niedziela, 23 marca 2014

świnka skarbonka

Pisałam niedawno o samonakręcającej się machinie: o rosnącej ilości imprez biegowych, o rosnących cenach pakietów startowych, o konieczności rezygnacji z Półmaratonu Warszawskiego ze względów ekonomicznych... Mogłabym, idąc tym tropem, napisać coś o naciąganiu nas na kolejne wydatki związane z bieganiem: buty, odzież, gadżety, porady trenerskie i dietetyczne... Ale dość już o tym. Bo przecież mimo samonakręcającej się machiny można jakoś w tym bieganiu funkcjonować, nie rezygnując ze wszystkich startów i nie poruszając się przecież nago. Niedawne rozmowy z paroma osobami sprowokowały mnie do napisania, jak z tym wszystkim radzę sobie ja. Uprzedzam tylko, że jako warszawianka poruszać się będę głównie po Warszawie i okolicach.

TRENINGI
Z tym akurat jest najmniejszy problem. Dla osób, które nie mają zaufania do planów rozpisanych przez portale biegowe i wolą mieć kontakt z trenerem face to face, oferta bezpłatnych treningów jest niezwykle bogata. 
Szczególnie warta polecenia jest bodaj najstarsza tego typu biegowa inicjatywa, czyli BiegamBoLubię. Już w 72 miejscach (przeważnie są to stadiony) w całej Polsce sobotni poranek można spędzić, ćwicząc pod okiem fachowców. Ważniejszy niż wybieganie kolejnych kilometrów jest w przypadku BBL trening funkcjonalny. Czasem można też tam trafić na sprawdziany sprawnościowe (np. test Coopera czy bieg na 100m). Ciekawie prezentuje się również działalność teamu pobiegani.pl. Inicjatywa ta jest dość młoda. Latem zeszłego roku firma New Balance i producent wody Magnesia objęły patronatem treningi odbywające się nad Wisłą w pobliżu klubu Temat Rzeka. Od listopada jednak trenerzy z tego teamu rozproszyli się, a grupki trenujące pod ich czujnym okiem można spotkać w kilku warszawskich dzielnicach oraz w podwarszawskim Błoniu.  Oprócz solidnej porcji kilometrów pobiegani.pl zapewniają świetne (czytaj: mordercze) ćwiczenia doskonalące siłę i technikę biegową.
Aby nie trenować samotnie dołączyć można do jakiejś amatorskiej grupy biegowej. I tak na przykład Grupa Biegowa Parkrun Warszawa spotyka się w czwartki - zazwyczaj przy zegarze na Stadionie Agrykoli o 19:30, ale czasem robią też wyjątki (ostatnio na przykład w ramach czwartkowego treningu odbyło się rozpoznanie trasy parkrunu Warszawa-Żoliborz, który ma ruszyć lada moment). 
Zresztą czwartki w ogóle są niezwykle popularne. Tego dnia otwarte treningi biegowe prowadzi też WOSiR do spółki z teamem 12TRI.PL (godz. 19.00, ul. Rozbrat 26) i - przede wszystkim - zbiera się jedna z moich grup - Biegam Na Tarchominie (godz. 21.00, przy poczcie na Nowodworach). Nie robimy aktualnie (chociaż kiedyś bywało inaczej) żadnych specjalnych ćwiczeń, nie szkolimy techniki... Niemniej są to bardzo fajne spotkania biegowo-towarzyskie, podczas których bardziej doświadczeni biegacze motywują i wspierają początkujących.
W kilku miastach wspólnie trenują KobietkiBiegają, niemal całą Polskę opanowali już Night Runners... Treningi często prowadzone są przez sklepy biegowe (np. Centrum Biegowe Ergo i SklepBiegacza) i przy okazji jakichś zawodów (Orlen Warsaw Marathon, Cracovia Maraton, Łódź Maraton). Są jeszcze treningi nietypowe, jak te organizowane przez grupę Biegamy Po Schodach (terminy treningów w przeciwieństwie do schodów są ruchome, więc warto śledzić informacje na Facebooku), i cała masa prywatnych inicjatyw, dotyczących przeważnie długiego wybiegania. Do takich zaliczyć można m.in. Biegi Po Prawdziwej Warszawie. To właśnie tu wiele osób, zasłuchawszy się w opowieściach Rafała Przewodnika, zaliczyło swoje pierwsze kilkunastokilometrowe biegi.

