- Proszę pani, czy możemy prosić o kilka słów? - jak zwykle (i sama nie wiem, dlaczego) musiałam wpaść w oko jakiejś ekipie reporterskiej. Opuściłam więc grzecznie swoje miejsce w szeregu. A niech tam... W końcu mam jakieś zrozumienie dla trudów pracy ludzi poruszających za kamerą.
- Proszę nam coś opowiedzieć o tym starcie... Jaką ma pani technikę na bieg po schodach? I dlaczego woli pani biegać w pionie, a nie po płaskim? - usłyszałam te i wiele jeszcze innych pytań. Moje odpowiedzi musiały chyba jednak rozczarować ekipę. Nim doszłam do bramki startowej zdołałam im przyznać się zupełnie szczerze, że techniki nie mam żadnej, że będę... tak, tak... improwizować i że tak naprawdę nie lubię i nie umiem biegać w pionie, że zdecydowanie lepiej czuję się w poziomie, że po płaskim biegam znacznie szybciej i często osoby, które w normalnym biegu są ode mnie gorsze, na schodach i podbiegach biorą mnie be trudu, że...
Ale od początku...
O czymś takim jak biegi po schodach (tower running) dowiedziałam się ponad rok temu, a zatem w dość wczesnej fazie swojej przygody biegowej. Po pierwsze dlatego, że mój brat wpadł na pomysł wzięcia udziału w III Biegu Na Szczyt Rondo 1, a po drugie dlatego, że jednym z moich ówczesnych trenerów do Orlen Warsaw Marathon był Piotrek Łobodziński, najlepszy polski tower runner, który w dodatku kilka miesięcy później miał zostać najlepszym tower runnerem na świecie. To dzięki nim dowiedziałam się, że ta dość dziwna dyscyplina ma swój Puchar Świata, to ze względu na Piotrka zaczęłam śledzić pucharowe biegi w najwyższych wieżowcach wszystkich niemal kontynentów, to pod jego okiem odbyłam swój pierwszy trening biegowy na schodach. Dokładnie pamiętam ten marcowy dzień. Umówiliśmy się wtedy wyjątkowo na Agrykoli zamiast w Lasku Bielańskim. Bo na tamtejszej bieżni miał być jakiś sprawdzian. Na przeszkodzie stanął nam jednak śnieg. W związku z tym Bartek Olszewski zafundował nam interwały, a Piotrek - wbieganie po schodach z parku do Zamku Ujazdowskiego.
09.03.2013, trening do I Orlen Warsaw Marathon, foto by Piotr Łobodziński
Pamiętam też, że tamtego dnia ja poczułam po raz pierwszy smak solidarności biegaczy, a mój brat poczuł po raz pierwszy smak przebiegnięcia 38 pięter. III Bieg Na Szczyt Rondo 1 odbywał się właśnie wówczas. Piotrek, który jako VIP startował nieco później, dojechał nań po treningu. Niestety do pierwszego miejsca zabrakło mu niecałych 3 sekund.
Z zapartym tchem słuchałam potem relacji chłopaków z tego biegu. I pełna byłam dla nich podziwu. Bo trening przeprowadzony przez Piotrka utwierdził mnie w przekonaniu, że dyscyplina ta nie jest dla mnie. I jeszcze długo potem twierdziłam, że nigdy nie będę biegać po schodach.
Moje nastawienie zmieniło się trochę pod koniec zeszłego roku, kiedy z Facebooka dowiedziałam się o inicjatywie Fundacji Wsparcia Ratownictwa RK i trafiłam na trening do Pałacu Kultury. Początki były dość kameralne. Kolejne treningi zaczęły jednak gromadzić coraz więcej biegaczy. Dziś zaś fejsowa grupa "Biegamy po schodach" liczy sobie już ponad 500 osób, a do miejsc, w których uczestnicy mogą trenować, dzięki zaangażowaniu organizatora (Michała Janasa) dochodzą kolejne warszawskie drapacze chmur. W każdym razie, po kilku treningach do moich planów na rok 2014 trafił IV Bieg Na Szczyt Rondo 1.
16.01.2014 - do naszych treningów w PKiN dołączył (nieskromnie się pochwalę, że dzięki mnie) Piotrek Łobodziński. Nie widziałam go od zakończenia cyklu przygotowawczego do OWM i ciekawa byłam, jak światowe sukcesy wpłynęły na jego osobowość. Na szczęście jednak nie okazał się żadnym gwiazdorem. To wciąż ten sam miły, zwariowany chłopak z lekkim ADHD, który swoimi opowieściami dziwnej treści niezwykle skutecznie motywował mnie, gdy podczas treningów do OWM obstawiałam tyły. Tego styczniowego dnia tak naprawdę po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć go "w akcji". Tego dnia miałam też okazję zobaczyć podeszwy jego butów. "Ojej, już się chyba dziury robią - zauważył podczas oględzin. - Ale przecież nie wyrzucę ich. Dobre są. To tylko wymysły ludzi od marketingu, że tak często trzeba zmieniać obuwie."
