chyba powinnam iść spać. Bo te rozkminki nikomu i niczemu nie służą. A już na pewno nie mnie.

wtorek, 14 października 2014

w drodze po Koronę Maratonów Polskich, przystanek piąty i ostatni: nie do poznania

PROLOG
czyli
w drodze po Koronę Maratonów Polskich, przystanek pierwszy
(nigdy niepublikowany na blogu):
35. PZU Maraton Warszawski

28.09.2013, MOWA ANTYMOTYWACYJNA PRZED MARATONEM

Przygotowałam dziś do biegu stopy. Odebrałam pakiet startowy. Jak wygląda koszulka 35. Maratonu Warszawskiego, większość uczestników wie już od dawna. I wie ta większość, że jest na niej miejsce na wpisanie czasu. Jedni sugerują, by po biegu wpisać na pamiątkę ten, który się osiągnie, inni zaś, by przed biegiem w ramach motywacji wpisać ten, który planuje się osiągnąć.

Jakie są zatem moje plany?

W erze przed "zabieganymi po uszy", w tygodniu przed swoim maratońskim debiutem, wzięłam pod lupę wszystkie rady dotyczące maratonu, jakie podesłał mi brat, i dzień po dniu publikowałam na fejsie swój "antyporadnik biegacza". Podśmiewałam się w nim trochę z tych porad, by pokazać, że niektóre z nich ciężko jest biegaczom-amatorom wcielić w życie. Podśmiewałam się w nim trochę z tych porad, by pokazać, że są bardzo ogólnikowe i nie uwzględniają indywidualnych potrzeb i predyspozycji biegaczy. Również obserwacje, jakie poczyniłam podczas maratonu, pokazały, że wiele zawartych w nich przewidywań i założeń po prostu się nie sprawdziło. Bo każdy z nas jest inny, każdy przygotowuje się do maratonu i znosi jego trudy na swój sposób, każdy też wiąże z nim inne plany.

Jakie są zatem moje plany?

Dzień po maratońskim debiucie zamieściłam na fejsie post:

"- Mogę wam coś doradzić? - na pierwszych kilometrach maratonu zaczepił mnie i Iza Binkowska starszy pan, zwany dalej Dziadkiem Dobrą Radą. - Nie gadajcie tyle, bo to zabiera energię i nie będziecie miały siły biec.
- Ale jak będziemy sobie rozmawiać, szybciej nam minie czas - wiedziałyśmy z Izą swoje.

I tak gadki szmatki, wzajemna motywacja, czas mijał, kolejne kilometry też i... no cóż... Moje założenie było takie, by w ogóle doczłapać się do mety i zmieścić się w limicie czasowym, czyli w sześciu godzinach.
I może faktycznie trzeba było posłuchać pana, bo założenie niestety rozminęło się z rzeczywistością. Metę minęłam po 04:55:24. A dziadek przybiegł za nami."

I podśmiewałam się trochę z Dziadka Dobrej Rady. Bo przecież nie wszyscy muszą całą energię wkładać tylko w bieg, nie wszyscy mają w planach bicie rekordów. Niektórym wystarczy fakt, że maraton ukończą, a niektórym tylko, że wezmą w nim udział.

Jakie są zatem moje plany?

Umówiona jestem z jedną taką Nola Szule na klub dyskusyjny. Porozmawiamy sobie o życiu, sztuce, facetach, pogodzie czy czymkolwiek. Być może nawet opowiem jej o tym, że jak zakładałam grupę "zabiegani po uszy", nie przypuszczałam, iż uda mi się zjednoczyć grono osób z tak bardzo różnym bagażem światopoglądowym, życiowym, biegowym i zawodowym. Że nie wierzyłam, iż to wszystko przetrwa. Że nie sądziłam, iż wejdzie na stopę towarzyską. A już na pewno nie myślałam, iż przyłączą się do nas osoby, których nigdy w życiu nie widziałam na oczy i wspólnie utworzymy oficjalny maratoński team.

Jakie są zatem moje plany?

Prędkość? Tempo? Zakładany czas ukończenia? Rzecz w tym, że w zasadzie nie mam planów. Oprócz tego, by nie napinać się, nie dać się zwariować i nie przestać czerpać z tego radości. Z teamem "zabiegani po uszy" zadowoli mnie nawet ostatnie miejsce.

