sobota, 19 lipca 2014

gorący doping

Jak już napisałam, nie bardzo widzę siebie w biegach górskich. Jeszcze mniej widzę siebie w różnego rodzaju (nawet płaskich!) ultramaratonach. Tym większy jest mój podziw dla ludzi, którym sztuka robienia kilometraży większych niż 42,195 km się udaje. A jeszcze większy, jeśli...

Dolina Śmierci to miejsce piękne, gdy przyjedzie się w lutym. Potężna przestrzeń zamknięta z obu stron ścianami skał o fantazyjnych kolorach – żółtych, brązowych, zielonych i niebieskich. Dno doliny jest płaskie i ciągnie się, zdawałoby się, bez końca. Pokrywa je sucholubna roślinność i grube – białe lub szare pokrywy spękanej soli. Jest też boleśnie prosta asfaltowa droga, którą przyjemnie jedzie się rowerem. Jednak nawet w lutym nawiedza Cię refleksja, że wolałbyś nie trafić tu latem. Bo przecież klimatyzowany samochód też może się zepsuć. Rozedrgane powietrze przywodzące na myśl wnętrze piekarnika, monotonia krajobrazu i ta cholerna, niekończąca się prosta.
Wyścig Badwater Ultramarathon to zabawa dla koneserów. Nazywają go najtrudniejszym na świecie – choć konkurentów do tego miana ma wielu i są to raczej zabiegi marketingowe. Tutaj zyskuje ten, kto ma bardzo dobrą ekipę wspierającą i ktoś, kto jest w stanie znieść psychicznie nie tylko dystans ale i monotonię, którą ten bieg ze sobą niesie. Nie ulega jednak wątpliwości – pokonanie Doliny Śmierci, na własnych nogach, w takich warunkach, jest zadaniem straszliwym. Z Badwater – depresji położonej na -86 m n.p.m. trzeba dotrzeć do podnóża Mt Whitney, na wysokości ponad 2500 m n.p.m.

Ukończenie Badwater Ultramarathon stało się biegowym marzeniem Darka Strychalskiego. To skromny, trochę zamknięty w sobie gość, którego dorobek wywołałby krwiste rumieńce na twarzach większości ludzi, którzy zwą się ultramaratończykami. Facet ma za sobą między innymi Spartathlon – bieg na 246 km, Ultrabalaton – 212 km, Ultima Frontera na 160 km, Ultra Race Dolichos-Delphi-Olimpia na 260 km i wiele innych. Na treningach spędza więcej czasu niż wielu kierowców ciężarówek w trasie. 20-30 kilometrów to dla niego norma, jeśli robi jeden trening w ciągu dnia. Ale… rzadko na jednym się kończy. – "Codziennie pokonuję treningowo między 20 a 50 kilometrów po drogach mojego rodzinnego Podlasia. Dodatkowo kilka razy w tygodniu biegam z Łap do pracy do Białegostoku, gdzie pełnię funkcję pomocnika magazyniera w sklepie sportowym" – opowiada Darek. Liczby rosną do 200-280 km w tygodniu. Zimą jego licznik pokazuje 500, na początku lata dwukrotnie więcej kilometrów.
Taki kilometraż może się kojarzyć z zawodnikami elity w maratonie, którzy nawet wychodząc na godzinę spokojnego biegu, wracają do domu z poważnym „urobkiem”. To również bardzo dużo jak na ultramaratończyka. Jeśli doda się jeszcze kilka składników – niedowład połowy ciała, niedowidzenie, częściowy zanik mięśni, krótszą nogę – dostajemy absolutną petardę, połączenie wybuchowe, które niesie ze sobą dźwięk szczęki dzwoniącej głośno o podłogę, niedowierzanie, szok. Jako ośmioletni chłopak wpadł pod samochód, przez dwa miesiące nie było pewne, czy wyjdzie ze śpiączki. Serie operacji, lekarze w białych kitlach, zapach szpitala, ćwiczenie, ćwiczenie i jeszcze raz ćwiczenie, nauka codziennych czynności – wszystko od nowa. Niewielu wpada na pomysł, żeby zająć się w takiej sytuacji bieganiem.

Ten dość obszerny fragment pochodzi z (moim zdaniem) najpiękniejszego artykułu, jaki został napisany na temat Darka Strychalskiego. W całości można przeczytać go tutaj. A gdyby komuś jeszcze było mało, to krótki film o Darku (choć pewnie widział go już każdy biegacz) obejrzeć można tutaj: http://vimeo.com/51521961.

Po raz pierwszy usłyszałam o Darku Strychalskim zimą 2013, kiedy zaczęłam trenować do I edycji Orlen Warsaw Marathon i mocniej wkręciłam się w biegowe tematy. Słyszałam o jego startach w maratonach, ultramaratonach... Od zdrowych ludzi (m.in. od brata, który uczestniczył w spotkaniu z Darkiem urządzonym w jednym z warszawskich Sklepów Biegacza), którzy pełni zdumienia opowiadali, że - mimo częściowego paraliżu - Darek pokonuje te ciężkie biegi z niezwykłą łatwością. Aż wreszcie sama miałam okazję go poznać. Po przebiegnięciu mety swojego debiutanckiego maratonu. Chyba nie muszę dodawać, że przebiegł ją znacznie wcześniej niż ja.

21.04.2013, I OWM, Darek Strychalski chowa się tam z tyłu pod czarną czapką.

Od tamtego czasu losy Darka śledzę z zainteresowaniem. Z przyjemnością czytam niusy, które pojawiają się na jego fanpage'u Zwycięzca/The Winner (co ciekawe i wiele mówiące o tej postaci - stronę tę prowadzą jego przyjaciele i zafascynowani nim ludzie, a nie on sam), z bananem na twarzy czytam anegdoty i krótkie dialogi z Darkiem w roli głównej, jakie w różnych miejscach spisuje Filip Bojko - jego przyjaciel i partner biegowy...

