Tak czy owak, z racji wykonywanego niegdyś przez mnie zawodu, temat ten jest mi bliski. Więc tuż po lekturze artykułu, w dodatku będąc świeżo po maratonie filmowym "Noc Oscarowa", pomyślałam, że głupio by było się do niego nie odnieść. Zamiast jednak zajmować się wybieraniem "biegowych" filmów wszech czasów, chciałam po prostu spojrzeć z punktu widzenia biegacza na tegorocznych kandydatów do Oscara. Tymczasem... od oscarowej gali minął miesiąc, a ja nic. I temat zrobił się jakby mniej świeży. Plus mojego zwlekania z tą notką jest tylko taki, że podczas kolejnego maratonu filmowego ("Najbardziej Oczekiwane Filmy Wiosny"), na którym byłam nocą z piątku na sobotę, zapoznać się mogłam z filmami, które premiery w Polsce doczekały się po rozdaniu nagród. Dzięki temu mam nieco szerszą perspektywę. Choć i tak nie wszystkie nominowane filmy widziałam.
Zdobywca 9 nominacji i 3 statuetek (najlepszy film, najlepsza aktorka drugoplanowa, najlepszy scenariusz adaptowany). Oparta na faktach historia czarnoskórego wolnego mieszkańca Nowego Jorku, który został porwany, sprzedany i zmuszony do niewolniczej pracy na Południu.
Właściwie już ten krótki opis wystarczy do tego, by wyobrazić sobie biegowy kontekst filmu (widoczny zresztą na plakacie): próba ucieczki i bieganie na posyłki. Szybkość w jednym i drugim przypadku może zapewnić przetrwanie. Z pewnością jednak nie dostarczy endorfin.
Warto też dodać, że reżyser filmu - Steve McQueen - nie ma postury biegacza, a jednak... wątki biegowe powracają w jego twórczości uporczywie. Główny bohater "Głodu" był biegaczem przełajowym (rozmawiający z nim ksiądz wpada na ten trop, gdy dowiaduje się o jego zwolnionym tętnie), "Wstyd" zaś poszczycić się może jedną z piękniejszych biegowych scen:
Zdobywca 10 nominacji i 7 statuetek (najlepszy reżyser, najlepsza muzyka oryginalna, najlepsze efekty specjalne, najlepsze zdjęcia, najlepszy dźwięk, najlepszy montaż, najlepszy montaż dźwięku). Akcja filmu dzieje się w kosmosie. Dwoje astronautów szuka sposobu przetrwania, kiedy ich stacja zostaje prawie całkowicie zniszczona przez szczątki satelity.
Gdyby akcja filmu działa się na ziemi, bohaterowie, uciekając przed kolejnymi niebezpieczeństwami, z pewnością bardzo dużo by biegali. Tu, gdzie są, jednak tytułowa grawitacja nie działa. Ten sposób poruszania się jest więc zupełnie wykluczony.
Zdobywca 6 nominacji i 3 statuetek (najlepszy aktor, najlepszy aktor drugoplanowy, najlepsza charakteryzacja). Kolejny oscarowy film oparty na faktach. Zawierający do tego wątek społeczny i polityczny oraz przemianę głównej postaci z impulsywnego i nietolerancyjnego prostaka w nieprzejednanego społecznika.
Scena, w której główny bohater (Ron Woodroof - z zawodu elektryk, a przy okazji niestroniący od narkotyków, alkoholu i kobiet miłośnik rodeo) biega, jest tylko jedna. Kiedy ucieka przed ludźmi, których wyrolował (do licznych przywar głównego bohatera można dodać jeszcze tę, że jest kanciarzem). Na samym początku. I kończy się niemal wypluciem płuc. Wkrótce po tym Ron trafia do szpitala, gdzie dowiaduje się, że ma bardzo zaawansowane stadium AIDS. Stan zdrowia już do końca filmu nie pozwoli mu biegać. Za to jego życie stanie się długim pasmem wy-biegów, których celem będzie możliwość testowania na swoim organizmie nielegalnych i niedopuszczonych do użytku lekarstw, stwarzających mu znacznie lepsze perspektywy niż AZT, propagowane wówczas przez amerykańską Agencję ds. Żywności i Leków.
Z 5 nominacji żadna nie zamieniła się w statuetkę. Podobno dlatego, że w tym roku (zresztą nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni) Akademia Filmowa postawiła na zaangażowanie społeczne i skazała na niepowodzenie filmy, w których tryumfy święcą negatywni bohaterowie. A Jordan Belfort - nieuczciwy broker z Wall Street - z pewnością do takich należy.