30.09.2013, THE DAY AFTER THE MARATHON

Nie miałam żadnych planów odnośnie tempa, prędkości i czasu, a jednak udało mi się poprawić poprzedni rezultat o 25 minut.
Nie miałam żadnych planów w związku ze startem "zabieganych po uszy" w mistrzostwach drużynowych, a jednak na 65 sklasyfikowanych drużyn znaleźliśmy się na 54. miejscu.
Nie miałam żadnych planów, by namawiać znajomych na kibicowanie, a jednak poza Justyna która zaoferowała się przejąć ode mnie tuż po starcie ciepłą bluzę, natknęłam się na trasie na Piotrka Nowaka, który wzruszył mnie swoim "Gosia, chcesz wodę albo izotonik?", a potem jeszcze zrobił mi kilka fot, które będą jednymi z nielicznych dowodów mojego udziału w 35. Maratonie Warszawskim. A jednak na stadionie czekało kilka osób, które wołały mnie, gdy jak sarenka (podobno) finiszowałam i mijałam linię mety - czego i tak nie widziałam ani nie słyszałam.
Nie miałam w planach żadnych odcisków, a jednak po raz pierwszy w mojej biegowej karierze zdarzył się jeden. Dzięki czemu mogłam się przekonać o troskliwości męża, którego sobie kiedyś wybrałam, i o nieskuteczności plastrów, które dostałam w pakiecie startowym.

Miałam w planach napić się po maratonie piwa. I się napiłam. Zdecydowanie za dużo.
Miałam w planach zjeść po maratonie kurczaka w cieście kokosowym z frytkami. I zjadłam. Zdecydowanie za dużo i za późno.

Z braku planów zawodowych miałam w planach na jesień: wyjechać gdzieś z Piterem, odpocząć sobie, zrobić w domu wielkie porządki, wziąć udział w kilku imprezach biegowych, pospotykać się z krewnymi i znajomymi, ponarzekać na brak pracy, zarejestrować się jako bezrobotna... A jednak wczoraj wieczorem, gdy po trudach nie-tylko-maratońskich wróciłam wreszcie do domu, przeczytałam pewną wiadomość, odbyłam pewną rozmowę telefoniczną i... w ciągu paru chwil nastąpiła zmiana planów.

Nie miałam w planach nie mieć syndromu "the day after the marathon" (dla niewtajemniczonych: http://www.youtube.com/watch?v=m-hCuYjvw2I), a jednak - niewiarygodne - nie mam.
Taaak... zde-cy-do-wa-nie... nie-plany wychodzą mi znacznie lepiej. Ba, jestem mistrzynią nie-planów.


 CZĘŚĆ ZASADNICZA

Tak czytam sobie swoje zeszłoroczne fejsbukowe wpisy, swoje wspomnienia z początków drogi po Koronę Maratonów Polskich i oprócz rozrzewnienia nachodzi mnie taka oto refleksja: przynajmniej dwie rzeczy w ciągu tego roku z kawałkiem pozostały niezmienne: wciąż jestem mistrzynią nie-planów (tylko że teraz to się nazywa "wielką improwizacją") i wciąż przed maratonami maluję paznokcie. Ba, z tych pomalowanych paznokci uczyniłam nawet motyw przewodni całego cyklu (patrz: Dębno, Kraków, Wrocław).

09.10.2014

Większość osób szykujących się na Poznań zastanawia się od jakiegoś czasu, jak powinien wyglądać ich okres przygotowawczy w ostatnim tygodniu przed maratonem. Ja zaś - ponieważ i tak przygotowywać się nie mam kiedy (ach te uroki awansu) - swoje problemy w związku z ostatnimi szlifami przedmaratońskimi ograniczyłam do problemu wyboru lakieru do paznokci.
Brałam pod uwagę pełną nadziei zieleń, żałobną (pożegnalną) czerń, pełną temperamentu czerwień, aż w końcu... Uznałam, że zamykam pewien cykl, koło się domyka, a ja w pewnym sensie wracam do punktu wyjścia, zatem najlepszym kolorem byłby ten, w którym zaczynałam drogę po Koronę Maratonów Polskich - ten, w którym w zeszłym roku przebiegłam 35. Maraton Warszawski.
Z tym mocnym postanowieniem poszłam wczoraj do salonu kosmetycznego i... W stanie totalnego zmęczenia i niewyspania (ach te uroki awansu)... No co tu dużo mówić. Na moich paznokciach wylądowało Dębno. Fatalna pomyłka.