Na początku maja w necie pojawiły się wieści, że Darek, któremu w 2012 roku nie udało się ukończyć Badwater, w tym roku chciałby zmierzyć się z tą trasą ponownie, a na portalu polakpotrafi.pl pojawił się projekt "Badwater 2014 - Powrót", który miał pomóc Darkowi w realizacji jego marzenia i wspomóc go od strony finansowej. Przedsięwzięcie to okazało się nie tylko potwierdzeniem niezwykłości Darka, ale również dowodem na istnienie czegoś, o czym pisałam już dawno temu. Dowodem na istnienie solidarności biegaczy. Budżet projektu został osiągnięty już na 11 dni przed jego zakończeniem, w dniu zakończenia projektu zaś na koncie była już ponad 10-tysięczna nadwyżka. Wśród 625 wspierających osób znalazłam się i ja. Na początku czerwca, kiedy dostałam swoją pierwszą od paru miesięcy wypłatę, spośród wielu osób, instytucji i organizacji, które czekają w kolejce na mój przelew, to właśnie "Badwater 2014 - Powrót" był dla mnie priorytetem. Mogłam za to wybrać sobie jedną z wielu nagród: kroplę potu Darka, pocztówkę lub zdjęcie od niego, zniżkę 25% w New Balance (hehehe), ale... mój wybór padł na... "Dzięki, chcę tylko wesprzeć projekt!".

Darek już jakieś 2 tygodnie temu dotarł do USA, od kilku dni jest na miejscu (aklimatyzuje się, trenuje, robi rozpoznanie trasy - piękne foty i relacje znajdują się tutaj), w poniedziałek rusza do boju (pozytywną energię przekazać mu można tutaj), a w międzyczasie dzięki uzyskanej nadwyżce powstaje film dokumentalny z całego tego przedsięwzięcia. A ja, choć od branży filmowej odbiegłam daleko, już od dawna myślę sobie, że Darkowi należy się coś więcej niż krótki dokument. Taka postać jak najbardziej zasługuje na pełnometrażową fabułę. Że raz jeszcze zacytuję wspomniany wyżej artykuł: W mediach Darek zyskał już status pewnego rodzaju symbolu walki z przeciwnościami, ikony, herosa, który walczy dzień po dniu. Gość zwala z nóg zwłaszcza tych, którzy znajdują dziesiątki wymówek, żeby nie robić nic. Do tego przy specyficznym poczuciu humoru Darka istniałaby możliwość napisania fajnych dialogów, dzięki którym nie mielibyśmy do czynienia z uwznioślonym, patetycznym i wyciskającym łzy dramatem obyczajowym. Pamiętam, że kiedyś wrzuciłam nawet temat do jednej z grup filmowych, ale... bez odzewu. Tymczasem...

Tymczasem media donoszą, że film, i owszem, powstaje, ale... o innej legendzie polskiego ultramaratonu - o Piotrze Kuryle. Dużo o nim czytałam, dużo o nim słyszałam, ale... sorry... pewnie znowu się paru osobom narażę... nie rozumiem tego wyboru, bo mniej mnie urzekła jego historia. Trochę dlatego, że nie znam go osobiście, ale głównie dlatego, że... to zdrowy, silny mężczyzna i o wiele łatwiej niż Darkowi jest mu wygrywać walkę z własnym ciałem. Oczywiście, trzymam kciuki za wszystkie przedsięwzięcia biegowe Piotra, lecz dla Darka mój doping jest gorętszy.

piątek, 11 lipca 2014

pod górkę

 ".../ trzej bracia znaleźli na brzegu trzy duże kamienie. Zgodnie z bożym nakazem zaczęli je toczyć. To były wielkie, ciężkie kamienie, trudno było je poruszyć, strasznego wysiłku wymagało wtaczanie ich pod górę. Najpierw odezwał się najmłodszy brat: "Bracie, ja zostanę tutaj. Blisko morza, będę mógł łowić ryby. Wystarczy mi aż nadto tego, co tu jest. Wcale nie muszę widzieć tak dużo świata". Dwaj pozostali ruszyli dalej przed siebie. Lecz gdy dotarli do połowy góry, odezwał się średni brat: "Bracie, ja zostanę tutaj. W bród tu dojrzałych owoców, wystarczy mi aż nadto tego, co tu jest. Wcale nie muszę widzieć tak dużo świata". Najstarszy ruszył dalej w górę. Dróżka stawała się coraz węższa i bardziej stroma, lecz nie poddawał się. Był wytrwały, a poza tym chciał zobaczyć jak najwięcej świata. Wszystkimi siłami pchał kamień pod górę. Po wielu miesiącach, prawie bez jedzenia i picia udało mu się jakoś wtoczyć kamień na sam szczyt wysokiej góry. Zatrzymał się i stamtąd spojrzał na świat. Widział teraz więcej niż ktokolwiek inny. W tym miejscu miał się osiedlić. Nie rosła tu trawa, nie latały ptaki. By ugasić pragnienie, musiał lizać lód i szron, głód mógł zaspokoić jedynie mchem. Lecz nie żałował, bo widział cały świat...

Morały, jakie niesie ta opowieść przytoczona przez jednego z bohaterów powieści Haruki Murakamiego "Po zmierzchu", są dwa: Jeden jest taki /.../, że ludzie się od siebie różnią. Nawet bracia. A drugi /.../, że jeżeli chce się czegoś naprawdę dowiedzieć, trzeba za to zapłacić pewną cenę. A ja, nie wiedzieć czemu, czytając ją, w głowie podkładałam sobie obrazki, których ostatnio naoglądałam się niezliczone ilości. Obrazki z najróżniejszych biegów górskich (od półmaratonów do ultramaratonów), na które sezon właśnie trwa, w których debiuty (najpierw maratoński, a potem ultramaratoński) zaliczył właśnie mój brat i w których wzięli udział liczni moi znajomi - bliżsi i dalsi, realni i wirtualni...