Co film ma wspólnego z bieganiem? Chyba tylko tyle, że posłużył mi kiedyś jako punkt wyjścia do notki o nałogowych biegaczach.
Z 10 nominacji żadna nie zamieniła się w statuetkę. Z przyczyn dokładnie tych samych co w przypadku "Wilka z Wall Street". Tutaj dla odmiany główny bohater (Irving Rosenfeld) jest oszustem finansowym.
"Serce mi wali od tego biegania po schodach. Nie zwykłem biegać" - oto deklaracja biegowa głównego bohatera. I nie ma się co dziwić. Z jego nadwagą bieganie nie należy do przyjemności. Z ciekawostek:
1. Do roli Irvinga Rosenfelda Christian Bale przytył kilkanaście kilogramów. Obok dla porównania zamieściłam również zdjęcie z filmu MECHANIK, do którego aktor schudł niegdyś 35 kg. W stanie takiego wycieńczenia też by za bardzo nie pobiegł.
2. Dwoje aktorów z tego filmu (Bradley Cooper i Jennifer Lawrence) zagrało w filmie "Poradnik pozytywnego myślenia". Wspominam o nim, gdyż zabrakło go w zestawieniu portalu "Polska Biega", a zawiera, moim zdaniem, jeden z fajniejszych filmowych wątków biegowych. Bieganie pokazane jest tu jako jedna z metod powrotu do równowagi psychicznej i odzyskania wiary w filozofię "pozytywnego myślenia". Tutaj jedna z moich ulubionych biegowych scen:
Film dostał 5 nominacji, z czego jedna zmieniła się w statuetkę (najlepszy scenariusz oryginalny). Jest to historia samotnego pisarza Theodore'a, który pod wpływem reklamy kupuje nowy komputerowy system operacyjny, mający zaspokoić wszystkie jego potrzeby. Z czasem związek z owym systemem, przemawiającym seksownym głosem Scarlett Johansson, okazuje się ważniejszy i bardziej perspektywiczny niż wszelkie relacje niewirtualne. Theodore zaprzyjaźnia się z systemem, uprawia z nim seks, chodzi na randki, bywa o system zazdrosny... Znamienne jest to, że bieganiem również zajmuje się tylko w wirtualu. W zasadzie to nawet nie on, lecz jego animowany avatar w jednej z gier komputerowych.
Zdobywca 4 nominacji i - niestety - żadnej statuetki. Niestety, bo film ma fajne przesłanie, a przy okazji jest zabawny, ma świetnie napisane dialogi i doskonale skontrastowane postaci głównych bohaterów.
"Rok 2002, czas rządów Tony'ego Blaira w Wielkiej Brytanii. Philomena Lee (Judi Dench) jest religijną Irlandką, która w latach 50. jako młoda niezamężna dziewczyna zaszła w ciążę. Rodzina oddała ją – jako zhańbioną – do zakonu, gdzie urodziła dziecko, które zakonnice oddały do adopcji "godniejszym ludziom". W 50. urodziny syna, będąc już w wieku emerytalnym, postanawia go odnaleźć. W pojedynkę jest bezsilna, postanawia więc przerwać milczenie. W śledztwie pomóc ma jej Martin Sixsmith (Steve Coogan) – dziennikarz polityczny, który właśnie stracił pracę w rządzie Blaira i próbuje uciec czyhającej na niego depresji. Razem ruszają w podróż, by odszukać syna Philomeny."
Uwaga widza skupia się przede wszystkim na Filomenie. To ona wydaje się ciekawszą i barwniejszą postacią. Mojej uwadze natomiast nie uszło również to, że nieodłącznym elementem stylu życia Martina jest bieganie. To między innymi ono w dość trudnym dla niego okresie pozwala mu wytworzyć pewien ład.
Zdobywca 3 nominacji i jednej statuetki (najlepsza aktorka pierwszoplanowa). Nagrodzona za rolę tytułowej Jasmine Cate Blanchett wcieliła się w postać neurotyczną, wierzącą w złudzenia i żyjącą ponad stan. Film miał w Polsce świetną prasę, a mnie... jakoś nie przypadł do gustu. Napisałam o nim kiedyś: Nie wiem, jak to się stało, ale w przededniu pewnej rocznicy znowu wylądowałam w kinie na filmie Woody'ego Allena. Rzecz nosi tytuł "Blue Jasmine" i... Chciałabym coś o nim napisać, ale nie wiem co. Bynajmniej nie dlatego, że odebrało mi mowę. Dziś nadal nie wiem, co o nim napisać. Także w kontekście biegowym.