Podsumowując: treningów, na które nie wyda się ani złotówki, znaleźć można naprawdę mnóstwo. Wystarczy się tylko rozejrzeć w internecie, nie bać się dołączać do różnego rodzaju grup biegowych i lajkować różnego rodzaju biegowych stron. Ich plus to oszczędność, fachowa porada, towarzystwo, które da nam motywację. Minusy? Trzeba się liczyć z tym, że grupa nie będzie reprezentować równego poziomu. W związku z tym niektórzy będą daleko poza naszym zasięgiem, a niektórzy będą nas spowalniać. Ale coś za coś.

IMPREZY BIEGOWE
Tak naprawdę pomysł na napisanie mojej pierwszej (i miejmy nadzieję - ostatniej) notki o charakterze poradnika powstał po rozmowie z pewną znajomą z bloga, która przyznała się, że nie umie wyszukiwać tych tańszych i bardziej klimatycznych imprez biegowych. A przecież oprócz komercyjnych masówek w różnych miejscowościach organizowane są biegi kameralne, niedrogie (ceny za pakiet startowy mieszczą się w przedziale 0-30 zł), charakteryzujące się niemal rodzinną atmosferą. Tyle że o nich się tak dużo i tak głośno nie trąbi. Jak więc można je znaleźć? Ja wyszukuję je najczęściej w kalendarium imprez biegowych na stronie maratonypolskie.pl (http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=3&action=1&grp=13&trgr=1&bieganie). Zerkam na datę, która mnie interesuje, sprawdzam, czy w tym terminie jest przewidziane coś w moich okolicach, a potem analizuję cennik, regulamin itp. Do tego dochodzi Facebook, poczta pantoflowa... I tak z zeszłorocznych warszawskich imprez z sentymentem wspominam:
- cykl Grand Prix Żoliborza: były fajne pamiątki dla wszystkich, buty biegowe, które wygrałam w losowaniu, organizacja na naprawdę wysokim poziomie, no i... jako bezrobotna nie musiałam płacić za start; tutaj taki pamiątkowy filmik z pierwszego biegu: http://www.bieganie.pl/?show=1&cat=7&id=5092;
- Bieg Pileckiego: koszt 10 zł, a w cenie: numer startowy, elektroniczny pomiar czasu, woda, posiłek regeneracyjny, medal, świetne zaplecze techniczne, nagrody dla najlepszych oraz dla tych, którzy mają szczęście w losowaniu; moją fotorelację obejrzeć można tu: https://www.facebook.com/profile.php?id=1046553597&sk=photos&collection_token=1046553597%3A2305272732%3A69&set=a.10201151373360226.1073741857.1046553597&type=3). 
W tym roku zaś na samym szczycie znajduje się Crossing Wieliszewski (full przyjemności za 0 zł) oraz Bieg o Puchar Bielan/Bieg Chomiczówki (2 biegi, 2 medale i mnóstwo dodatkowych atrakcji za 25 zł). Obie imprezy dość szczegółowo opisałam w notkach "to be free for... free" oraz "Chomiczówka, Chomiczówka..."
Z biegów o większym kalibrze zaś zawsze chętnie piszę się na różnego rodzaju biegi i marszobiegi charytatywne (tu przoduje głównie "Policz się z cukrzycą", organizowane w ramach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, i „Bieg na TAK! Biegam Bo Lubię”, odbywający się tradycyjnie dzień przed Orlen Warsaw Marathon) oraz na imprezy WOSiRu z cyklu Warszawska Triada Biegowa – „Zabiegaj o Pamięć” (Bieg Konstytucji 3-go Maja, Bieg Powstania Warszawskiego, Bieg Niepodległości). Wpisowe już od dłuższego czasu utrzymuje się na poziomie 50 zł, a w pakiecie startowym znajdują się dość gustowne koszulki techniczne. Poza tym taka forma uczczenia tych świąt narodowych jakoś bardziej przypada mi do gustu niż wszelkiego rodzaju marsze i wiece polityczne.
Takich biegów, w których stosunek ceny do jakości jest naprawdę rozsądny, a także bezpłatnych, znalazłoby się jeszcze trochę. Ot chociażby dwa biegi (tym razem ruszmy się poza Warszawę), o których słyszałam od znajomych: 
- KONICZYNKA TRAIL MARATHON: dystans: ok. 21 lub ok. 42 km, termin tegorocznej edycji: 09.05, miejsce: Ojcowski Park Narodowy, w pakiecie są koszulki okolicznościowe, a na mecie medale. Zapisy na tegoroczną edycję ruszają 23.03, pełny regulamin znajduje się tutaj: https://www.facebook.com/KoniczynkaTrailMarathon/info, a jego najpiękniejszy fragment brzmi:
„Koniczynka” nie jest tradycyjnie rozumianym biegiem o wygraną. To bieg w pierwszej kolejności towarzyski, zaś jego trasa jest na tyle wymagająca, że zwycięzcą będzie bez wątpienia każdy, kto ją ukończy. Jednak, ponieważ odwołujemy się również do sportowych tradycji Akademii Wychowania Fizycznego oraz do idei bezinteresownej rywalizacji, po biegu zostaną wyłonieni i uhonorowani najlepsi zawodnicy. Pomimo tego nie przewidujemy nagród rzeczowych, ani tym bardziej pieniężnych. Nie chcemy za bieganie płacić, ani też na bieganiu zarabiać. Biegniemy dla radości płynącej z biegania oraz dla satysfakcji z ukończenia tak trudnego maratonu.
Koniczynka jest biegiem otwartym dla każdego i całkowicie bezpłatnym.