Ja wiem, że w Rzeźniku wystartowało mnóstwo osób. Ja wiem, że ktoś tam wygrał i ustanowił rekord trasy, ja wiem, że były bardzo szybkie panie, ja wiem, że wielu znajomych ukończyło bieg już jakiś czas temu (Żuczek i Krystian - gratulacje!!!), ja to wszystko wiem... Ale najważniejsza dla mnie w tych zawodach para przytula się do siebie i pije piwko na tym zdjęciu :D Brawo, braciszku! Brawo, jego partnerze!
No więc ludzie się od siebie różnią. Również biegacze. Również bracia i siostry. Jedni czują się dobrze w dystansach krótkich, inni w średnich, inni w długich, a jeszcze inni w bardzo długich. Jedni lubią teren płaski, a inni wzniesienia. Jedni preferują metodę małych kroczków, a inni dość szybko rzucają się na głęboką wodę. Jedni poprzestają na bieganiu, a inni z czasem dorzucają do tego pływanie i rower. Nie oznacza to wcale, że jedni z nich są lepsi, a inni gorsi. Są po prostu inni. Zresztą... Nudno by było na świecie, gdyby wszyscy byli tacy sami, i tłoczno, gdyby wszyscy chcieli wtoczyć kamień na ten sam szczyt.

No więc - by biegać po górach - trzeba zapłacić pewną cenę. Jeśli się tam nie mieszka, to nawet podwójną. Jedna to ta przyziemna, liczona w złotych polskich czy innej walucie, druga to ta, którą płacimy wylewając z siebie litry potu podczas treningów. A podbiegi nie są moją specjalnością. Rzadko cieszę się po nich tak jak na zdjęciu poniżej:

po treningu na Agrykoli z Teamem ASA - Biegiem po Zdrowie, foto by nasza trenerka - Martyna Wiśniewska
Wciąż pamiętam swoją porażkę z Półmaratonu Szakala, wciąż nie uległam namowom niektórych znajomych, by jednak podjąć próbę pobiegnięcia w górach, wciąż podtrzymuję to, co napisałam przy okazji Biegu na Szczyt Rondo: że tak naprawdę nie lubię i nie umiem biegać w pionie, że zdecydowanie lepiej czuję się w poziomie, że po płaskim biegam znacznie szybciej i często osoby, które w normalnym biegu są ode mnie gorsze, na schodach i podbiegach biorą mnie be trudu... No nie umiem, nie potrafię, nie chcę, nie będę, nie nadaję się... Wciąż brakuje mi tej ciekawości, by dopchać swój kamień na sam szczyt. Ba, ja go nawet nie dopchnęłam do połowy.

A jednak, gdy wypatrzyłam konkurs, w którym oprócz książki „Trening mentalny biegacza. Jak utrzymać motywację” Jeffa Galloway’a i 10 kg soli mineralnej Salco Sport Therapy do wygrania był pakiet startowy na Bieg Szlak Trafi (imprezę o charakterze górsko-przełajowym) postanowiłam spróbować i systematycznie (regulamin pozwalał na zamieszczanie jednego zdjęcia dziennie) pokazywałam z przymrużeniem oka, jak trenuję podbiegi:

Czasem trenuję podbieganie po schodach.

Czasem (zwłaszcza na wakacjach w gorącej Turcji) trenuję podbiegi prawie płaskie, a te wysokogórskie zostawiam sobie na nieokreślone później.
Czasem podbiegi trenuję samotnie. Wtedy nie ma kto mi zrobić zdjęcia i muszę się zatrzymać, by sama zdokumentować okolicę. Tutaj Białka Tatrzańska w marcu tego roku - na górze mój podbieg, a na dole widok z niego.

Czasem (o różnych porach roku) trenuję w pobliskim Lasku Henrykowskim, licząc na to, że spotkanie z popularnymi w tych okolicach dzikami doda mi wreszcie na podbiegach mega przyspieszenia. Póki co do konfrontacji jednak nie doszło, a szybko wychodziły mi jedynie zbiegi.

Czasem podbiegi trenuję mentalnie: przyglądam się i powoli (bardzo powoli) dojrzewam.

Czasami podbiegi trenuję tak banalnie - na widocznym z mojego balkonu Moście Północnym.

Czasami podbiegi trenuję tak, że z tego wszystkiego nie mam ani czasu, ani siły, ani weny na pozowanie do zdjęć.
Zazwyczaj jednak podbiegi trenuję nie tak systematycznie, jak powinnam, i nie tak wytrwale, jak podrzucam zdjęcia do tego konkursu. Dlatego, gdy przychodzi do zawodów i gdy przychodzi mi pokonać takie podbiegi jak na Półmaratonie Szakala mnie i mój bieg szlag trafia. To były jedyne w moim życiu zawody, gdy po pokonaniu stromego podbiegu stanęłam jak wryta i zamiast biec dalej zrobiłam pamiątkowe zdjęcie okolicznościom przyrody.

Konkurs udało mi się wygrać. I co mnie teraz czeka? 14 km w Kazimierskim Parku Krajobrazowym, gdzie oprócz magicznych wąwozów lessowych, tajemniczych lasów, malowniczych pól Lubelszczyzny i bezcennego widoku przełomu Wisły zobaczę duuużo podbiegów.


Co więcej, Półmaraton Wtórpol, który mam w planach na 23-go sierpnia, jak wszyscy uprzedzają, też nie jest trasą lekką, płaską i przyjemną. No i - jeśli nic nie stanie na przeszkodzie - na wrzesień zapisana jestem na kilka mniejszych niepłaskich biegów na Festiwalu Biegowym w Krynicy. Kto wie... Może w przyszłym roku nabiorę więcej ciekawości i wtoczę swój kamień na sam szczyt.