Zdobywca jednej nominacji. Trzecia część romantycznej trylogii Richarda Linklatera, której główni bohaterowie słyną m.in. z tego, że chodzą i gadają. Film wszedł do polskich kin latem zeszłego roku, w czasie, gdy zdarzało mi się jeszcze pisywać "recenzje". Pozwolę więc sobie ją przytoczyć:
Na początku było "Przed wschodem słońca". Historia dwojga dwudziestoparolatków: Francuzki Celine (July Delpy) i Amerykanina Jessego (Ethan Hawke), którzy podróżując pociągiem, przypadkowo nawiązują znajomość. Konwersacja staje się na tyle wciągająca, że Celine i Jesse postanawiają wysiąść w Wiedniu, aby spędzić ze sobą jeszcze trochę czasu.
Podczas kilkunastogodzinnej włóczęgi uroczo przekomarzają się i gadają, gadają, gadają... O sprawach błahych i poważnych, przyziemnych i metafizycznych... O wszystkim tym, co ludzi w ich wieku nurtuje.
Między dwojgiem bohaterów ewidentnie iskrzy. Wydają się być dla siebie stworzeni i sobie przeznaczeni. A widzowie... trochę im zazdroszczą tej młodzieńczej chemii i tego natknięcia się na siebie, ale też mocno kibicują, gdy zakończenie filmu, pozostawiające bohaterów w zawieszeniu, stwarza możliwość, że spotkają się oni za pół roku.
Po 9 latach reżyser Richard Linklater wrócił do swoich bohaterów i nakręcił "Przed zachodem słońca".
Nie wznowił on historii w miejscu, w którym ją przerwał.
Nie wznowił jej również "pół roku później", bo - jak się na początku okazuje - do umówionego spotkania Celine i Jessego nie doszło.
Wznowił historię po dokładnie takim samym czasie, jaki minął od nakręcenia "Przed wschodem słońca". A jego bohaterowie zestarzeli się i dojrzeli wraz z grającymi ich aktorami i oglądającymi ich widzami.
Jesse jest teraz znanym pisarzem i promuje w znanej paryskiej księgarni swoją najnowszą książkę, w której opisał chwile spędzone z Celine w Wiedniu, a ona pojawia się na jego spotkaniu autorskim. Jesse ma żonę i dziecko, a Celine wciąż jest wolna. W chwili, gdy ponownie się spotykają, on szykuje się już na samolot powrotny do Nowego Jorku. Swoje ostatnie chwile w Paryżu postanawia jednak spędzić razem z nią.
Podczas kilkudziesięciominutowej włóczęgi Celine i Jesse uroczo przekomarzają się i gadają, gadają, gadają... O sprawach błahych i poważnych, przyziemnych i metafizycznych... I - starsi o te 9 lat - o problemach i rozczarowaniach związanych z dorosłością, a zwłaszcza damsko-męskimi relacjami.
Między dwojgiem bohaterów ewidentnie iskrzy. Wydają się być dla siebie stworzeni i sobie przeznaczeni. A widzowie... trochę im zazdroszczą tej wciąż trwającej chemii i tego natknięcia się na siebie po latach, ale też mocno kibicują, gdy zakończenie filmu, pozostawiające bohaterów w zawieszeniu, stwarza możliwość, że Jesse zostanie z Celine w tym Paryżu.
Niedawno, kolejne 9 lat później, do kin weszło "Przed północą".
W międzyczasie Celine i Jesse znowu się zestarzeli i dojrzeli wraz z grającymi ich aktorami i oglądającymi ich widzami.
Okazuje się, że Jesse nie dotarł na pamiętny samolot i od tego czasu wciąż jest z Celine. Doczekali się nawet wspólnego potomstwa – pary bliźniaczek – z którymi spędzają właśnie wakacje w Grecji.
Między dwojgiem bohaterów ewidentnie iskrzy. Tyle że... Tym razem ich przekomarzanie się jest bardziej jadowite niż urocze, a ich rozmowy - czy to o sprawach błahych czy poważnych, przyziemnych czy metafizycznych - podszyte są wzajemnym żalem, pretensjami, oskarżeniami i świadczą o przechodzonym przez parę kryzysie. Widzowie zaś... już im nie zazdroszczą. Czują się raczej zażenowani. Bo w tym lustrze widzą własne odbicie i wiedzą, że po różnych przed-wschodach i przed-zachodach zawsze nadchodzi przed-północ.
