wtorek, 1 lipca 2014

kulisy sławy

Pewnego pięknego czerwcowego dnia dostałam na Facebooku wiadomość zaczynającą się od słów: Małgosiu, słyszałem, że jesteś Ciekawą Biegaczką. Ja jestem dziennikarzem (biegającym) i chciałbym o Tobie napisać w papierowym "Bieganiu". Skontaktujmy się (pilnie), to Ci wyjaśnię o co chodzi, ok?
Nie powiem, zdziwiłam się. Bo znam setki (a może i tysiące) biegaczy lepszych i ciekawszych niż ja. Ale nazwisko dziennikarza (Wojciech Staszewski) oraz szybki rekonesans, że ukończyliśmy te same studia (polonistykę na UW) i mamy kilku wspólnych znajomych (spośród których Dziki - ten od Biegów po Prawdziwej Warszawie - od razu wydał mi się sprawcą całego zamieszania), sprawiły, że propozycję rozpatrzyłam pozytywnie i podałam swój numer telefonu do kontaktu.

Pamiętacie, jak w inny piękny czerwcowy dzień - w swoje urodziny - napisałam, że czekam na pewną tajemniczą rozmowę i jeśli coś z niej wyjdzie, to już naprawdę, bez cienia wątpliwości, będę sławna? To właśnie na ten dzień (tak symbolicznie i w ramach prezentu) umówiłam się na rozmowę telefoniczną z Wojtkiem. Wiedziałam, że podczas tej rozmowy będę musiała podać swoje rekordy na 5 i 10 km oraz w półmaratonie i maratonie, więc...
- Zapytaj mnie najpierw o moje życiówki! - poprosiłam na wstępie. - Nie chciałabym marnować twojego cennego czasu, a obawiam się, że jak je usłyszysz, to stwierdzisz, że jednak nie nadaję się na bohaterkę artykułu.
- Przecież tu w ogóle nie o życiówki chodzi - pocieszył mnie Wojtek. A ja w duchu nie mogłam się z nim nie zgodzić. Bo przecież (to chyba wiedzą wszyscy) w tej całej mojej "wielkiej improwizacji" wszelkie cyferki to rzecz drugorzędna. - Ale jeśli chcesz, miejmy to z głowy.
- 24:20 - podałam swój najlepszy czas na dystansie 5 km i już zamierzałam recytować dalej, gdy Wojtek przerwał mi i zaproponował zabawę. Na podstawie tego rezultatu postanowił zgadnąć, jak przedstawiają się moje pozostałe wyniki. Sztuka ta nie powiodła mu się ani razu, a ja w duchu ucieszyłam się, że mimo wszystko choć odrobinę jestem jeszcze nieprzewidywalna i nieobliczalna.

Z dalszej części rozmowy pamiętam przede wszystkim... zakończenie, które posłużyło mi jako wstęp do notki pt. "bez improwizacji". Z dalszej części rozmowy pamiętać jednak więcej nie muszę, bo na jej podstawie powstał artykuł. Myśli mam w związku z nim bez liku. Najważniejszą zaś jest ta, że ja naprawdę jestem (nie licząc legginsów od Nessi) bezbarwna i niemedialna.



Wszyscy pewnie kojarzą słynącego z rozbrajającej minki Kota w Butach ze "Shreka". Znacznie mniej osób wie, że doczekał się on filmu, w którym zagrał główną rolę ("Kot w butach", 2011). Po jego obejrzeniu na poprzednim blogu napisałam swoją najkrótszą "recenzję" filmową. Niektóre postacie sprawdzają się tylko w drugim planie.  
I coś w tym jest. Mimo iż w miesięczniku "Bieganie" ukazał się o mnie artykuł, ja wciąż bardziej wolę pisać niż żeby o mnie pisano. Mimo iż kiedyś próbowałam sił jako wokalistka, znacznie lepiej czuję się jako redaktorka fanpage'u muzycznego. Mimo iż kilkanaście lat przepracowałam za kamerą, prośby reżyserów o statystowanie lub zagranie epizodu przyprawiały mnie o dreszcze. Mimo iż kiedyś przez przypadek zostałam modelką... No właśnie... Skoro już o poprzednim blogu i o moim byciu modelką mowa, pozwolę sobie zamieścić jeden z moich ulubionych wpisów sprzed trzech lat. Tak mi właśnie przyszło do głowy, że będzie on świetnym punktem wyjścia, by zabrać się wreszcie za relację z Biegu Nocny Marek, w którym wzięłam udział w ostatnią sobotę.