DĘBNO
POZNAŃ
PODRÓŻ Samochodem. Po pozytywnych doświadczeniach z Wrocławia znów postawiliśmy na Polski Bus. Szybko, tanio... no i... po drodze można było zająć się robótkami ręcznymi (czytaj: produkcją koron).
PASTA PARTY Makaron był smaczny, pożywny i w cenie pakietu. Tu jedyne niepozytywne zaskoczenie: za zjedzenie makaronu trzeba było dopłacić 2 zł. A nie wyglądał on na tyle zachęcająco, by ten koszt ponieść.
NOCLEG Sala gimnastyczna, przy czym... „niespodzianka - okazało się, że biegacze są gatunkiem właściwie niechrapiącym.” Sala gimnastyczna, przy czym... nie wiem, jakbym spała, gdyby pary stoperów nie pożyczył mi Paweł Potempski :)
PLANY Oficjalnie: nie miałam żadnych. Nieoficjalnie: marzyło mi się złamanie 04:30, a przynajmniej zrobienie nowej życiówki. Byłam świeża, wypoczęta, dopiero zaczynałam sezon biegowy, za sobą miałam przyzwoicie przetrenowaną zimę, a mimo to nie udało się. Czas 04:32:46 był dla mnie rozczarowaniem. Oficjalnie: ukończenie. Nieoficjalnie: też ukończenie. Byłam zmęczona, niewyspana, od dłuższego czasu nie trenowałam, jak należy (z powodów wciąż tych samych, o których pisałam w poprzedniej notce), maratonem w Poznaniu kończyłam sezon biegowy, a mimo to... czasem 04:14:01 ustanowiłam swój nowy rekord i poprzednią życiówkę poprawiłam o 12 minut i 11 sekund.
BIEGANIE W GRUPIE To był jeszcze etap, gdy myślałam, że dobre rezultaty mogę osiągnąć jedynie biegnąc w grupie, że potrzebuję motywacji w postaci innych osób, że towarzystwo pozwoli zapomnieć o trudach królewskiego dystansu. Maraton w Poznaniu udowodnił z całą mocą, że jedynym źródłem motywacji jestem ja sama, że najlepsze rezultaty osiągnąć mogę tylko i wyłącznie, gdy będę biegła swoim tempem, nie dostosowując się do nikogo i słuchając jedynie własnego organizmu, własnego oddechu i bicia własnego serca.
KIBICE „Na starcie powitały nas tłumy kibicujących mieszkańców. Trzeba przyznać, że podobnie jak organizatorzy i pomagający im wolontariusze kibice w Dębnie są wyjątkowo przyjaźnie nastawieni do zawodników. Widać było, że ta impreza to dla nich naprawdę wielkie święto. I to święto, które obchodzą tylko raz do roku, wobec czego - w przeciwieństwie do warszawiaków - nie mają zbyt wielu okazji, by przestać lubić biegaczy.” Kibice z Poznania przebili tych z Dębna po całości i sprawili, że moja teoria dotycząca zaangażowania kibiców w Dębnie legła w gruzach. Okazało się, że duże miasto, które ma więcej niż jedną masową imprezę biegową w roku, też może kochać biegaczy. Co tam się działo - tego się nie da opisać, a ile dobrych kapel uprzyjemniało nam drogę swoją muzyką – tego się nie da policzyć.
POGODA Nie dla biegaczy. Spór na temat prognozy pogody stał się jednym z gorętszych tematów dzień przed maratonem. Brat obstawiał słońce i temperaturę powyżej 20 stopni. Paweł Potempski – zachmurzenie i temperaturę około 17 stopni. Na szczęście starszy brat nie zawsze ma rację. Tym razem pogoda okazała się mniej gorąca niż sama dyskusja i sprzyjała biegaczom.
TRASA „Składała się ona z czterech pętli - dwóch mniejszych, prowadzących ulicami Dębna i dwóch większych, prowadzących ulicami trzech miejscowości: Dębno - Dargomyśl - Cychry - Dębno.” Tak jak lubię, jedno duże okrążenie. Najbardziej emocjonująca część trasy: odcinek prowadzący przez INEA Stadion. Profil trasy: nie najłatwiejszy, sporo podbiegów. Do wglądu tutaj: http://marathon.poznan.pl/strefa-zawodnika/trasa/
PUNKTY ODŚWIEŻANIA I ODŻYWIANIA „Punkty odświeżania (zaopatrzone w wodę) oraz punkty odżywiania (zaopatrzone w wodę, izotonik, herbatę, banany, pomarańcze, ciastka i kostki cukru) rozmieszczone były dość gęsto. Ale... tu pojawił się drugi zarzut wielu uczestników: w niektórych dość szybko zabrakło wody i/lub kubeczków.” Punkty rozmieszczone co 5 km. Mnie to wystarczyło, ale według niektórych powinny być rozmieszczone gęściej. Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdyby zwyciężyła prognoza pogody mojego brata.
Za to organizacja punktów (rozmieszczenie na bardzo długim odcinku i po obu stronach ulicy) oraz zaopatrzenie (woda, izotoniki, cukier, czekolada, banany i pomarańcze) bez zarzutu. I, oczywiście, wszystko w białych rękawiczkach :)
ODŻYWIANIE W TRAKCIE BIEGU Tylko i wyłącznie to, co oferowane było przez organizatorów w punktach: banany i herbatniki. Czekolada popijana wodą z menu organizatora oraz... od jakiegoś czasu zaczęłam eksperymentować z żelami. Do Poznania, dzięki wygranej w konkursie portalu 4 Run (m.in. batonik marki Squeezy) i uprzejmości Karola, który sprezentował mi dwa specyfiki marki Enervit (żel oraz koncentrat z kofeiną), przyjechałam dobrze zaopatrzona. Nie tylko nie zaszkodziło, ale i pomogło.
TOI TOI „Wracając do mojego biegu z Anią i Grzesiem /.../, od samego początku umowa była taka, że osoba, która będzie musiała oddalić się na stronę, spręża się jak najszybciej i dogania resztę. I co tu dużo mówić... Jak zwykle zdradziły mnie TOI TOIe. Mniej więcej po przebiegnięciu połowy trasy utknęłam w jednym takim na dłużej. Strata do Ani i Grzesia zrobiła się na tyle duża, że nie zdołałam jej zniwelować. Co prawda jeszcze przez kilka kilometrów po wyjściu z niebieskiej budki bardzo się starałam nadrobić stracony czas, ale nie dość, że moje starania nie przyniosły oczekiwanego rezultatu, to jeszcze osłabiły motywację i przyśpieszyły spotkanie ze "ścianą". „ Jeden pit-stop musiał być. Ale nawet on nie był w stanie wybić mnie z rytmu.
ŚCIANA „Zazwyczaj miewałam ją dopiero po 35. kilometrze. Teraz wyrosła na 30-tym!!! Od tego momentu odechciało mi się jakiejkolwiek walki, a bieg zaczął się przeplatać z marszem.” Brak. Nie licząc tego jednego pit-stopa, maraton przebiegłam od początku do końca w miarę wyrównanym tempem. W końcówce wciąż miałam wystarczająco dużo sił na finisz. Po raz pierwszy w związku z udziałem w maratonie nie odczułam żadnego dyskomfortu. No... może nie licząc tych kilku chwil przed startem. Bo ucisk w żołądku zdradzał, że poznańskim biegiem stresowałam się jak żadnym dotąd.
ODCZUCIA PO Fizycznie: „Po biegu nie stwierdziłam na stopach żadnych otarć, odcisków ani odprysków lakieru na paznokciach. Kładąc się wieczorem do łóżka, nie miałam nawet typowej dla mnie pomaratońskiej telepki. Następnego dnia rano obudziłam się bez żadnych zakwasów i innych syndromów dnia po maratonie. A od wtorku bezboleśnie wróciłam do cyklu treningowego.”