- BIEG O KRYSZTAŁOWĄ PERŁĘ JEZIORA NARIE: 33-kilometrowa trasa - trudna, ale malownicza, dla 250 najlepszych zawodników czekała w zeszłym roku na mecie kryształowa perła (podobno co roku jest inna), a tutaj znajduje się relacja: http://www.festiwalbiegowy.pl/biegajacy-swiat/pobiegli-wokol-jeziora-narie-na-zwyciezce-czekala-krysztalowa-perla#.UywBjc65H4Q.
Niestety terminu tegorocznej edycji nie udało mi się jeszcze namierzyć.

Takich perełek jest, oczywiście, więcej, ale żeby nie ciągnąć notki w nieskończoność, obiecuję, że co bardziej smakowite kąski prezentować będę na bieżąco na fejsowej siostrze Wielkiej Improwizacji. A teraz, już naprawdę zamykając ten wątek, dorzucę jeszcze parkrun. Jest bezpłatny i odbywa się co tydzień w wielu miastach na całym świecie. Sama w miarę możliwości, o czym nieraz pisałam, lubię na nim bywać. I z przyjemnością polecam go osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z bieganiem. To dobry sposób, by - bez ponoszenia kosztów i bez napinki związanej z wniesieniem opłaty i czekającym na mecie medalem - sprawdzić, jak wyglądają i jak smakują zawody biegowe.

UBRANIA
Tzw. droższe części garderoby mam dwie. Numer jeden to buty. Mimo że to model z poprzedniego sezonu, kupiony na wyprzedaży, to jednak był to wydatek prawie 300 zł. Niemniej, wcale nie uważam, że na obuwie trzeba aż tak dużo wydać. Wszystko zależy od tego, na jakim etapie zaawansowania jesteśmy. Gdy zaczynałam swoją przygodę z bieganiem, wiele treningów i zawodów przebiegłam w butach z Lidla. Biegało mi się w nich zupełnie przyzwoicie, mój mąż (choć na swoim koncie ma już dwa półmaratony) do dziś nie przestawił się na wyższą półkę. I - zwłaszcza osobom początkującym, które nie biegają zbyt długich dystansów - zawsze chętnie je polecam. Niech nie wydają zbyt dużo, zanim nie będą pewne, że z bieganiem zwiążą się na dłużej. Tym bardziej, że - jak pokazały testy przeprowadzone przez Polska Biega - buty te wcale nie są do niczego i wśród innych tanich butów prezentują najlepszy stosunek jakości do ceny. Ja w każdym razie na zakup droższego (choć nie najdroższego) obuwia zdecydowałam się dopiero wówczas, gdy nabrałam pewności, gdy w moich planach pojawił się maraton.

Numer dwa to stanik biegowy. Mimo że kupiony w październiku zeszłego roku z 20% obniżką z okazji miesiąca walki z rakiem piersi, to jednak był to wydatek prawie 200 zł. Stanik to w przypadku kobiety drugi co do ważności element garderoby, na którym nie powinno się oszczędzać, jeśli się chce uniknąć bólu piersi, a do tego mieć dobre wsparcie, amortyzację i komfort podczas ruchu. 