środa, 9 lipca 2014

low budget

W cyklu o szczęściu, jaki kiedyś popełniłam, oprócz wpisu o modelce znalazły się również notki o pieniądzach, które - jak wiadomo - szczęścia nie dają, ale...

niezbędne minimum
piątek, 20 maj 2011, 09:35  

Za czasów studenckich Zawieszona jechała tramwajem – jak zwykle ze słuchawkami na uszach. Zbliżał się już przystanek, więc wstała i zaczęła przeciskać się przez tłum. Gdy dotarła do drzwi, odruchowo zerknęła na torebkę. Była rozpięta i brakowało w niej portfela. Już chciała krzyczeć do maszynisty, żeby drzwi nie otwierał. Ściągnęła słuchawki i wreszcie dotarło do niej, co się dzieje. Przed nią stał mężczyzna i trzymał szamoczącego się pijaczka, a jakaś dziewczyna wręczała Zawieszonej jej portfel. Pijaczek strasznie zaczął się szarpać. Wtedy zbawca wyciągnął pistolet i przyłożył mu go do skroni. Gdy otworzyły się drzwi, złodziej wyrwał się i uciekł. Zawieszona wysiadła. Była w takim szoku, że nawet nie pamięta, czy wykrztusiła z siebie „dziękuję”.
W portfelu było 5 zł. Tylko 5 zł. Ale...
Dla Zawieszonej był to efekt ciężkiej pracy i niezbędne minimum, żeby nie myśleć o pustym żołądku podczas wielu godzin zajęć na UW. A dla złodzieja... Czy dla dwóch butelek taniego wina, które pewnie dla niego były niezbędnym minimum, warto było tak ryzykować?

Gdy Żona poznała swojego Męża, jego stan majątkowy był akurat dokładnie taki, by w jego towarzystwie nie czuła się ani lepsza, ani gorsza.
Połączyła ich też wspólna polityka pieniężna: „szacunek dla pieniądza – tak, kult pieniądza – nigdy”.
Mąż i Żona - choć ekspertami w dziedzinie ekonomii nie są - wiedzą , że w sytuacji notorycznego braku nawet najbogatsze życie wewnętrzne też podlega zubożeniu. Wiedzą, ile łez może kosztować 2 zł zostawione w wózku na zakupy. I wiedzą, ile radości i dodatkowych wrażeń duchowych może dostarczyć 20 euro znalezione podczas wakacji.

Wiedzą też, że gdyby...

Wiele lat temu, zanim Mąż i Żona dowiedzieli się o swoim istnieniu, Mąż mieszkał w małej miejscowości 70 km od Warszawy i nie marzył o niczym innym, jak tylko o tym, żeby się stamtąd wyrwać. Cała rodzina była przeciwna i nikt nie chciał zasponsorować jego wyjazdu. Być może, tkwiłby tam do dziś, gdyby któregoś dnia nie trafił piątki w totka. Nie było to wiele, ale...
- Gdybym nie wygrał, nie miałbym niezbędnego minimum na start w Warszawie... Gdybym się tu nie przeniósł, nie poznałbym ciebie... A gdybym tak trafił szóstkę, to...

Mąż lubi gdybać. A Żona... Nie jest fanką trybu przypuszczającego. I nie gra w totka. Bo ona już ma swoje niezbędne minimum. 

Boże mój, jak łatwo jest żyć.
Trochę tlenu, trochę chleba i pić.
I noc, którą tak tracić nam żal na sen.


Aktualnie moje niezbędne minimum w porównaniu z tamtym sprzed lat bardziej niż niezbędne przypomina minimum. Z tego powodu z mojego "biznesplanu" wyleciały wszystkie wydatki związane z bieganiem. Żadne wyprzedaże nie skłoniły mnie, bym kupiła nowe buty, do zakupu nowych ciuszków nie przekonał mnie nawet Lidl, a tak lubiane przeze mnie imprezy biegowe...

Ot na przykład na ostatnią sobotę już od dawna (właściwie to nawet od zeszłego roku) był plan, by wziąć udział w Biegu o Kryształową Kulę Jeziora Narie. Niestety po podliczeniu kosztów pakietów (dwóch - dla mnie i dla męża) i dojazdu skończyło się na... parkrunie Warszawa-Żoliborz. I wcale nie żałuję. Bo wybrałam się tam w towarzystwie najdroższych mi osób. Bo korzystając z niskiej frekwencji (część osób wyjechała na wakacje, część uczestniczyła pewnie w jakichś płatnych super-zawodach, a najstarsi stażem i najlepsi uczestnicy parkrunu ścigali się w Parku Skaryszewskim) i słabszej dyspozycji moich towarzyszy (męża i Emilki, którzy zazwyczaj zostawiali mnie daleko w tyle) po raz pierwszy w swoim życiu (i zapewne ostatni) byłam na zawodach biegowych pierwszą na mecie kobietą. Zdjęcia Any Pe i Yarka Iżyckiego dość dobrze pokazują, jak moi towarzysze słabli, podczas gdy ja nabierałam mocy.


 

A nie mówiłam, że grunt to znaleźć się w odpowiednim czasie, w odpowiednim miejscu i z odpowiednimi ludźmi? Przy dzisiejszej frekwencji na parkrun Warszawa-Żoliborz wystarczyło mi 24:44, by zająć 1. miejsce wśród kobiet :)

Po tradycyjnym grupowym zdjęciu podeszli do mnie mąż i Emilka, z którymi po parkrunie w ramach zwiększania kilometrażu miałam wracać na Tarchomin truchcikiem:
- Wiesz co... My jednak wrócimy metrem. Ten bieg nas wykończył i jest nam niedobrze.
- Jak chcecie. Ja wracam na nogach - oznajmiłam i... Nie musiałam tego dwa razy powtarzać. Mąż i Emilka spojrzeli na siebie, poprosili o krótki odpoczynek i jednak wrócili razem ze mną. Po drodze była woda ze źródełka i pogaduchy, po powrocie cała nasza trójka zasłużyła na ciasto marchewkowe, które upiekłam dwa dni wcześniej zamiast droższego dyniowego, i na koktajl bananowo-truskawkowo-malinowy, który zmiksowałam naprędce, a jeszcze potem wybraliśmy się z mężem na urodziny, o których gdzieś tam wspominałam na fejsie. Nie powiem, moc szczęścia przyniosła mi ta low-budget-sobota.