Psychicznie: niedosyt.
Fizycznie: Po biegu nie stwierdziłam na stopach żadnych otarć, odcisków ani odprysków lakieru na paznokciach. Kładąc się wieczorem do łóżka, nie miałam nawet typowej dla mnie pomaratońskiej telepki. Następnego dnia rano obudziłam się bez żadnych zakwasów i innych syndromów dnia po maratonie. A we wtorek (czyli dziś) bezboleśnie udaję się na trening Teamu ASA – Biegiem po Zdrowie.


 Psychicznie: spełnienie.
PLANY NA PRZYSZŁOŚĆ Jak już zdobędę Koronę Maratonów Polskich, to... nigdy więcej żadnych maratonów. Cholera... Pobiegłabym sobie jakiś maraton... Po co czekać do przyszłego roku? Niech no tylko spojrzę w swój grafik i kalendarium biegowe na październik...

 EPILOG Z MORAŁEM

Wiem, że często bardziej przychylnym okiem patrzymy na zawody, w których dobrze nam poszło, ale... Poznań Maraton starałam się ocenić naprawdę rzetelnie i przed wystawieniem laurki wysłuchałam wielu opinii i wiele przeczytałam. Nie pozostaje mi nic innego, jak stwierdzić, że był to najlepszy tegoroczny maraton, w jakim brałam udział. Miał większy rozmach niż Dębno (w Poznaniu sklasyfikowano 6325 osób, a w Dębnie 2074), organizacyjnie kładł na łopatki Kraków (zresztą, to akurat nie było trudne), a nowoczesnością bił na głowę zabarwiony PRL-owską nutą Wrocław. Obiekty, infrastruktura i usługi, jakie dostali do dyspozycji biegacze, stały na naprawdę wysokim poziomie.

przyłapana gdzieś na trasie

Przeprowadziłam niedawno w pracy jakąś rozmowę z moim nowym kierownikiem (nie, nie, moja ukochana Ania nie została zwolniona za swoje poglądy o wybieganych pracownikach, lecz to ja - chyba w ramach uznania i nagrody - przeniesiona zostałam do nowego sklepu). Po krótkiej wymianie zdań...
- Rozumiem, że jesteś taką osobą, która nie lubi stać w pracy bezczynnie i zawsze musi coś robić? - usłyszałam. - I pewnie jesteś z tych, którzy lubią kończyć to, co zaczęli?
- Tak - potwierdziłam. A dziś jeszcze mogę dodać, że lubię kończyć mocno i z przytupem. I że w powiedzeniu, iż prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, a nie jak zaczyna, zamieniłabym tylko jedno słowo. W miejsce "mężczyzny" wstawiłabym "człowieka". Bo zasada nieosiadania na laurach i starania się o to, by dobre pozostawało nie tylko pierwsze wrażenie, obowiązywać powinna bez względu na płeć.