Na całej reszcie można jednak spokojnie zaoszczędzić (no może jeszcze na skarpetach czy opaskach kompresyjnych bym nie oszczędzała, gdybym je nosiła), a nie od razu biec do specjalistycznych sklepów sportowych. Nie umiem i nie lubię, co prawda, robić zakupów w sklepach internetowych (chyba, że coś mam szansę przymierzyć wcześniej albo jest możliwość odbioru własnego), za to ciuchów biegowych nie boję się i nie wstydzę kupować w Decathlonie czy w Lidlu. Zwłaszcza te drugie są naprawdę niezłej jakości. Prawdziwe skarby można znaleźć na wyprzedażach, w outletach (w sieci Factory jest bardzo duży wybór sklepów sportowych, z Asicsem w Ursusie na czele), w TK Maxx. Oczywiście, to wymaga od nas często przebicia się przez olbrzymie ilości końcówek kolekcji i ostatnich sztuk oraz (w przypadku wyprzedaży) planowania pewnych zakupów z wyprzedzeniem i inwestowania w coś, co będzie nam potrzebne prawdopodobnie dopiero w przyszłym sezonie. Ale... jak już raz dziś powiedziałam... coś za coś.

KONKURSY
Jeszcze fajniej niż wydawać mało, jest nie wydawać w ogóle. Najwygodniej byłoby mieć sponsora albo chociaż bogatego partnera/partnerkę, który/a zechcialby/ałaby nas utrzymywać. Ale co zrobić, gdy sponsor pokrywa koszty tylko w niewielkim zakresie albo nie mamy go wcale, a partner zarabia w okolicach średniej krajowej i jego pasją jest muzyka?
Moim lekarstwem na to są konkursy. Wszyscy moi znajomi wiedzą, że jestem ich maniaczką, a najbardziej lubię nie te, w których wygrana zależy od ślepego losu (czytaj: losowanie), nie te, w których wygrana zależy od ilości znajomych (czytaj: zbieranie głosów i lajków), lecz te, w których trzeba wykazać się kreatywnością, a wygrana zależy od decyzji jury. Wtedy zwycięstwo smakuje podwójnie - nagroda to jedno, a bycie docenionym to drugie.
Minus konkursów jest taki, że ich rozstrzygnięcia są nieprzewidywalne, że nie zawsze w ofercie do wygrania jest coś, co jest nam akurat potrzebne, że jest to element kampanii reklamowo-marketingowej danej marki, w którą musimy się zaangażować. Ale... powtarzać to będę jak mantrę... coś za coś. Bo to dzięki konkursom w okresie mojego małego (czytaj: niekończącego się) finansowego kryzysu zyskałam trochę ubrań, zdobyłam parę pakietów startowych na wymarzone biegi, a także nie musiałam rezygnować z rozrywek, z których w takich kryzysowych sytuacjach rezygnuje się najczęściej (kino, knajpa, płyty, koncert, karnet na siłownię...). Trzeba tylko trochę się wysilić. Coś napisać, zrobić jakieś zdjęcie, podać prawidłową odpowiedź...
A jak te konkursy znaleźć? Wystarczy się tylko rozejrzeć w internecie, nie bać się dołączać do różnego rodzaju grup biegowych i lajkować różnego rodzaju biegowych stron. Zwłaszcza tych mniej popularnych. To właśnie te mniej oblegane potrafią zaskoczyć ciekawymi, niebanalnymi zadaniami i wartościowymi nagrodami. No i konkurencja na nich jest mniejsza. Pozwólcie jednak, że na fejsowej siostrze Wielkiej Improwizacji dzielić się będę z Wami - tak jak dotychczas - tylko tymi, w których nie będę mogła/nie będę chciała wziąć udziału :)

wtorek, 18 marca 2014

schody do nieba

Stałam już w strefie startowej i cierpliwie czekałam na swój bieg, gdy...
- Proszę pani, czy możemy prosić o kilka słów? - jak zwykle (i sama nie wiem, dlaczego) musiałam wpaść w oko jakiejś ekipie reporterskiej. Opuściłam więc grzecznie swoje miejsce w szeregu. A niech tam... W końcu mam jakieś zrozumienie dla trudów pracy ludzi poruszających za kamerą.
- Proszę nam coś opowiedzieć o tym starcie... Jaką ma pani technikę na bieg po schodach? I dlaczego woli pani biegać w pionie, a nie po płaskim? - usłyszałam te i wiele jeszcze innych pytań. Moje odpowiedzi musiały chyba jednak rozczarować ekipę. Nim doszłam do bramki startowej zdołałam im przyznać się zupełnie szczerze, że techniki nie mam żadnej, że będę... tak, tak... improwizować i że tak naprawdę nie lubię i nie umiem biegać w pionie, że zdecydowanie lepiej czuję się w poziomie, że po płaskim biegam znacznie szybciej i często osoby, które w normalnym biegu są ode mnie gorsze, na schodach i podbiegach biorą mnie be trudu, że...




