czwartek, 13 lutego 2014

very busy woman

W wieczór poprzedzający Półmaraton Świętych Mikołajów w Toruniu czułam się tak fatalnie, że odpuściłam sobie wszelkie atrakcje, jakie dostępne były w centrum miasta. I gdy mąż, brat i znajomi z mojej paczki wybrali się na koncert Piersi, ja zostałam w Domu Pielgrzyma i wpadłam na piwo do ekipy Biegam Na Tarchominie. W niewielkim pokoju siedziało nas kilkanaście osób, a rozmowom ton nadawał Kuba. Nie obeszło się, oczywiście, bez tematu półmaratonu. Omawialiśmy sposób, tempo i stroje, w jakich planujemy biec. Ale żeby nie było, że biegacze są strasznie monotematyczni, Kuba postanowił wypytać każdego z nas o życie zawodowe. I tak kolejne osoby (zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a może przeciwnym) zaczęły opowiadać o swojej pracy. Ktoś pochwalił się tym, ktoś inny pochwalił się tamtym, a gdy doszło do mnie...

- Eee... O tobie wiemy wszystko. Jesteś bezrobotna - Kuba machnął ręką, a ja tylko przytaknęłam. Bo - faktycznie - Półmaraton Świętych Mikołajów odbywał się miesiąc po moim nieoczekiwanym powrocie do domu, miesiąc po tym, jak zdjęcia do filmu, przy którym pracowałam, zostały nagle zerwane. Ucieszyło mnie w sumie to machnięcie ręką. Bo jakoś nie chciało mi się drążyć tematu, czym zajmuję się wówczas, gdy mam pracę, jak również opowiadać o tym, jak wygląda mój dzień, gdy jej nie mam. Niestety, Kuba nie miał litości, więc powiedziałam, co miałam do powiedzenia, a po moich słowach Kubie nie pozostało nic innego, jak stwierdzić:

- Jakoś smutno to wszystko zabrzmiało.

A jednak... Sięgam pamięcią do czasów, gdy w 2011 roku po wielu latach dość intensywnej pracy, po złotych latach przebierania w propozycjach i płynnego przechodzenia z jednego projektu w drugi, w mojej filmowej branży coś zaczęło się sypać, a mnie pewnego dnia z moich kilkumiesięcznych planów zawodowych zupełnie nieoczekiwanie nie zostało nic. Sięgam pamięcią i odnajduję zapis swojego stanu emocjonalnego po dwóch i pół miesiąca siedzenia w domu.

O godzinie 8.00 dzwoni budzik. Wyłączam go leniwie, nawet nie otwierając oczu. Bo które najpierw? Prawe? Lewe? A może oba naraz? I po co? Mózg przetwarza dane, niezliczone ilości zer i jedynek. 0-1-0-1-0-1-0-1........ A na końcu i tak wyskakuje ERROR.
A nawet, gdybym wstała, to... Którą nogą najpierw? Prawą? Lewą? Czy obiema naraz? A może najlepiej od razu stanąć na głowie? Zresztą... Po co? Przecież wiadomo, że „jak wstanę, to się położę”.
Takie myśli o poranku są najtrudniejsze. Prawdziwy wysiłek intelektualny. Ze zmęczenia zapadam w drzemkę. Coś się śni. A może nie śni. Co za różnica?
O godzinie 10.00 budzą mnie potrzeby fizjologiczne. Patrzę w prawo. Patrzę w lewo. Patrzę w okno. Patrzę w sufit. Takie poruszanie głową... Prawdziwy wysiłek fizyczny. A nuż mi się odechce? Nie odechciewa się, a zbyt długotrwałe zwlekanie sprawia, że w pośpiechu wszelkie moje postanowienia odnośnie nóg biorą w łeb.
Wydalone płyny trzeba uzupełnić. Najwyższy czas na pierwszą kawę. Podobno niezdrowa. Ale... Kogo to obchodzi? Zresztą... Gdybym się miała zastanawiać, czy zdrowa czy nie, czy szkodzi czy pomaga, czy po jej wypiciu nabawię się nadciśnienia czy też moje zazwyczaj niskie podniesie się do normy, straciłabym kolejne dwie niezwykle cenne godziny.
Się robi. W międzyczasie czynię zadość największej (jedynej?) mej odpowiedzialności w ciągu dnia. Karmię rybki i zamieniam z nimi kilka słów. To znaczy... Ja je do nich wypowiadam, a one taktownie milczą.
Kawa gotowa. Zasiadam do komputera. Nie wdając się w szczegóły, robi się południe. Subtelne burczenie w brzuchu przypomina, że warto by zjeść śniadanie. Tylko co? Może by jakoś dietę urozmaicić? Zdobyć się na odrobinę ekstrawagancji? Grymas dezaprobaty wykrzywia moją twarz... Bo... Czy warto jeść śniadanie w samo południe? Jakby tak poczekać jeszcze ze dwie godzinki, to mogłabym przystąpić od razu do obiadu. Pod warunkiem, że lodówka nie jest pusta. Na wszelki wypadek zadzwonię do współlokatorów i upewnię się, że nie wracają na obiad. Bo jeśli tak, to odpuszczę sobie i obiad, i zakupy. Zwłaszcza, że w natłoku obowiązków i tak nie mam na nie czasu. A kolacja? Podobno nie należy jej jeść. W ten sposób sprawę menu na dziś mam rozwiązaną.
Dziś, dziś... Zerkam w kalendarz. Piątek. Ale co za różnica? Piątek, poniedziałek czy sobota? I niech jutro będzie środa, a w środę może być wtorek.
Zresztą... Jest tyle ciekawych zajęć... A przede wszystkim...
Ważne jest to by się pozytywnie(?) nastawić. Ewentualnie można popuścić lekko krępujące nas co dzień sznurki i pomyśleć, że żyje się gdzie indziej. Można nawet pomarzyć. O lepszym jutrze.