Wiem, że tę anegdotę przytoczyłam już w notce "coś się kończy, coś się zaczyna". Przywołałam ją przy okazji swojego ostatniego startu w cyklu "Szybko po Woli" (swoją drogą, finał tego Grand Prix odbył się, gdy byłam w Poznaniu, a u Janka Golenia czeka na mnie jeszcze medal i ponoć jakaś nagroda za ukończenie wymaganej liczby biegów i 4. miejsce w kategorii K-35), przywołuję ją i teraz - na dowód, że wówczas nie kłamałam.

God save the queen. Mocno i z przytupem + uśmiech przez łzy wzruszenia.

Co do tej fatalnej pomyłki na paznokciach zaś... Jak widać, poza kolorem paznokci 15. Poznań Maraton w niczym nie przypominał 41. Maratonu Dębno. Wszelkie symbole, porównania, znaki i przesądy powstają wyłącznie w naszych głowach. I tak naprawdę tylko od nas zależy, czy im ulegniemy, czy postaramy się je przełamać. Wszak, jak głosi staropolskie przysłowie, maraton biegnie się głową, a nie nogami. A już na pewno nie kolorem lakieru do paznokci.

królowie życia

sobota, 11 października 2014

satysfakcja biegowa

No cóż... nowe wyzwania zawodowe to często (oprócz dumy i satysfakcji) chroniczny brak czasu (m.in. na treningi) oraz notoryczne zmęczenie i niedosypianie. Tak więc, gdy w niedzielę 5-go października po dwóch bardzo ciężkich, bardzo stresujących i bardzo długich dniach pracy jechałam do miejscowości Susk Stary koło Ostrołęki na II Bieg Pamięci Marynarzy i Ułanów poległych w 1920 roku (10 km), byłam w stanie niesamowitego wycieńczenia. Na zawody jechałam też... chciałoby się rzec... pełna obaw. Ale... tak naprawdę, nim w samochodzie brata zdążyłam się zacząć obawiać na dobre, po prostu padłam, zasnęłam i obudziłam się dopiero tuż przed Suskiem.

Ale, ale... Dlaczego 5-go października wybrałam się aż pod Ostrołękę i skąd w ogóle pomysł na taki dziwny bieg, skoro tego samego dnia wraz z pewnym bankiem i wieloma tysiącami uczestników biegła Warszawa? Żeby wyjaśnić sprawę, trzeba cofnąć się o rok, kiedy to...
- Mam już dość tych masówek i tego "Biegnij, Warszawo" - oznajmił  Żuczek. - Full ludzi, mnóstwo kasy - argumentował. - A I Bieg Pamięci Marynarzy i Ułanów to impreza kameralna i niedroga. Póki co zgłosiło się mniej niż 100 osób, więc będzie szansa powalczyć o jakieś dobre miejsca. Zwłaszcza dla dziewczyn. Bo kobiet zapisało się naprawdę niewiele.

Paweł drążył temat w naszej grupie, drążył i wydrążył. Rok temu czteroosobowa paczka (niestety ja pracowałam wtedy jeszcze na planie filmowym i byłam "niezastąpiona") wyruszyła na podbój Suska. Sporo się potem nasłuchałam różnych historii. O policjantach, którzy wlepili bratu mandat tuż przed biurem zawodów. O organizatorach, którzy - zebrawszy skargę od brata i kilku jeszcze poszkodowanych - przegonili niedobrych policjantów i zwrócili kasę za mandaty. O świetnej atmosferze, podiach, szczęśliwym losowaniu nagród, wypasionym ognisku i tzw. lokalnych trunkach. Nie powiem, pękałam z zazdrości, że mnie tam nie było i miałam nadzieję, że może uda się za rok.

No więc, jak już wiadomo, udało mi się odwiedzić w tym roku Susk. W towarzystwie męża, brata i pana Jureczka w roli uczestników oraz mamy i bratowej w roli kibiców. Gdy po przejechaniu około 120 km wysiadłam z samochodu, moim oczom ukazał się taki widok:

 kompleks Dziki Zakątek

A gdy udałam się do biura zawodów, moim oczom ukazał się widok taki:


Z tych dwóch stolików przy moim samopoczuciu nastawiałam się jedynie na ten pierwszy. Zdobycie pucharu wydawało mi się misją niemożliwą, poprawienie życiówki też zdawało się leżeć tego dnia poza moim zasięgiem. Jedyne, o czym miałam odwagę pomarzyć i na co widziałam jeszcze cień szansy, to utrzymanie passy biegania 10 km poniżej 50 minut. Naprawdę chciałam sobie udowodnić, że to już norma, a nie przypadek.