Boże mój, jak łatwo jest żyć.
Trochę tlenu, trochę BIEGU i pić...

Resztę wakacji też zamierzam spędzić w stylu "low budget". Będą treningi z Teamem ASA - Biegiem po Zdrowie, będą treningi z Biegam Na Tarchominie (wzbogacone od lipca o długie wybiegania)... Po oszałamiającym sukcesie pewnie częściej bywać będę na parkrunie. Z przyjemnością wybiorę się 2-go sierpnia na tradycyjnie bezpłatną i tradycyjnie intrygującą imprezę biegową w Wieliszewie (nazywa się Bieg Powstańca, a z jej ideą zapoznać się można tutaj). Jest też kilka imprez, na które pakiety startowe tradycyjnie wygrałam. 26-go lipca czeka mnie 5-kilometrowa trasa w Biegu Powstania Warszawskiego, 23-go sierpnia - Półmaraton WTÓRPOL w Skarżysku-Kamiennej, podczas którego zmierzymy się wraz z mężem w Mistrzostwach Polski Par Małżeńskich, a 9-go sierpnia... Nie, nie... temu konkursowi poświęcę osobny wpis. Tak czy owak, myślę, że czeka mnie coś więcej niż niezbędne minimum.

Boże mój, jak łatwo jest żyć.
Trochę tlenu, DROGICH LUDZI i pić...

sobota, 5 lipca 2014

trzy strony medalu

W sobotę 28.06.2014 o godz. 21.00 w podwarszawskich Markach po raz pierwszy wystartował Bieg Nocny Marek. Biegowi głównemu (10 km) towarzyszyły zawody dla dzieci i młodzieży oraz zawody nordic walking. Od całej tej imprezy minął już właściwie tydzień. Zamieszanie z nią związane trochę przycichło, relacje, które miały się napisać, już dawno się napisały, a ja... podchodzę do tematu od wielu różnych stron i wciąż nic.

Z okazji Dnia Matki zamieściłam w tym roku na fejsie taki post:

Kiedy zimą zaczęłam uczęszczać na zajęcia fitness do Warszawskiego Centrum Atletyki, swoją przygodę fitnessową zaczęła akurat mama jednej z bywalczyń klubu. Bardzo imponowała mi ta pani. Po pierwsze dlatego, że była głuchoniema, a mimo to ćwiczenia chwytała w lot. Po drugie zaś dlatego, że była po pięćdziesiątce, a podczas ćwiczeń, gdy tylko się trochę poduczyła, wymiatała tak, że wkrótce to nie córka była motywacją dla niej, lecz ona dla córki.
Z okazji Dnia Matki wszystkim mamom (nie tylko tym ćwiczącym i biegającym) życzę, by usłyszały kiedyś od swych dzieci, że są ich motywacją
:)


Nie pochwaliłam się jednak wówczas, że po wieeelu latach przekonywania udało mi się wreszcie namówić moją mamę (ci, którzy ją znają, wiedzą, że nie było to takie proste) na jakąkolwiek aktywność fizyczną i podczas wiosennego pobytu w sanatorium zapisała się na kurs nordic walking. "No to jak tylko mama wróci - snułam przed mężem i bratem plany - zapiszemy ją na jakieś zawody nordic walking. Na mecie dostanie swój pierwszy medal i już mamę mamy". Nocny Marek miał być jej debiutem, a blogowy wpis miał w związku z tym nosić tytuł "mamma mia". Niestety kontuzja, której nabawiła się kilka dni wcześniej, uniemożliwiła jej start, a moja koncepcja, by główną bohaterką relacji z Nocnego Marka uczynić moją mamę, legła w gruzach.

Potem przyszedł pomysł, by notkę o Nocnym Marku zatytułować "teoria spisku" i zacząć ją piosenką Tiltu "Nie wierzę politykom". Nie wiem jak Was, ale strasznie mnie irytuje mieszanie polityki z bieganiem. Systematyczne zaproszenia na Endomondo od burmistrza Białołęki i jego ludzi sprawiają, że systematycznie je odrzucam. Przecież ja ich nawet na oczy nie widziałam, ani tym bardziej oni mnie. Więc czego innego mogą ode mnie oczekiwać jak poparcia? Obecność Michała Boniego na drugim biegu w cyklu Szybko po Woli miała mnie do niego przekonać, a tymczasem... Wystrzał z pistoletu, gratulacje, uśmiechy, uściski dłoni są zawsze w cenie, ale nie wówczas, gdy ma się świadomość, że rozdawane są przez kandydata na europosła na krótko przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Obecność Donalda Tuska na Biegu Wolności... Ja wiem, że nasz premier to wysportowany człowiek, że lubi sobie czasem pokopać piłkę albo wziąć udział w imprezie biegowej (patrz zeszłoroczny Bieg Konstytucji), ale... jakoś za bardzo mi się to ostatnio łączy z Narodowym Spisem Biegaczy przeprowadzanym przez portal Polska Biega, z którego (liczby nie kłamią) jasno wynika, że tkwi w nas naprawdę olbrzymi potencjał wyborczy.
Wstęp ten jednak dla wielu osób nie byłby sprawiedliwy. Bo przecież wśród biegających znajomych mam kilka związanych z "aparatem władzy" osób (jak choćby Ania Majchrzak - radna dzielnicy Białołęka, Jacek Madejek - radny miasta Kraśnik), które jak biegają, to biegają, a nie politykują. Do takich osób należy też pomysłodawca i jeden z organizatorów Nocnego Marka - Jacek Orych, który sprawując urząd jest radnym miasta Marki, a biegając jest Zabieganym Neuronem - chłopakiem, dla którego bieganie nie jest narzędziem politycznym, lecz sposobem na poprawę kondycji i możliwością poznania fajnych ludzi (takich jak Wielka Improwizacja na przykład ;)), z którymi rozmawiać będzie o różnych mniej lub bardziej istotnych sprawach, ale na pewno nie o polityce.

