Jakież więc było moje zdumienie, gdy w ostatnią sobotę stawiłam się na campingu nieopodal Stadionu Olimpijskiego, w okolicach którego usytuowany był start i meta 32. Wrocław Maratonu. W domkach, w których wraz z krewnymi (a w zasadzie jednym) i znajomymi miałam spędzić przedmaratoński nocleg, nie zagościł jeszcze XXI wiek. Tu PRL wył z każdego kąta, a czas nie tyle stanął w miejscu, co wykonał parę kroków wstecz. Gdy zobaczyłam je po raz pierwszy, nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać... Gdy zobaczyłam je po raz pierwszy, nie wiedziałam też, że te "parę kroków wstecz" stanowić będzie najlepsze podsumowanie biegu, jaki odbył się 14.09.2014.
Właściwie nie umiem powiedzieć, co się podczas tego maratonu wydarzyło. Pierwsza połowa poszła mi jak z nut. Biegłam sama, więc nie traciłam energii ani na pogaduszki, ani na dostosowywanie się do cudzego kroku. Kilometr po kilometrze zerkałam na stoper, by stwierdzić, że biegnę równym, miarowym tempem. Gdybym je utrzymała albo nawet odrobinę spowolniła, nową życiówkę miałabym w kieszeni. W każdym punkcie odświeżania i odżywiania, nie zatrzymując się, piłam wodę. Na tyle dużo, by zaspokoić pragnienie. Na tyle mało, by uniknąć jej nadmiaru w pęcherzu i konieczności korzystania z TOI TOI-a. Na wszelki wypadek zrezygnowałam z lekko gazowanych izotoników. Po pozytywnych doświadczeniach z shotem wypitym podczas półmaratonu w Krynicy na zawody zaopatrzyłam się w żele. No dobra, nie testowałam ich nigdy wcześniej, ale nie zaszkodziły. Aczkolwiek... również nie pomogły. Nie poczułam po nich żadnego przypływu mocy. I może to był właśnie ten punkt, w którym zawaliłam. Bo może zamiast żeli powinnam była pochłaniać po prostu dostarczone przez organizatora banany i kostki cukru. Może, może... W każdym razie w drugiej części maratonu poczułam niemoc. Upał, który mi wcześniej nie przeszkadzał, nagle niesamowicie zaczął mi doskwierać. Ledwo wypiłam wodę, a chwilę później z powrotem czułam suchość w gardle. Do tego co jakiś czas odzywała się kolka i... tak bardzo nie chciało mi się przebierać nogami... W pewnym momencie, gdy do tych przeszkód jak kłody pod nogi rzucona została jeszcze kostka brukowa, usłyszałam fragment rozmowy, w której jeden z mężczyzn stwierdził: "Biegam dość szybko piątki, dziesiątki, półmaraton mogę przebiec w półtorej godziny, a maraton... no nie rozumiem... wciąż nie mogę złamać magicznych 4 godzin. Dziś również nic z tego nie będzie." No cóż... Niby ukończyłam wcześniej 4 maratony, a mimo to we Wrocławiu okazało się, że ten dystans to wciąż dla mnie czarna magia. W poniedziałek swój występ podsumowałam więc następująco:
"Nie mam po Wrocławiu "syndromu dnia po maratonie". Nie mam też tradycyjnie żadnego odcisku, otarcia ani odprysku na pomalowanych paznokciach. Mam za to mały niesmak. I na nic się zdadzą pocieszenia, że wczoraj było ciężko, gorąco i większość odnotowała słabsze niż zazwyczaj wyniki, że ważne, iż w ogóle ukończyłam... Ze swoim czasem 04:41:24 zaliczyłam najgorszy w tym roku i w ogóle drugi najgorszy (po debiucie) rezultat. Jestem cieniasem :/"
"A mi się wydaje że od czasu do czasu trzeba się cofnąć, łatwiej wtedy ruszyć do przodu, do przodu to niekoniecznie szybciej, taka refleksja po tym co piszesz i po moim wczorajszym kiepskim wyniku w Wilnie :) Głowa do góry i kombinujemy nad lepszym treningiem i taktyką :)" - skomentował mój wpis Michał Mroczkowski, jeden z właścicieli sklepu Fast Foot. No więc ruszam do przodu, a wspomnienia z Wrocławia pozostawiam w formie rozsypanej układanki. Nie będę specjalnie się wysilać, by złożyć ją do kupy. No i... Tak jak ostatecznie z naszych domków campingowych (jak nic... zabiorę tam męża w romantyczną podróż z okazji jakiejś okrągłej rocznicy ślubu) śmiać się zamierzam, a nie płakać.
foto by wielka nieobecna na zdjęciu, czyli ja |
foto by Karolina Orzechowska |
Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie "Wrocław by night" i to zimne pszeniczne piwko ważone w miejscowym Spiżu - pyszne, niedrogie, z chlebem ze smalcem w bonusie (tak, tak, popełniłam ten grzech przed maratonem). Najbardziej zalała się Ola - i to dosłownie, a nie w przenośni. Jakieś pół szklanki wylądowało jej na jedynych spodniach, które ze sobą zabrała. Z pewnością nie było jej do śmiechu, ale my się śmialiśmy, więc i ona się śmiała.
foto by samowyzwalacz |
foto by tajemniczy nieznajomy |
Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie Małgosię i Pawła, którzy do roli zajęcy przygotowali się perfekcyjnie.
Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie trasę, która w ostatecznym rozrachunku była najładniejszą spośród dotychczasowych tras, jakie przebiegłam w ramach Korony Maratonów Polskich.
Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie tych wszystkich zaangażowanych organizatorów, wolontariuszy, kibiców, przypadkowych przychodniów, którzy dzielili się z biegaczami swoją wodą... Największą radość wywołał jednak u mnie widok Magdy i Tomka - moich prywatnych kibiców, znajomych, których poznałam pisząc poprzedniego bloga. "Gośka, co ty robisz? Biegnij dalej!" - krzyknęła Magda, gdy zatrzymałam się na ich widok. "No chyba żartujesz..." - odpowiedziałam coś w tym stylu. To było około 40. kilometra. W momencie, gdy już od dawna wiedziałam, że nic na tym maratonie nie ugram, a do tego nie będzie już potem czasu na żadne spotkanie i pogawędkę.
Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie spotkanie z reprezentantami Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie z innych miast. Siedzieliśmy sobie po biegu udekorowani medalami. Uzupełnialiśmy płyny, jedliśmy regeneracyjną zupę. Podziwialiśmy patent Adama na uniknięcie otarć w miejscu, gdzie mężczyźni mają je najczęściej (specjalna koszulka z wyciętymi otworami niestety została zasłonięta na zdjęciu). No i to losowanie samochodu... Oddech wstrzymany podczas wybierania losu, jęk zawodu podczas wyczytywania nazwiska, bezcenna mina pana, który odmierzał 60 sekund, jakie zwycięzca miał na zgłoszenie się po kluczyki, radosne owacje, gdy na scenie po minucie nie zjawiał się nikt... I tak z pięć razy. Najpierw nie pojawił się jakiś Przyparty, potem Zając, potem Marchewka, potem człowiek o dwóch imionach (Grzegorz Mirek, jeśli mnie pamięć nie myli), potem jeszcze ktoś... Ostatecznie i tak wygrał jakiś zając - tzn. jeden z pacemakerów. Nie, nie... Nikt go nie zlinczował. Brawa dostał, jak należy.
********************
W drodze powrotnej do Warszawy omawialiśmy z ekipą nasze najbliższe biegowe plany i wznosiliśmy toast za Grzesia, dla którego Wrocław był ostatnim przystankiem w drodze po Koronę Maratonów Polskich.
- Hahaha... No jasne... Hahaha... - usłyszałam w odpowiedzi śmiech brata. A lepiej od niego zna mnie chyba tylko mąż.
Numerek (jak i zresztą cały pakiet startowy) był naprawdę w porzo. |
PS. Mam często zwyczaj spuszczać na coś kurtynę niepamięci, nie lubię babrać się w przeszłości, rozdrapywać ran i żałować, że coś zrobiłam lub że czegoś nie zrobiłam, ale... jednej rzeczy w związku z 32. Wrocław Maratonem jest mi żal: że nie ubrałam się w bardziej charakterystyczny sposób. Przez co nie mogę się znaleźć w żadnej z galerii zdjęciowych, jakie wysypały się na różnych portalach jak grzyby po deszczu, a jedynym moim zdjęciem z trasy jest to "wyplute" z mety opublikowane na datasport.pl. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... Pani z numerem 4293 - poszukiwana!
Gosia! A weź Go zatrzymaj! :)
OdpowiedzUsuńA tak serio, Wrocław kojarzy mi się obecnie z takim zdjęciem po biegu. Stoimy w grupie, i każdy ma minę, która mówi wszystko. Klub załamanych serc.
Ale ja Wrocław będę dobrze wspominać.
Do zobaczenia w Poznaniu, szykuj koronę!
Dobrze napisane! Poznań już na Ciebie czeka :-)
OdpowiedzUsuń"od czasu do czasu trzeba się cofnąć, łatwiej wtedy ruszyć do przodu"- z tym się zgadzam i nie tylko w odniesieniu do biegania.
OdpowiedzUsuńnajważniejsze, ze uśmiech nie schodził Ci z ust :) tak powinno być, bo pięknie wtedy wyglądasz :) (co nie znaczy, ze nieuśmiechnięta -nie pięknie :))
gdybym zobaczyła różowy domek, w którym miałabym nocować, też pewnie ryknęłabym śmiechem. bo w takich sytuacjach już tak mam. zresztą wszystko może mieć przecież swój urok.