Po sygnale rozpoczynającym bieg sprawa (oczywiście wedle moich standardów) potoczyła się dość szybko. Bo - jak się później okazało - w 00:48:54.75 (tak, tak... nowy rekord). Już na samym początku spokojnie wyprzedziłam wszystkie kobiety znajdujące się w moim polu widzenia, a potem biegłam bez szaleństw, starając się kontrolować stoper i sytuację za plecami. Bo kobiety, które biegły przede mną (nawet nie miałam pojęcia, ile ich tam jest) były poza zasięgiem - i mojej formy, i moich zdolności, i mojego wzroku.

Gdzieś po drodze. Trasa była przyjemna i sprzyjała dobrym wynikom. Jedynymi przeszkadzajkami były na niej jadący konno ułani, którzy zapominali się czasem i zajmowali całą szerokość drogi.
Mój najostrzejszy, najszybszy i najbardziej emocjonujący finisz ever.


Na ostatniej prostej, chyba jakieś 100 m przed metą, na karku poczułam (tak mi się przynajmniej zdawało) oddech dużo młodszej od siebie rywalki. Pewności nabrałam, gdy jedna z jej koleżanek wyszła jej naprzeciw i zaczęła ją dopingować.

- Dawaj, Agata! Szybciej! Zagęszczaj krok! Już ją masz! - usłyszałam.
- Ja też mogę szybciej. A zamiast krok zagęszczać, po prostu go wydłużę - pomyślałam.
- Jeszcze trochę, Agata! Ona słabnie!
- Ja słabnę? Ja słabnę? No fakt... Chyba nie wytrzymam tempa tego finiszu. Za stara jestem.
- Nie zabiegaj jej drogi, koleżanko, bo zostaniesz zdyskwalifikowana! - to hasło rzucone pod moim adresem było chwytem poniżej pasa. Niczego nikomu nie zabiegałam. - No dawaj! Ona naprawdę zwalnia! - koleżanka Agaty kibicowała w najlepsze. 
A ja... Może i faktycznie trochę zwolniłam, ale Agata zwolniła jeszcze bardziej. Bieg ukończyłam 3 sekundy (według czasu netto) przed nią. I to o mnie powiedziano:
- Właśnie na metę wbiegła trzecia kobieta.

Na focie oprócz mnie mąż oraz woda, róża, batonik i medal, które otrzymałam na mecie. Nie miałam siły pozować, ale brat uznał, że te emocje trzeba uwiecznić na świeżo.

Oficjalne wyniki przyniosły kolejne dobre wieści. Kobiece podium podzieliło się między reprezentantki trzech różnych kategorii wiekowych. Tak więc oprócz trzeciego miejsca w OPEN KOBIET przypadło mi jeszcze w udziale pierwsze miejsce w kategorii K2 (31-45 lat).

Drugie miejsce w kategorii K2 zajęła Agnieszka z zaprzyjaźnionego klubu z mojego osiedla Trucht Tarchomin Team.

Oprócz pucharu nagrodą była super fajna poduszka. Miewam na niej całkiem interesujące sny.
Bez komentarza
Pełnia szczęścia.
No co ja Wam mogę jeszcze powiedzieć. Opisać radość i wszystkie towarzyszące mi emocje? Chyba nie muszę. Mogę jeszcze tylko dodać, że legendy na temat atmosfery Biegu Pamięci Marynarzy i Ułanów, gościnności jego organizatorów, ilości losowanych upominków (każde z nas miało w tym względzie szczęśliwy numer) oraz jakości lokalnych trunków nie zostały przesadzone, a gdy kobieta pachnie zwycięstwem, sukcesem i satysfakcją, mężczyznom nie przeszkadza nawet zapach jej potu.



Moi adoratorzy. Na zdjęciu zabrakło tylko pana Waldka ;)
 
Po tak emocjonującym dniu na swojej nowej poduszce spałam długo i szczęśliwie.

czwartek, 9 października 2014

satysfakcja zawodowa


W drodze ze sklepu w Galerii Mokotów do sklepu w Arkadii, który lada moment ma się otworzyć, trafiłam na jakiś czas do New Balance - Złote Tarasy.
- No i jak idą rozmowy rekrutacyjne? - zapytałam gdzieś pomiędzy układaniem ubrań a układaniem butów Michała, swojego przyszłego kierownika.
- Przyszły dwie fajne osoby - odpowiedział Michał. - Ale jedna z nich nigdy wcześniej nie pracowała jako sprzedawca.
- No wiesz... Ja też nie miałam takiego doświadczenia przed podjęciem pracy w New Balance.
- Naprawdę? - zdziwił się Michał. - A co robiłaś?
- Byłam filmowcem - przyznałam się bez bicia.
- Naprawdę??? - Michał zdziwił się jeszcze bardziej, a potem wyznał: - Trzy razy zdawałem w Łodzi na reżyserię, ale się nie dostałem. Myślałem potem nawet o prywatnej szkole Lindy, lecz w końcu trafiłem tutaj.
- No widzisz... Ja przepracowałam na planie filmowym kilkanaście lat. I też trafiłam tutaj.