"tap madl", poniedziałek, 16 maj 2011, 14:12  

Pewnego pięknego, słonecznego dnia...
Tak, to musiał być piękny i słoneczny dzień. Z pewnością czerwcowy. Bo wszystko, co najlepsze, wydarza się w czerwcu. Powietrze z pewnością było nabrzmiałe od zapachu kwiatów i skoszonej trawy. Ptasie śpiewy napełniały rozkoszą serce i duszę. A białe obłoki na błękitnym niebie przybierały kształty aniołków.
Zdecydowanie. To musiało się wydarzyć pięknego, słonecznego dnia, kiedy – żeby uzupełnić sielski obrazek – Żona nie miała do roboty nic lepszego, jak tylko leżeć i pachnieć.

Popołudnie. Mąż wraca z pracy i oprócz najgorętszego z najgorętszych pocałunków (tak musiało być na pewno) wręcza Żonie informator kosmetyczny dla pań.
- Po co mi to? - dziwi się Żona, a Mąż kartkuje katalog, otwiera go na samym środku i wskazuje palcem jedno ze zdjęć.
- To przecież jesteś ty.
Żona przygląda się. Z pewnością badawczo. Albo uważnie. Albo po prostu: przygląda się.
- To przecież jestem ja – potwierdza, bo z przedstawionego na zdjęciu opakowania kremu patrzy na nią twarz młodszej o kilka lat jeszcze-nie-Żony z dorysowaną jedynie grzywką i doklejoną cudzą dłonią.
I oboje nie mogą się nadziwić,
- że broszura trafiła akurat do pracy Męża,
- że on – jako mężczyzna – w ogóle do niej zajrzał
- i że dokonali takiego ważnego odkrycia.

Rozpoczyna się śledztwo.
- Co to za zdjęcie? - pyta Mąż.
Żona wyciąga album.
- Pamiętasz... Parę lat temu, kiedy tak bardzo schudłam, pewna wizażystka zaproponowała mi sesję.
Mąż i Żona przeglądają zdjęcia. Na każdym z nich widnieje Żona. Młoda, piękna, wyjątkowo szczupła.
- To może ta wizażystka wykorzystała twoje zdjęcia? – Mąż podejmuje pierwszy trop.
Żona szpera na półce. Wyciąga książkę autorstwa wizażystki. Patrzy na dedykację, jaką otrzymała na pamiątkę. Patrzy na siebie prezentującą pędzelki do makijażu.
- Nieee... Nie sądzę. Dostała ode mnie odbitki kilku konkretnych zdjęć i pisemną zgodę na ich wykorzystanie.
Mąż i Żona przeglądają album w tę i z powrotem. Kilka zdjęć różni się od pozostałych sposobem wywołania, kolorystyką. Żona łapie drugi trop. Przypomina sobie, jak kiedyś koleżanka jej brata wysłała ją do zaprzyjaźnionej firmy.
- Po pierwsze: zostaw swoje CV, bo poszukują korektorki – powiedziała. - A po drugie: zanieś im kilka swoich zdjęć, bo robią jakiś kalendarz i może spodobasz im się.
Żona przypomina sobie, że ani z pracy ani z modelingu nic nie wyszło. Ale...
- Patrz – mówi Żona do Męża – to właśnie jedno ze zdjęć, które tam zostawiłam, widnieje na opakowaniu kremu.

Tak czy owak. Ze względu na dość duży upływ czasu oba tropy zostały zatarte. Żona przystępuje do kolejnego etapu wyjaśnienia sprawy.
Krok pierwszy. Wchodzi do dużej drogerii. Rozgląda się po regałach. Odnajduje ten, który należy do małej firmy spod Warszawy. Z półek patrzą na nią dziesiątki twarzy młodej jeszcze-nie-Żony. Kremy, maseczki... Cała linia kosmetyczna.