Pod wpływem poprzedniej notki przyszedł wreszcie pomysł na jeszcze jeden wstęp. Historia o tym, jak zostałam modelką mimo woli, na starym blogu była częścią dość długiego cyklu wpisów poświęconych szczęściu, m.in. temu głupiemu, na które nie mamy żadnego wpływu, które świadczy jedynie o tym, że akurat sprzyja nam los (pewnie ślepy). A takie szczęśliwe zrządzenia, kiedy to w odpowiednim czasie znajduję się w odpowiednim miejscu i do tego spotykam odpowiednich ludzi, co jakiś czas mi się przytrafiają. I jakby się tak porządnie zastanowić, to i w przypadku Nocnego Marka miałam więcej szczęścia niż rozumu.

- Ze względu na mój wciąż nienareperowany budżet bardzo się wahałam, czy zapisać się na bieg. Z jednej strony bardzo chciałam się pojawić na zawodach organizowanych przez kolegę, a z drugiej... Czerwcowy "biznesplan" przedstawiał się bardzo niełaskawie. I kiedy tak się zawiesiłam w swoim niezdecydowaniu, na fejsie pojawił się konkurs typu "polub, udostępnij, weź udział w losowaniu pakietu". Więc polubiłam, udostępniłam i pakiet zgarnęłam. W imieniu swoim i maszyny losującej zapewniam, że wszystko odbyło się uczciwie i bez znajomości.
- Potem niełaskawie zaczął się przedstawiać grafik. Przez długi czas 28.06. widniał w nim jako sobota pracująca. I to na druga zmianę. I gdy zdecydowałam się wreszcie przepisać pakiet na męża, zupełnie nieoczekiwanie - tydzień przed imprezą - 28.06. stał się dla mnie dniem wolnym od pracy.
- Potencjalny udział mamy w zawodach nordic walking i chęć kibicowania sprawiły, że na Nocnego Marka zapisał się również mój brat. Mama, jak już wspomniałam, nie dotarła. Ale brat w zawodach pozostał. Dzięki temu razem z nim i mężem mogłam stworzyć trzyosobową drużynę.

Było nas trzech, w każdym z nas inna krew...
- Mimo to, że w godzinach popołudniowych świętowałam zupełnie nierozsądnie i bez umiaru imieniny babci, pierwszą część trasy przebiegłam ociężale, ale szczęśliwie bez żadnych sensacji żołądkowych.
- W drugiej części poczułam się na tyle dobrze, że nie bacząc na ograniczoną widoczność (przez brak szkieł kontaktowych i charakter biegu zgodny z jego nazwą), niesprzyjające warunki atmosferyczne (przez które impreza śmiało mogłaby z zawodów biegowych zmienić się w wybory miss i mistera mokrego podkoszulka) i bardzo dziurawą nawierzchnię (która tylko czyhała, by komuś wykręcić kostkę), zaczęłam pędzić jak oszalała i wyprzedzać kolejne i kolejne osoby (bez względu na płeć) aż do samej mety. Fakt, że wyszłam z tego szaleńczego pędu bez żadnego uszczerbku na zdrowiu, poczytuję za ogromne szczęście.
- Mimo deszczu walącego prosto w oczy i braku czapki z daszkiem nie rozmazał mi się makijaż (tak, wiem, że brzmi to niewiarygodnie), jak już raz zdarzyło mi się w nim pobiec (wszystko przez te imieniny babci).
- W losowaniu nagród po zawodach upominki zdobyłam nie tylko ja, ale również mąż i brat.

Jak zwykle w tego typu sytuacjach w rozmowach ze znajomymi przyznałam się do tego, że wciąż nie wiem, jak to z tym szczęściem jest. Czy szczęście ma głupi, czy też szczęście sprzyja lepszym. Nie rozwikłałam tego na starym blogu, nie rozwikłałam tego teraz i nie rozwikłam tego pewnie również wówczas, gdy przyjdzie mi jeszcze kiedyś do tego tematu wrócić. A jeśli bym miała wrócić do drugiego wstępu...

O tym, że z Nocnego Marka wróciłam do domu zadowolona, zadecydowało również kilka spraw, które ze szczęściem nie miały nic wspólnego, a były efektem ciężkich i długotrwałych przygotowań organizatorów. Przygotowań, w których nie było zimnej politycznej kalkulacji, lecz troska, by nie złamać złożonych obietnic i nie zawieść uczestników biegu. Pochwały należą się za:
- wymyślenie ciekawej formuły (z nocnych biegów mamy w okolicy przecież tylko Bieg Powstania Warszawskiego i świętojańskie Biegi Po Prawdziwej Warszawie, które w tym roku niestety wypadły tego samego dnia co Nocny Marek),
- systematyczny przepływ informacji dzięki dobrze funkcjonującej stronie internetowej i fanpage'owi na Facebooku,
- zaproszenie do współpracy (a konkretnie do elektronicznego pomiaru czasu) zaprawionego w bojach teamu z ENTRE.pl,
- umiejętność wyszukania sponsorów, którzy zapewnili m.in. nagrody dodatkowe - nie tylko dla zwycięzców,
- smaczny catering,
- umiejętność podjęcia niemal w ostatniej chwili decyzji o zmianie trasy nordic walking (dotychczasowa po obfitych opadach stanowiła dla uczestników zbyt duże zagrożenie),
- bardzo gustowne i - jeśli się nie mylę - ręcznie robione medale.