Ale od początku...
O czymś takim jak biegi po schodach (tower running) dowiedziałam się ponad rok temu, a zatem w dość wczesnej fazie swojej przygody biegowej. Po pierwsze dlatego, że mój brat wpadł na pomysł wzięcia udziału w III Biegu Na Szczyt Rondo 1, a po drugie dlatego, że jednym z moich ówczesnych trenerów do Orlen Warsaw Marathon był Piotrek Łobodziński, najlepszy polski tower runner, który w dodatku kilka miesięcy później miał zostać najlepszym tower runnerem na świecie. To dzięki nim dowiedziałam się, że ta dość dziwna dyscyplina ma swój Puchar Świata, to ze względu na Piotrka zaczęłam śledzić pucharowe biegi w najwyższych wieżowcach wszystkich niemal kontynentów, to pod jego okiem odbyłam swój pierwszy trening biegowy na schodach. Dokładnie pamiętam ten marcowy dzień. Umówiliśmy się wtedy wyjątkowo na Agrykoli zamiast w Lasku Bielańskim. Bo na tamtejszej bieżni miał być jakiś sprawdzian. Na przeszkodzie stanął nam jednak śnieg. W związku z tym Bartek Olszewski zafundował nam interwały, a Piotrek - wbieganie po schodach z parku do Zamku Ujazdowskiego.

 09.03.2013, trening do I Orlen Warsaw Marathon, foto by Piotr Łobodziński

Pamiętam też, że tamtego dnia ja poczułam po raz pierwszy smak solidarności biegaczy, a mój brat poczuł po raz pierwszy smak przebiegnięcia 38 pięter. III Bieg Na Szczyt Rondo 1 odbywał się właśnie wówczas. Piotrek, który jako VIP startował nieco później, dojechał nań po treningu. Niestety do pierwszego miejsca zabrakło mu niecałych 3 sekund.
Z zapartym tchem słuchałam potem relacji chłopaków z tego biegu. I pełna byłam dla nich podziwu. Bo trening przeprowadzony przez Piotrka utwierdził mnie w przekonaniu, że dyscyplina ta nie jest dla mnie. I jeszcze długo potem twierdziłam, że nigdy nie będę biegać po schodach.

Moje nastawienie zmieniło się trochę pod koniec zeszłego roku, kiedy z Facebooka dowiedziałam się o inicjatywie Fundacji Wsparcia Ratownictwa RK i trafiłam na trening do Pałacu Kultury. Początki były dość kameralne. Kolejne treningi zaczęły jednak gromadzić coraz więcej biegaczy. Dziś zaś fejsowa grupa "Biegamy po schodach" liczy sobie już ponad 500 osób, a do miejsc, w których uczestnicy mogą trenować, dzięki zaangażowaniu organizatora (Michała Janasa) dochodzą kolejne warszawskie drapacze chmur. W każdym razie, po kilku treningach do moich planów na rok 2014 trafił IV Bieg Na Szczyt Rondo 1.

 16.01.2014 - do naszych treningów w PKiN dołączył (nieskromnie się pochwalę, że dzięki mnie) Piotrek Łobodziński. Nie widziałam go od zakończenia cyklu przygotowawczego do OWM i ciekawa byłam, jak światowe sukcesy wpłynęły na jego osobowość. Na szczęście jednak nie okazał się żadnym gwiazdorem. To wciąż ten sam miły, zwariowany chłopak z lekkim ADHD, który swoimi opowieściami dziwnej treści niezwykle skutecznie motywował mnie, gdy podczas treningów do OWM obstawiałam tyły. Tego styczniowego dnia tak naprawdę po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć go "w akcji". Tego dnia miałam też okazję zobaczyć podeszwy jego butów. "Ojej, już się chyba dziury robią - zauważył podczas oględzin. - Ale przecież nie wyrzucę ich. Dobre są. To tylko wymysły ludzi od marketingu, że tak często trzeba zmieniać obuwie."