Krok drugi. Żona wykonuje telefon do swojej koleżanki - prawniczki, która – tak się przypadkiem składa – specjalizuje się w prawach autorskich. Koleżanka daje jej kilka wskazówek i poucza:
- Wyrwij od nich jak najwięcej. Zorientuj się, ile to jest warte na drodze legalnej i zażądaj trzykrotnej wartości. 

Krok trzeci. Żona wykonuje telefon do swojego brata, który – tak się przypadkiem składa – pracuje jako grafik i wypytuje go o sprawy finansowe.

Krok czwarty. Żona wysyła pismo do producenta kosmetyków. Po kilku dniach odbiera telefon od właścicielki i umawia się z nią na rozmowę.

Dochodzi do dwóch spotkań, podczas których:
- próbuje się udowodnić Żonie, że ona na zdjęciu z opakowania to nie jest ona, tylko wytwór pracy projektantki, która zapewnia, że każdy element twarzy wzięła z innej osoby;
- Żonie serwuje się impertynencje, iż próbuje wyłudzić od firmy pieniądze, bo przecież nie wygląda już tak dobrze jak na zdjęciu i tak w ogóle to powinna się cieszyć, bo jest to jedyna możliwość, by zaistniała jako modelka.

Koniec końców: fakt, iż firma kosmetyczna stara się akurat o wpis na tzw. "białą kartę" oraz argumenty merytoryczne i drobne napomknienie Żony, że pracuje jako redaktorka przy programach telewizyjnych, przekonują szanownych producentów do rezygnacji z wejścia na drogę sądową oraz do podpisania ugody i wypłacenia Żonie należnego jej odszkodowania.

A były to właśnie jedne z tych pieniędzy, które pojawiły się niespodziewanie w momencie, gdy były najbardziej potrzebne. Oprócz codziennych przyziemnych wydatków Mąż i Żona postanowili zainwestować wtedy w dwa piękne niebiesko-srebrne rowery.
I za każdym razem, gdy udawali się nimi na jakąś wycieczkę, Żona w pewnym momencie zatrzymywała się, odwracała swoją czerwoną, błyszczącą od potu twarz w kierunku kamery, która z pewnością była gdzieś ukryta, i...
- Dzisiejszą wycieczkę rowerową sponsoruje firma.... - wypowiadała nazwę, po czym pakowała swoje wielkie pośladki na ginące między nimi siodełko i pedałowała dalej. Koła kręciły się szybko, szybciej... i jeszcze szybciej... A szprychy wirowały przypominając nieustannie, że Żona już jak szprycha nie wygląda.
Cóż... Jaka marka – taka modelka.

6 komentarzy:

  1. "Dzisiejszą wycieczkę rowerową sponsoruje firma.... - wypowiadała nazwę, po czym pakowała swoje wielkie pośladki na ginące między nimi siodełko i pedałowała dalej",

    Ty chyba chcesz żebym w końcu popuściła. Uwielbiam Twoje pisanie.

    PS
    wcale nie masz wielkiej d.... :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wtedy, kiedy to pisałam, miałam. Ta notka była pisana około 20 kg więcej temu :)

      Usuń
  2. z tego wszystkiego wynika, że jednak jesteś urodzoną gwiazdą! niektórych po prostu kamera kocha, z tym się nie da walczyć!:)

    OdpowiedzUsuń
  3. wtedy przy tym wpisie, to znaczy przy wpisie na tamtym blogu, chyba nie było zdjęcia dokumentującego, a przynajmniej ja nie pamiętam. ale teraz wszystko nadrobione :))
    tak czy inaczej gratuluję artykułu :)) nie każdy może rzec, ze o nim napisano :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak. Z wiadomych powodów wtedy zdjęcia nie było. A co do artykułu... Pewnie wyczytałaś między wierszami, że nie jestem nim zachwycona.

      Usuń
    2. tak. oczywiście, ze wyczytałam. ale doszłam do wniosku, ze gratulacje się i tak należą :)

      Usuń