Wiem, że Jacek włożył w tę imprezę kawał serca, wiem, że (w przeciwieństwie do wiecznie zadowolonych z siebie polityków) jest wobec niej bardzo krytyczny i wiem, że już się zastanawia nad tym, w jaki sposób w przyszłym roku (wydarzenie II Bieg Nocny Marek zostało utworzone parę dni temu) wyeliminować tegoroczne niedociągnięcia. A pewne niedociągnięcia (nie mogę o nich nie wspomnieć, żeby notka nie zabrzmiała jak laurka pisana na polityczne zamówienie) faktycznie były. Mnie najbardziej rzuciło się w oczy słabe rozgraniczenie pasów biegowych na różnego rodzaju agrafkach i nawrotkach oraz pomyłka wolontariusza, który źle pokierował ruchem w parku i spowodował niezły kocioł (uczestnicy będę wiedzieli, o co chodzi).

A jeśli bym miała wrócić do pierwszego wstępu... W sumie to dobrze, ze mama nie dotarła na Nocnego Marka. Obawiam się, że zawody w takich warunkach atmosferycznych mogłoby ją tylko zniechęcić lub - co gorsze - mogłyby się skończyć dla niej jakimś nieszczęściem. A tego nikt by nie chciał. Zwłaszcza że i bez tego pięknego medalu mamą jest przecież na medal.

wtorek, 1 lipca 2014

kulisy sławy

Pewnego pięknego czerwcowego dnia dostałam na Facebooku wiadomość zaczynającą się od słów: Małgosiu, słyszałem, że jesteś Ciekawą Biegaczką. Ja jestem dziennikarzem (biegającym) i chciałbym o Tobie napisać w papierowym "Bieganiu". Skontaktujmy się (pilnie), to Ci wyjaśnię o co chodzi, ok?
Nie powiem, zdziwiłam się. Bo znam setki (a może i tysiące) biegaczy lepszych i ciekawszych niż ja. Ale nazwisko dziennikarza (Wojciech Staszewski) oraz szybki rekonesans, że ukończyliśmy te same studia (polonistykę na UW) i mamy kilku wspólnych znajomych (spośród których Dziki - ten od Biegów po Prawdziwej Warszawie - od razu wydał mi się sprawcą całego zamieszania), sprawiły, że propozycję rozpatrzyłam pozytywnie i podałam swój numer telefonu do kontaktu.

Pamiętacie, jak w inny piękny czerwcowy dzień - w swoje urodziny - napisałam, że czekam na pewną tajemniczą rozmowę i jeśli coś z niej wyjdzie, to już naprawdę, bez cienia wątpliwości, będę sławna? To właśnie na ten dzień (tak symbolicznie i w ramach prezentu) umówiłam się na rozmowę telefoniczną z Wojtkiem. Wiedziałam, że podczas tej rozmowy będę musiała podać swoje rekordy na 5 i 10 km oraz w półmaratonie i maratonie, więc...
- Zapytaj mnie najpierw o moje życiówki! - poprosiłam na wstępie. - Nie chciałabym marnować twojego cennego czasu, a obawiam się, że jak je usłyszysz, to stwierdzisz, że jednak nie nadaję się na bohaterkę artykułu.
- Przecież tu w ogóle nie o życiówki chodzi - pocieszył mnie Wojtek. A ja w duchu nie mogłam się z nim nie zgodzić. Bo przecież (to chyba wiedzą wszyscy) w tej całej mojej "wielkiej improwizacji" wszelkie cyferki to rzecz drugorzędna. - Ale jeśli chcesz, miejmy to z głowy.
- 24:20 - podałam swój najlepszy czas na dystansie 5 km i już zamierzałam recytować dalej, gdy Wojtek przerwał mi i zaproponował zabawę. Na podstawie tego rezultatu postanowił zgadnąć, jak przedstawiają się moje pozostałe wyniki. Sztuka ta nie powiodła mu się ani razu, a ja w duchu ucieszyłam się, że mimo wszystko choć odrobinę jestem jeszcze nieprzewidywalna i nieobliczalna.

Z dalszej części rozmowy pamiętam przede wszystkim... zakończenie, które posłużyło mi jako wstęp do notki pt. "bez improwizacji". Z dalszej części rozmowy pamiętać jednak więcej nie muszę, bo na jej podstawie powstał artykuł. Myśli mam w związku z nim bez liku. Najważniejszą zaś jest ta, że ja naprawdę jestem (nie licząc legginsów od Nessi) bezbarwna i niemedialna.



Wszyscy pewnie kojarzą słynącego z rozbrajającej minki Kota w Butach ze "Shreka". Znacznie mniej osób wie, że doczekał się on filmu, w którym zagrał główną rolę ("Kot w butach", 2011). Po jego obejrzeniu na poprzednim blogu napisałam swoją najkrótszą "recenzję" filmową. Niektóre postacie sprawdzają się tylko w drugim planie.  
I coś w tym jest. Mimo iż w miesięczniku "Bieganie" ukazał się o mnie artykuł, ja wciąż bardziej wolę pisać niż żeby o mnie pisano. Mimo iż kiedyś próbowałam sił jako wokalistka, znacznie lepiej czuję się jako redaktorka fanpage'u muzycznego. Mimo iż kilkanaście lat przepracowałam za kamerą, prośby reżyserów o statystowanie lub zagranie epizodu przyprawiały mnie o dreszcze. Mimo iż kiedyś przez przypadek zostałam modelką... No właśnie... Skoro już o poprzednim blogu i o moim byciu modelką mowa, pozwolę sobie zamieścić jeden z moich ulubionych wpisów sprzed trzech lat. Tak mi właśnie przyszło do głowy, że będzie on świetnym punktem wyjścia, by zabrać się wreszcie za relację z Biegu Nocny Marek, w którym wzięłam udział w ostatnią sobotę.


"tap madl", poniedziałek, 16 maj 2011, 14:12  

Pewnego pięknego, słonecznego dnia...
Tak, to musiał być piękny i słoneczny dzień. Z pewnością czerwcowy. Bo wszystko, co najlepsze, wydarza się w czerwcu. Powietrze z pewnością było nabrzmiałe od zapachu kwiatów i skoszonej trawy. Ptasie śpiewy napełniały rozkoszą serce i duszę. A białe obłoki na błękitnym niebie przybierały kształty aniołków.
Zdecydowanie. To musiało się wydarzyć pięknego, słonecznego dnia, kiedy – żeby uzupełnić sielski obrazek – Żona nie miała do roboty nic lepszego, jak tylko leżeć i pachnieć.