Niestety, tzw. finansowy aspekt życia dość szybko zweryfikował mój plan zdobycia szczytu biurowca Rondo 1. Do tego pojawiła się opcja weekendowej pracy. Z czasem więc odpuściłam sobie treningi (zresztą, coraz częściej nie pasowały mi ich terminy) i - choć w momencie, kiedy ruszyły zapisy, byłam przy komputerze - nawet nie kiwnęłam palcem, by zaklepać sobie miejscówkę na liście startowej. Aż tu nagle...



"Skończyły się żarty, zaczęły się schody"
- powiedział kiedyś generał młody
I na piętro Bristolu wjechał na koniku.
Sama nie wiem, o co tyle krzyku.

Bo biegacze piechotą po schodach śmigają,
Niby rzężą i dyszą, lecz nie narzekają.
Na biurowcu Rondo z rozkoszą szczytują,
A jak schody się skończą, to i pożartują.




Aż tu nagle... jeden głupi wierszyk napisany na konkurs sprawił, że moje plany biegowe znowu się zmieniły. W dodatku organizatorzy Biegu Na Szczyt Rondo 1 poszli mi na rękę i - bym mogła na 12:00 zdążyć do pracy - ustawili mnie w jednej z pierwszych grup startowych. Choć z moim numerem 562 powinnam była się znaleźć w jednej z ostatnich.



O zdobyciu pakietu startowego dowiedziałam się dzień przed wyjazdem na narty, a o życzliwości organizatorów już w trakcie, więc... co tu dużo mówić... w sobotę 15-go marca stawiłam się w biurze zawodów kompletnie nieprzygotowana, z nogami obciążonymi kilkudniową jazdą na nartach, z plecami obolałymi od ponad 7-godzinnej podróży powrotnej samochodem i z perspektywą 8-godzinnej pracy stojącej po zawodach. Tak więc, gdy udzieliłam ekipie żenującego wywiadu, gdy otworzyła się przede mną bramka, gdy przebiegłam króciutki fragment po płaskim i gdy moim oczom ukazały się schody, zaczęłam po prostu iść w miarę szybko, równym tempem, po dwa stopnie. 


Czasu nie miałam zawrotnego (08:33, co dało mi 67. miejsce wśród 92 kobiet, a i ze 20 słabszych mężczyzn się ode mnie znalazło), ale przynajmniej na szczyt biurowca dostałam się bez kryzysu i bez zadyszki, po przekroczeniu linii mety nie musiałam kłaść się na przygotowane przez organizatorów maty i nie męczył mnie charakterystyczny w takich sytuacjach kaszel. No i... Po opłukaniu się i szybkim makijażu bez obaw, że swym wyglądem i zapachem wystraszę ludzi, mogłam iść do pracy. 
 

Impreza pod tytułem IV Bieg Na Szczyt Rondo 1 przysporzyła mi wiele radości nie tylko ze względu na swój sportowo-endorfinowy aspekt. Była to również wspaniała okazja do spotkań ze znajomymi z różnych biegowych kręgów. Brat, Jola, Agnieszka i Robert z Biegam Na Tarchomonie, Iwona, Luis, Daniel i Michał z parkrunowego teamu, Karolina, którą poznałam podczas wybiegania Półmaratonu Warszawskiego, Lena, z którą się zakumplowałam podczas pierwszego treningu w PKiN, Ania i Grześ, których dotychczas znałam tylko z internetu, Piotrek Łobodziński, który okazał się jakiś czas później bezapelacyjnym zwycięzcą tego biegu i wiele, wiele innych osób, których nie jestem w stanie wymienić. Po tak spędzonym ranku miałam w sobie tyle pozytywnej energii, że do pracy wbiegałam. Po schodach. Ruchomych.



A teraz jeszcze kilka liczb:
Zapisy na bieg w pierwszym rzucie skończyły się, jeśli mnie pamięć nie myli, w około 25 minut.
W imprezie wystartowało 546 biegaczy (w tym: 416 mężczyzn, 92 kobiety i 38 reprezentantów straży pożarnej, którzy mieli osobną kategorię i biegli w pełnym rynsztunku). Każdy uczestnik pokonał 38 pięter, 836 stopni i wysokość 142 metry. Przy czym finaliści musieli pokonać tę trasę dwukrotnie. Meta biegu mieściła się na 37. piętrze i w związku z tym media często powtarzały, że pokonaliśmy 37 pięter. Medal mówi jednak co innego. Moje oczy (jeśli nie miałam omamów), które wypatrzyły dwa piąte piętra (5 i 5A), również. Wśród kobiet zwyciężyła Dominika Wiśniewska-Ulfik z czasem 04:53,20, a wśród mężczyzn Piotr Łobodziński z czasem 03:36,29. To było jego pierwsze zwycięstwo i jego nowa życiówka w tym obiekcie.