Zakończenie filmu znowu pozostawia bohaterów w zawieszeniu. Widzowie nie mają pewności, czy Celine i Jesse przetrwają kryzys i czy za kolejne 9 lat będą razem. Ale czy im kibicują?
Odtwarzający ich aktorzy, którzy uczestniczyli również w pisaniu scenariusza, nie ukrywają, że czerpali inspiracje z życiowych doświadczeń (kultura.gazeta.pl/kultura/1,114438,14118570,Zaczelo_sie__Przed_wschodem_slonca___a_skonczy__Przed.html, www.youtube.com/watch). No właśnie. To, czy widzowie im kibicują, zależy pewnie od tego, jaki sami sobie napisali scenariusz na po-północ.
Dziś, z perspektywy czasu, do tej recenzji dopisałabym jeszcze tylko, że... Kto wie... może gdyby tak główni bohaterowie nie chodzili i nie gadali w kółko, a czasem przebiegliby razem jakiś długi dystans (maraton, skoro już do tej Grecji dotarli?), inaczej spojrzeliby na swoje problemy. Może nawet, gdyby nie dzielili włosa na czworo, wydałyby się im one lżejsze i - przede wszystkim - rozwiązywalne.
Zdobywca dwóch nominacji.
Ostatni film braci Coen to klasyczne kino drogi. Początkujący muzyk folkowy Llewyn wyrusza w podróż z Nowego Jorku do Chicago, by przebić się na tamtejszej scenie muzycznej. Spodziewamy się, że przy okazji - jak na kino tego gatunku przystało - bohater dozna samopoznania i wewnętrznej przemiany. A jednak, gdy niespełniony wraca wreszcie do Nowego Jorku, odnosimy wrażenie, że wrócił do punktu wyjścia, że ta podróż niczego go nie nauczyła. A przecież wystarczyłoby, by zamiast łapać stopa czy wsiadać w autobus choć na chwilę włożył biegowy strój. Czy nie jest tak, że to właśnie podczas biegania najlepiej poznaliście samych siebie i odkryliście w sobie takie cechy charakteru, o jakie wcześniej nawet się nie podejrzewaliście?
Zdobywca 3 nominacji.
Klasyczny (choć nieco mroczny) film przygodowy. I - jak to w tym gatunku zazwyczaj bywa - bohaterowie dużo biegają. A to przed kimś uciekają, a to kogoś gonią... Najważniejsza scena biegowa miała jednak miejsce w pierwszej części "Hobbita". Pamiętacie jak Bilbo Baggins opierał się Gandalfowi i krasnoludom, gdy namawiali go, by został włamywaczem i wziął udział w ich misji? Pamiętacie, jak się zarzekał: "Przepraszam! Nie życzę sobie przygód, dziękuję ślicznie! Nie dziś! Do widzenia!"? A jednak, gdy rano po hucznej imprezie obudził się sam, coś kazało mu się spakować i pędem rzucić się w pogoń za nowo poznaną drużyną. Ten bieg to był właśnie początek jego niezwykłej wewnętrznej przemiany.
Dowiedziawszy się, jak Tolkien sprzedał "Hobbita", żeby zapłacić podatki, przeczytawszy recenzję w "Co jest grane", zapoznawszy się w "Filmie" z artykułem i z wywiadem, w którym Andy Serkis stwierdza, że rola Golluma przyniosła mu rozpoznawalność (???), Żona na czele 7-osobowej drużyny udaje się do kina.
Po seansie cała drużyna przenosi się do Brata. Bo Żona, usłyszawszy podczas świąt, że na Sylwestra zabiera on Bratową i Chrześnicę do znajomych do Inowrocławia...
- Ale jak to? Sylwester bez mojego braciszka? - stwierdziła i zarządziła u niego przedsylwestrową kolację. Zobowiązała się nawet do jej przyrządzenia. Makaronu z dynią, szynką parmeńską i sokiem z pomarańczy poszła cała micha. Do tego butelka czerwonego wina i...
- Wstawaj! Już wracamy do domu - Żona orientuje się, że, ułożywszy na chwilę głowę na kolanach Męża, zasnęła snem kamiennym.
Trudno mi powiedzieć, co jej się tego wieczoru śniło.