Popołudnie. Mąż wraca z pracy i oprócz najgorętszego z najgorętszych pocałunków (tak musiało być na pewno) wręcza Żonie informator kosmetyczny dla pań.
- Po co mi to? - dziwi się Żona, a Mąż kartkuje katalog, otwiera go na samym środku i wskazuje palcem jedno ze zdjęć.
- To przecież jesteś ty.
Żona przygląda się. Z pewnością badawczo. Albo uważnie. Albo po prostu: przygląda się.
- To przecież jestem ja – potwierdza, bo z przedstawionego na zdjęciu opakowania kremu patrzy na nią twarz młodszej o kilka lat jeszcze-nie-Żony z dorysowaną jedynie grzywką i doklejoną cudzą dłonią.
I oboje nie mogą się nadziwić,
- że broszura trafiła akurat do pracy Męża,
- że on – jako mężczyzna – w ogóle do niej zajrzał
- i że dokonali takiego ważnego odkrycia.

Rozpoczyna się śledztwo.
- Co to za zdjęcie? - pyta Mąż.
Żona wyciąga album.
- Pamiętasz... Parę lat temu, kiedy tak bardzo schudłam, pewna wizażystka zaproponowała mi sesję.
Mąż i Żona przeglądają zdjęcia. Na każdym z nich widnieje Żona. Młoda, piękna, wyjątkowo szczupła.
- To może ta wizażystka wykorzystała twoje zdjęcia? – Mąż podejmuje pierwszy trop.
Żona szpera na półce. Wyciąga książkę autorstwa wizażystki. Patrzy na dedykację, jaką otrzymała na pamiątkę. Patrzy na siebie prezentującą pędzelki do makijażu.
- Nieee... Nie sądzę. Dostała ode mnie odbitki kilku konkretnych zdjęć i pisemną zgodę na ich wykorzystanie.
Mąż i Żona przeglądają album w tę i z powrotem. Kilka zdjęć różni się od pozostałych sposobem wywołania, kolorystyką. Żona łapie drugi trop. Przypomina sobie, jak kiedyś koleżanka jej brata wysłała ją do zaprzyjaźnionej firmy.
- Po pierwsze: zostaw swoje CV, bo poszukują korektorki – powiedziała. - A po drugie: zanieś im kilka swoich zdjęć, bo robią jakiś kalendarz i może spodobasz im się.
Żona przypomina sobie, że ani z pracy ani z modelingu nic nie wyszło. Ale...
- Patrz – mówi Żona do Męża – to właśnie jedno ze zdjęć, które tam zostawiłam, widnieje na opakowaniu kremu.

Tak czy owak. Ze względu na dość duży upływ czasu oba tropy zostały zatarte. Żona przystępuje do kolejnego etapu wyjaśnienia sprawy.
Krok pierwszy. Wchodzi do dużej drogerii. Rozgląda się po regałach. Odnajduje ten, który należy do małej firmy spod Warszawy. Z półek patrzą na nią dziesiątki twarzy młodej jeszcze-nie-Żony. Kremy, maseczki... Cała linia kosmetyczna.

Krok drugi. Żona wykonuje telefon do swojej koleżanki - prawniczki, która – tak się przypadkiem składa – specjalizuje się w prawach autorskich. Koleżanka daje jej kilka wskazówek i poucza:
- Wyrwij od nich jak najwięcej. Zorientuj się, ile to jest warte na drodze legalnej i zażądaj trzykrotnej wartości. 

Krok trzeci. Żona wykonuje telefon do swojego brata, który – tak się przypadkiem składa – pracuje jako grafik i wypytuje go o sprawy finansowe.

Krok czwarty. Żona wysyła pismo do producenta kosmetyków. Po kilku dniach odbiera telefon od właścicielki i umawia się z nią na rozmowę.

Dochodzi do dwóch spotkań, podczas których:
- próbuje się udowodnić Żonie, że ona na zdjęciu z opakowania to nie jest ona, tylko wytwór pracy projektantki, która zapewnia, że każdy element twarzy wzięła z innej osoby;
- Żonie serwuje się impertynencje, iż próbuje wyłudzić od firmy pieniądze, bo przecież nie wygląda już tak dobrze jak na zdjęciu i tak w ogóle to powinna się cieszyć, bo jest to jedyna możliwość, by zaistniała jako modelka.

Koniec końców: fakt, iż firma kosmetyczna stara się akurat o wpis na tzw. "białą kartę" oraz argumenty merytoryczne i drobne napomknienie Żony, że pracuje jako redaktorka przy programach telewizyjnych, przekonują szanownych producentów do rezygnacji z wejścia na drogę sądową oraz do podpisania ugody i wypłacenia Żonie należnego jej odszkodowania.

A były to właśnie jedne z tych pieniędzy, które pojawiły się niespodziewanie w momencie, gdy były najbardziej potrzebne. Oprócz codziennych przyziemnych wydatków Mąż i Żona postanowili zainwestować wtedy w dwa piękne niebiesko-srebrne rowery.
I za każdym razem, gdy udawali się nimi na jakąś wycieczkę, Żona w pewnym momencie zatrzymywała się, odwracała swoją czerwoną, błyszczącą od potu twarz w kierunku kamery, która z pewnością była gdzieś ukryta, i...
- Dzisiejszą wycieczkę rowerową sponsoruje firma.... - wypowiadała nazwę, po czym pakowała swoje wielkie pośladki na ginące między nimi siodełko i pedałowała dalej. Koła kręciły się szybko, szybciej... i jeszcze szybciej... A szprychy wirowały przypominając nieustannie, że Żona już jak szprycha nie wygląda.
Cóż... Jaka marka – taka modelka.