A potem... Potem wróciłam do układania ubrań i butów. Byłam gdzieś pomiędzy wiązaniem sznurówek w modelu 410 a wiązaniem sznurówek w modelu 420, gdy do sklepu wszedł mężczyzna i... co nie zdarza się często...
- Dzień dobry - powiedział miłym i uprzejmym głosem.
- Dzień dobry - odpowiedziałam, a po kilku sekundach dotarło do mnie, że to przecież Wojtek Mecwaldowski we własnej osobie.
Podczas całej jego wizyty biłam się z myślami: podejść do niego czy nie podejść? Z jednej strony pracowaliśmy razem (jeśli mnie pamięć nie myli, byłam świadkiem jego fabularnego debiutu), a z drugiej... to było tak dawno temu, ja się od tego czasu zmieniłam... Z pewnością mnie nie pamięta, z pewnością mnie nie pozna - uznałam w myślach i przystąpiłam do wiązania sznurówek w modelu 430.


Wojtek zaczął się już zbierać, rzucił wszystkim pracownikom grzeczne "do widzenia", jedną nogą był już praktycznie poza sklepem i wtedy...
- Ojej, to ty! - usłyszałam i powitana zostałam jak stara, dobra znajoma.
Pogadaliśmy sobie jakiś czas. Opowiedziałam mu swoich wahaniach, opowiedziałam mu, jak to się stało, że jestem tu, gdzie jestem...
- A ty... zagrałeś dobrą, docenioną przez recenzentów rolę w fajnym filmie, więc pewnie... - miałam właśnie stwierdzić, że pewnie na brak propozycji nie narzeka, gdy Wojtek mi przerwał.
- Mówisz o "Dziewczynie z szafy"?
- Tak - potwierdziłam.
- Od tego czasu telefon praktycznie milczy.


- Czy my mamy prawo go znać? - po wyjściu Wojtka zapytali mnie kolega i koleżanka z pracy.
- Tak - odpowiedziałam. - Z ekranu. To aktor.
"Ojej, jaką śmieszną rolę zagrał tu, a jaki zabawny był tam...." - kolega i koleżanka zaczęli mówić jedno przez drugie. A ja... jeśli jeszcze czasem bywało mi przykro, że nie bawię się już w kręcenie filmów, to właśnie przykro mi być przestało. Bo rozumiem, że takie proste spisywaczki cyferek jak ja bez problemu można zamienić na młodsze, tańsze, milsze, ładniejsze i zdolniejsze, ale... tego, że telefon Mecka tak po prostu milczy, nie jestem w stanie pojąć.

(16.09.2014)

- Wiesz... - powiedziała mi kiedyś Martyna, moja trenerka z Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie. - Znam sporo osób, którym bieganie otworzyło nowe perspektywy zawodowe.
To było w czasach, gdy po wielu miesiącach bezrobocia dojrzałam do rezygnacji z pracy w branży filmowej. Nie miałam wtedy jeszcze jasnej wizji tego, co mogłabym robić. Bo niby co mogłaby robić prawie czterdziestoletnia humanistka (z wykształcenia polonistka i filozofka) po kilkunastu latach kręcenia filmów, seriali i teatrów TV? Wiedziałam, że jakkolwiek bogata i imponująca jest moja "filmografia", dla normalnego pracodawcy nigdy nie będę poważnym kandydatem na pracownika. No więc nie miałam jasnej wizji swojej przyszłości zawodowej, ale byłam przekonana co do jednego: chciałam, by nowa praca tak jak poprzednia miała związek z moimi pasjami. Tak się złożyło, że od dwóch lat na szczycie moich pasji znajduje się bieganie i (nie ma się co czarować) to pewnie ten fakt zadecydował, że w połowie maja moje CV doczekało się odzewu od ludzi z sieci sklepów New Balance i zatrudniona zostałam na stanowisko sprzedawcy w sklepie w Galerii Mokotów. Tak, wiem, wszyscy mi powiedzą, że praca sprzedawcy to nic takiego, ale... nie ukrywam i nigdy nie ukrywałam, że dla mnie było to olbrzymie wyzwanie i prawdziwa rewolucja. O tym, przez jaką gamę stanów emocjonalnych przeszłam w związku z tą zmianą, doskonale wiedzą ci, którzy przez ostatnie 4,5 miesiąca mieli okazję ze mną biegać. Wiedzą oni również - choć to niektórym wyda się nieprawdopodobne - że praca sprzedawcy stała się dla mnie w wielu momentach źródłem satysfakcji. Zwłaszcza, gdy sprzedaż dotyczyła kolekcji biegowej. Cieszyli mnie ludzie, którzy wyrażali swe zadowolenie, iż podczas dobierania butów biegowych trafili właśnie na mnie. Cieszyli mnie ludzie, którzy zadowoleni z wyboru wracali po więcej. Cieszyli mnie ludzie, którzy wracali, by przyznać mi rację (np. w związku z wybranym przeze mnie dla nich rozmiarem obuwia). Niektóre z tych osób z pewnością na długo zapamiętam wraz z zakupionym przez nich modelem.