"Skończyły się żarty, zaczęły się schody"
- powiedział kiedyś generał młody
I na piętro Bristolu wjechał na koniku.
Sama nie wiem, o co tyle krzyku.
Bo biegacze piechotą po schodach śmigają,
Niby rzężą i dyszą, lecz nie narzekają.
Na biurowcu Rondo z rozkoszą szczytują,
A jak schody się skończą, to i pożartują.
Aż tu nagle... jeden głupi wierszyk napisany na konkurs sprawił, że moje plany biegowe znowu się zmieniły. W dodatku organizatorzy Biegu Na Szczyt Rondo 1 poszli mi na rękę i - bym mogła na 12:00 zdążyć do pracy - ustawili mnie w jednej z pierwszych grup startowych. Choć z moim numerem 562 powinnam była się znaleźć w jednej z ostatnich.
O zdobyciu pakietu startowego dowiedziałam się dzień przed wyjazdem na narty, a o życzliwości organizatorów już w trakcie, więc... co tu dużo mówić... w sobotę 15-go marca stawiłam się w biurze zawodów kompletnie nieprzygotowana, z nogami obciążonymi kilkudniową jazdą na nartach, z plecami obolałymi od ponad 7-godzinnej podróży powrotnej samochodem i z perspektywą 8-godzinnej pracy stojącej po zawodach. Tak więc, gdy udzieliłam ekipie żenującego wywiadu, gdy otworzyła się przede mną bramka, gdy przebiegłam króciutki fragment po płaskim i gdy moim oczom ukazały się schody, zaczęłam po prostu iść w miarę szybko, równym tempem, po dwa stopnie.
Czasu nie miałam zawrotnego (08:33, co dało mi 67. miejsce wśród 92 kobiet, a i ze 20 słabszych mężczyzn się ode mnie znalazło), ale przynajmniej na szczyt biurowca dostałam się bez kryzysu i bez zadyszki, po przekroczeniu linii mety nie musiałam kłaść się na przygotowane przez organizatorów maty i nie męczył mnie charakterystyczny w takich sytuacjach kaszel. No i... Po opłukaniu się i szybkim makijażu bez obaw, że swym wyglądem i zapachem wystraszę ludzi, mogłam iść do pracy.
Impreza pod tytułem IV Bieg Na Szczyt Rondo 1 przysporzyła mi wiele radości nie tylko ze względu na swój sportowo-endorfinowy aspekt. Była to również wspaniała okazja do spotkań ze znajomymi z różnych biegowych kręgów. Brat, Jola, Agnieszka i Robert z Biegam Na Tarchomonie, Iwona, Luis, Daniel i Michał z parkrunowego teamu, Karolina, którą poznałam podczas wybiegania Półmaratonu Warszawskiego, Lena, z którą się zakumplowałam podczas pierwszego treningu w PKiN, Ania i Grześ, których dotychczas znałam tylko z internetu, Piotrek Łobodziński, który okazał się jakiś czas później bezapelacyjnym zwycięzcą tego biegu i wiele, wiele innych osób, których nie jestem w stanie wymienić. Po tak spędzonym ranku miałam w sobie tyle pozytywnej energii, że do pracy wbiegałam. Po schodach. Ruchomych.
A teraz jeszcze kilka liczb:
Zapisy na bieg w pierwszym rzucie skończyły się, jeśli mnie pamięć nie myli, w około 25 minut.
W imprezie wystartowało 546 biegaczy (w tym: 416 mężczyzn, 92 kobiety i 38 reprezentantów straży pożarnej, którzy mieli osobną kategorię i biegli w pełnym rynsztunku). Każdy uczestnik pokonał 38 pięter, 836 stopni i wysokość 142 metry. Przy czym finaliści musieli pokonać tę trasę dwukrotnie. Meta biegu mieściła się na 37. piętrze i w związku z tym media często powtarzały, że pokonaliśmy 37 pięter. Medal mówi jednak co innego. Moje oczy (jeśli nie miałam omamów), które wypatrzyły dwa piąte piętra (5 i 5A), również. Wśród kobiet zwyciężyła Dominika Wiśniewska-Ulfik z czasem 04:53,20, a wśród mężczyzn Piotr Łobodziński z czasem 03:36,29. To było jego pierwsze zwycięstwo i jego nowa życiówka w tym obiekcie.
wypada mi więc pogratulować :) tych nart też, że Ci się udało śmignąć na nie :)
OdpowiedzUsuńgratuluje zatem :)
haha, twoje odpowiedzi na pewno musiały rozczarować ekipę dziennikarską:) fajnie. że udało ci się tak znienacka wziąć udział w tym biegu, zazdrość, mi się jeszcze nigdy - nie licząc klocków lego w dzieciństwie, nie udało wygrać nic w takim konkursie! gratuluję ukończonego biegu w pionie!
OdpowiedzUsuń