niedziela, 16 marca 2014

impresje białczańskie

Kolejka do wyciągu. Kłębiący się tłum narciarzy i snowboardzistów. Większość cierpliwie czeka, żeby dojść do bramek, żeby je minąć, żeby wsiąść na krzesełko. Większość porusza się w tempie i w rytmie, jaki nadaje szereg, znajdujący się z przodu. Większość. Ale nie wszyscy. Od czasu do czasu pojawia się ktoś, kto rozpychając się łokciami, próbuje wyjść przed ten szereg i dotrzeć do celu szybciej. Taka osoba przeważnie trafia na sprzeciw. Jawne chamstwo spotyka się z jawnym protestem. Ktoś grzecznie zwróci uwagę, ktoś rzuci „kurwą”, ktoś stanie w poprzek i szeroko rozstawi kijki, żeby zatarasować drogę intruzowi.
Kolejka porusza się niespiesznie w stronę krzesełek. Ja wraz z nią. Ani szybciej, ani wolniej. Czasem grzecznie zwracam uwagę. Czasem rzucam „kurwą”. Czasem staję w poprzek i szeroko rozstawiam kijki, żeby zatarasować drogę intruzowi. Nagle za plecami słyszę miły i uprzejmy głos: „Przepraszam”. Odruchowo przesuwam się, robiąc przejście. Widzę młodego, uśmiechniętego chłopaka. Porusza się piechotą, deskę snowboardową trzyma w rękach, więc ma doskonałe pole manewru. Mija mnie. I dopiero wtedy zadaję sobie pytanie: „Dlaczego ja go w ogóle przepuściłam? Ja stoję, inni stoją, to dlaczego nie on?” Urzeczona tym fenomenem obserwuję chłopaka. Jak swobodnie przedostaje się przez tłum, jak zahipnotyzowani ludzie rozstępują się przed nim bez żadnego sprzeciwu, bez żadnego „dlaczego?”. Widzę wreszcie, jak wsiada na krzesełko i odjeżdża, kiedy ja jestem jeszcze hen daleko. I wszystko to tylko za pomocą „przepraszam” i szerokiego uśmiechu.


Taka oto impresja. Spisałam ją, kiedy w lutym 2011 roku wróciłam z Białki Tatrzańskiej. Od tamtego czasu jakoś nie miałam możliwości, by odwiedzić tę miejscowość. Aż do ostatniego wtorku, kiedy to dzięki wsparciu mamy i cioci wybrałam się tam z mężem na 4 dni. Teraz jestem już z powrotem w domu. Walizki rozpakowane, narty i buty się suszą... jeszcze tylko wrażenia i emocje domagają się uporządkowania. Choć... większość z nich i tak w postaci różnych impresji zdołałam w międzyczasie wrzucić na fejsa.


11.03.2014
Po weekendowej pracy stojącej i kilku godzinach podróży do Białki poszłam się rozbiegać, bo nogi miałam jak drewniane kłody. Truchtałam sobie powoli, zrobiłam rekonesans stoku, a w jednej zagrodzie, gdzie leżały m.in. drewniane kłody, zobaczyłam takie oto zwierzątko :)


Langosz zjedzony, grzane wino wypite, a zatem... sezon narciarski uważam za otwarty. Choć dziwnie to brzmi, gdy pogoda jest wybitnie wiosenna: bezchmurne niebo, jaskrawe słońce i temperatura około 14 stopni powyżej zera.


12.03.2014
Dziś - zgodnie z radą pani, u której mieszkamy - wybraliśmy się na narty rano. Do tego mąż zabrał mnie na inny stok - Pasiekę. Wjeżdża się nań super wypasionymi kanapami, a warunki są niewyobrażalnie lepsze niż w Kotelnicy Białczańskiej. Po czterech godzinach szusowania żałowałam tylko, że rano nie poszłam sobie potruchtać. Po pierwsze, miałabym super rozgrzewkę. Po drugie, nogi miałabym na tyle sprawne, by w ogóle móc to zrobić. A tak, pozostaje mi jedynie znieczulanie się przy pomocy Sadówki Wiśniowej - najlepszego wiśniowego trunku, jaki kiedykolwiek piłam :P

 
 

 Nie powiem... Żaden sport nie zmęczył mnie tak jak dzisiejszy białczański clubbing :D


13.03.2014
Super krótki, super wolny i zakończony super podbiegiem truchcik to super rozgrzewka przed dzisiejszymi nartami...