- Czy poznaje mnie pani? - zagadnął mnie kiedyś pewien klient.
- No jasne - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. W końcu spędził w "moim" sklepie sporo czasu i sporo czasu przegadaliśmy o jego planach maratońskiego debiutu i kupowaliśmy buty dla jego kolegi przez telefon. - Wybraliśmy "Bostony", a dla kolegi "Nowe Jorki". I jak? Dobrze się sprawują? - zapytałam
- Tak. A teraz proszę wybrać coś dla naszych żon.

- Czy poznaje mnie pani? - ten sam klient zaczepił mnie na stoisku New Balance na expo w przededniu 36. Maratonu Warszawskiego. Wszystkie symptomy związane z debiutem na królewskim dystansie miał w pełni. "A jak się ubrać?", "a jak pobiec?", "a jak to?", "a jak tamto?"... Pogadaliśmy jakiś czas, a gdy już się zbierał...
- A wiesz... - (tak, tak, nie wiadomo kiedy, jakoś tak naturalnie przeszliśmy na ty) - ...nie spotkasz mnie już w Galerii Mokotów. Przeniesiona zostałam do nowego salonu New Balance w Arkadii.
- Wiem, zauważyłem... Byłem tam niedawno.

No właśnie... Bo moje ostatnie spotkanie z tym klientem odbyło się w dniu dla mnie bardzo wyjątkowym. W dniu gdy awansowana na zastępcę kierownika wzięłam udział w otwarciu największego sklepu New Balance w Polsce.

Taka sytuacja...
- Ojej, ale mi ciepło. Muszę usiąść - stwierdził wczoraj jeden z panów odwiedzających nasz sklep.
- Fakt - potwierdziliśmy. - Atmosferę mamy tutaj gorącą.
- Ale nie o to chodzi. Ciepło mi się zrobiło z wrażenia na widok tej biegowej ścianki.

No jak tak, to my się mu wcale nie dziwimy. Część biegowa New Balance - Arkadia to nasza prawdziwa duma.



- Wiesz... - powiedziała mi kiedyś Martyna, moja trenerka z Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie. - Znam sporo osób, którym bieganie otworzyło nowe perspektywy zawodowe.
I miała rację. Dziś - doceniona za swoją pracowitość, sumienność i zaangażowanie - czuję się jedną z takich osób. Nawet jeśli jeszcze czasem ręce drżą i serce mocniej wali, gdy pojawia się jakaś filmowa propozycja nie do odrzucenia. Nawet jeśli jeszcze czasem zdarza mi się trafić na pokaz filmu, przy którym pracowałam i znaleźć w nim jakąś cząstkę siebie. Nawet jeśli czasem zdarza mi się spotkać z ludźmi z branży filmowej i przypomnieć sobie wspólnie spędzony czas - po brzegi wypełniony intensywnymi emocjami. Nawet jeśli...

Wchłonięta, przetrawiona i wysrana. Takie mniej więcej odczucia towarzyszą mi po obejrzeniu premierowego pokazu "Między nami dobrze jest" Grzegorza Jarzyny. Przy czym niewiele to ma wspólnego z samym "widowiskiem filmowo-teatralnym", a raczej z... Zresztą... nieważne... Dzisiejsze zmęczenie, kilka kieliszków wina i świadomość, że jutro na nogach będę od 5.00 do nieskończoności, nie pozwalają mi dłużej rozkminiać tego stanu emocjonalnego. Nie pozostaje mi nic innego jak wskoczyć w "swoją pościółkę w prosiaczki i... chrapś, chrapś... Strasznym jestem śpiochem".
(29.09.2014)

Tak właśnie napisałam niedawno na swoim prywatnym profilu na fejsie. Rozkminka mojego stanu emocjonalnego z tamtego wieczoru była jednak zupełnie banalna. Ot po prostu w tamtym miejscu i w tamtym gronie poczułam się jak ktoś zupełnie obcy. Poczułam, że to już nie jest mój świat.