Może śnił jej się Peter Jackson ze swoją nieprawdopodobną karierą. Bo jak reżyserowi, który w swym dorobku miał tylko kilka niedrogich (znanych raczej w wąskich kręgach) filmów udało się zebrać budżet (wysoki budżet) na "Władcę Pierścieni"?
Może śnił jej się Thorin Dębowa Tarcza (syn Thraina, wnuk Throra). Bo do czego to doszło? Po pierwszej części "Hobbita" fanki z pewnością już nie będą wzdychać do eterycznych elfów, potomków ludzkich królów czy szlachetnych niziołków, lecz do najzwyklejszego w świecie krasnoluda.
Może śniła jej się audycja (zasłyszana niedawno w radiu), wedle której nie zazna szczęścia ten, kto stale nie będzie rzucał sobie nowych wyzwań, nowych celów, kto stale nie będzie za czymś gonił.
Przepraszam! Nie życzę sobie przygód, dziękuję ślicznie! Nie dziś! Do widzenia!
Może śniło jej się, że choć nie jest bardzo niskiego wzrostu i nie ma włochatych stóp, coraz bardziej zaczyna przypominać hobbita. Coraz mniej bawi ją wychodzenie z własnej norki.
Napisałam to w styczniu 2013, tuż po premierze pierwszej części "Hobbita". A co zrobiłam zaraz po tym? Coś, o czym na pewno mi się nie śniło. Wybiegłam ze swojej norki, rozpoczęłam cykl treningów do Orlen Warsaw Marathon i zmierzyłam się z wielką przygodą, która okazała się dla mnie początkiem niezwykłej przemiany. Ale to już zupełnie inna historia. I taka niefilmowa...
Wielka praca i wielka wrażliwość! Dziękuję! Czas iść z Jakże Piękną Żoną do kina :-)
OdpowiedzUsuńPiotrek Krawczyk
Dużo się napisałam, ale przez wielość filmów wyszło powierzchownie. Bo gdybym się miała zagłębić w każdy film...
UsuńA w kwestii włożonej w tę notkę pracy... Jak klikniesz w plakaty, to będziesz mógł obejrzeć zwiastuny filmów :)
o! o filmach :))) dzięki :))
OdpowiedzUsuńwiększości nie widziałam, a w zasadzie z zaprezentowanych widziałam tylko jeden, o czym wspomniałam przy notce, która była o nałogach :)
niektóre filmy mam w planach obejrzeć, a niektóre mnie nie przekonują jak na przykład "Ona" czy "Grawitacja" choć nie wykluczam, ze kiedyś i za nie się zabiorę.
w najbliższych planach mam jednak "tajemnicę Filomeny"- zamiast niej oglądnęłam ostatnio "Królową" i sama się zdziwiłam, jak to możliwe, ze do tej pory nie widziałam tego filmu.
ps. zostawiłam tu ostatnio linka, ale nie wiem czy nie umknął. bo się przeprowadziłam :))
Niestety Twojego linka nie dostałam :(
Usuńale widzę, że już wszystko hula, jak należy :))
Usuńciesze się.
ale widzę, że już wszystko hula, jak należy :))
Usuńcieszę się.
Blue Jasmine - no właśnie, co o tym filmie powiedzieć???Wszyscy się nim zachwycali, poszłam na niego z jakimiś wielkimi oczekiwaniami i .... chyba się rozczarowałam. Chyba, bo nie wiem (podobnie jak Ty), co można o nim powiedzieć. Może po prostu wynika to z tego, że jest jakiś mdły?
OdpowiedzUsuńCoś od czego może powinnam zacząć, ale jakoś ten Blue Jasmine mi się wbił przed szereg - podoba mi się ta lista z wybiciem wątków biegowych i trochę biegowych:)
P.S. widziałam na fb, że robiłaś manicure przed maratonem:) co śmieszne, też traktuję priorytetowo pomalowanie paznokci u stóp przed startem:) podobnie jak zakup nowych białych skarpetek:) zawsze mam jakieś katastroficzne wizje, że mogą musieć mnie ratować i ściągać buty - wierzę, że to nawet jakbym miała być nieprzytomna pozwoli mi wyjść z tej sytuacji z klasą:)
Co do pedicure'u... Kolor na paznokciach to tylko dodatek. Przede wszystkim muszę mieć do długiego biegania usunięty twardy naskórek i porządnie skrócone paznokcie. Żeby było bardziej miękko i lżej :)
Usuń:) te kilka gramów ciężaru, to zawsze lżej:) no i wiadomo, mniejsze ryzyko odcisków:)
Usuńotóż to :)
Usuń