(Warszawa, 17.06.2011)

Od Półmaratonu Świętych Mikołajów minęły dwa miesiące. Co w sumie daje trzy miesiące bezrobocia. Teoretycznie powinnam już osiągnąć stan taki, jak opisany powyżej. Albo i gorszy. Bo perspektywy na przyszłość w mojej branży są jeszcze mniej różowe niż wówczas. A jednak... Żaden mój późniejszy zawodowy przestój nie był już tak apatyczny jak tamten. Przy kolejnym (maj - czerwiec 2012) wymyśliłam sobie program odchudzający (bieżnia + dieta + slim belly) w moim fitness klubie, a przy jeszcze kolejnym (luty - kwiecień 2013), lżejsza o 20 kg, wymyśliłam sobie przygotowania do pierwszej edycji Orlen Warsaw Marathon. Teraz zaś (listopad - ??? 2014)... Media często donoszą, że bieganie to najlepszy sport doby kryzysu, a bieganie długodystansowe jest szczególnie cenne, bo uczy rozmowy ze sobą. Jak człowiek biega, włącza mu się hormon szczęścia, odreagowuje psychicznie, zaczyna pozytywnie myśleć. Cóż... Nawet jeśli opis mojego bezrobotnego dnia, jeśli takowy zechciałabym zrobić, nie zabrzmiałby tak zupełnie wesoło i pewnie zasmuciłby Kubę, to... gdy sztywną ramę dnia wyznacza konieczność przygotowania pięciu posiłków (w ramach racjonalnego odżywiania się) i różnego rodzaju treningi, nie ma czasu na kryzysy i apatię. No i... po kilkunastu miesiącach biegania charakter nie jest już taki słaby jak kiedyś.

8 komentarzy:

  1. cieszę się, ze apatia Cię nie dogania. a nawet jakby chciała, to i tak (wytrenowana i rozbiegana), byś jej uciekła ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. no w 2011 to jeszcze nie czytałam, ale później już tak i dobrze, że właśnie bieganie Cię "uodporniło i utwardziło"... ja sobie wydumałam na okresy bezrobocia siłownię i kurs germańskiego, tylko jeszcze nie wydumałam, jak się do tego 1go razu zmobilizować;)
    Ps, cieszę się że są, bo się zmartwiłam, że przez zalogowanie znikło, a komunikatu nie było jak za 2 razem, że są moderowane:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wtedy faktycznie jeszcze Cię ze mną nie było. Ale byłaś, jak się odchudzałam i byłaś, jak zaczęłam biegać. Nie wiesz, jak się zmobilizować do swojego "pierwszego razu" (hehe)? Bierz po prostu przykład ze mnie :)

      Usuń
  3. Kurczę, podziwiam- 20 kg mniej? Ja nie mogę zrzucić 4. Liczę na to, że basen na coś się przyda:-) Mnie też dobija brak pracy, jestem bez pracy dużo dłużej niż ty. Pomijając aspekt finansowy, jakoś to tak strasznie obniża poczucie własnej wartości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dokonałam tej sztuki, ale kiedyś byłam prawdziwym grubasem :) Teraz, choć do biegania powinnam jeszcze trochę zrzucić, ani drgnie.
      Co do bezrobocia... nic dodać, nic ująć. Ale... w okresie, z którego zamieściłam fragment wpisu, naprawdę byłam bliska depresji. Teraz znosze to duuużo lżej :)

      Usuń
  4. witaj, właśnie po raz pierwszy dzisiaj trafiłam do Ciebie! Bieganie ma w sobie coś takiego, że robi żelazny charakter, to prawda, i że pomaga w kryzysach też! Co nie zmienia faktu, że życzę Ci, żeby jak najszybciej trafiło ci się miliard propozycji, w których dosłownie będziesz mogła przebierać! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło, że tu do mnie przybiegłaś i dzięki za troskę :)

      Usuń