 

Dlaczego lubię Białkę? Cóż... w wielu górskich miejscowościach właściciele działek nie potrafią się ze sobą dogadać i pada coraz więcej wyciągów. A tutaj, nie dość, że wyciągi mają się dobrze, są zadbane i z roku na rok ich przybywa, to jeszcze dogadać się ze sobą potrafię ich właściciele. Dzięki temu z jednym karnetem można obskoczyć 7 ośrodków narciarskich.
Dziś po raz kolejny wjechaliśmy wyciągiem na Kotelnicę, by przemieścić się na moją ukochaną od wczoraj Pasiekę. Poprzednio mąż mnie popędził czarną trasą, która nie przypadła mi do gustu. Nie, nie przeraziła mnie jej stromość (o dziwo!), ale to, że nie była ubita. Jazda pośród zasp z ciężkiego, mokrego śniegu nie należy do najprzyjemniejszych.
Dziś, by się przemieścić, wybraliśmy trasę biegową, która po wczorajszych zawodach (w końcu zapomniałam napisać, że takowe się odbyły) była naprawdę świetnie przygotowana i dość szybka.
Gdy po godzinie 13.00 opuszczaliśmy stok, termometr pokazywał 18 stopni i w niektórych miejscach zdążyła się już zrobić chlapa. Rano jednak - po nocnych mrozach i intensywnej pracy ratraków - jeździło się bajecznie. Świetne warunki sprawiły, że bez trudu mogłam ścigać się z mężem :)


Ja tak ciągle o śniegu i nartach, o nartach i śniegu, a tu w Białce przecież wiosna jest pełną gębą.
 
 

  14.03.2014
Jest kolejny piątek Wielkiego Postu. A zatem pączek musi być. Zresztą, pączek w Białce musi być bez względu na dzień tygodnia i roku. Bo smakuje tak, że niech się Blikle i inne warszawskie mądrale schowają :P

Dwoje kosmitów żegna się z Białką. Po jednej glebie zaliczone, a zatem sezon narciarski uznać można za zamknięty. Choć... Pani, u której mieszkaliśmy, twierdzi, że od niedzieli śnieg ma padać w całej Polsce. Jakby co, jest jeszcze Górka Szczęśliwicka. I karnet na biegówki w Choszczówce wciąż czeka.


Siedzę już sobie w autku i jadę z powrotem do domu. Walizki spakowane, zapas Sadówki Wiśniowej zrobiony... Jest też masa wspomnień i wrażeń, a do tego jeszcze jedna nauka.
- Jak się idzie do knajpy, której specjalnością jest pstrąg, to się nie zamawia pierogów - powiedział mi mąż, kiedy pierwszego wieczoru narzekałam na swoją kolację. I, oczywiście, miał rację.
Po eksperymentach kulinarnych w różnych knajpach wróciliśmy wczoraj do tej z pstrągami, a ja... no dobra, zamówiłam pstrąga :P Rezultat był taki, że takiego samego pstrąga chciałam zjeść dzisiaj przed podróżą. I tu pojawiła się kolejna nauka: nie nastawiać się, nie planować, tylko improwizować!!! Knajpę otwierali dziś wyjątkowo godzinę później, więc pocałowaliśmy klamkę.
To musiało się skończyć pierogami. A pstrąga ostatecznie nie żałuję. Obiad zjedzony po trasie był pyszny. No i dzięki temu, że z Białki wyjechaliśmy wcześniej, udało nam się w ostatniej chwili uniknąć demonstracji kolejarzy na Zakopiance.
 

No więc jestem już z powrotem w domu. Walizki rozpakowane, narty i buty się suszą... jeszcze tylko wrażenia i emocje domagają się uporządkowania... Lecz cóż mogłabym do tych fejsowych impresji dodać? Coś o technice? Hmm... Tak jak w przypadku biegania, nawet nie śmiałabym się wymądrzać. Wiem tylko tyle, że - odchudzona od ostatniego pobytu w Białce o 20 kg i ze wzmocnionymi od biegania nogami - zaliczyłam swój najlepszy sezon. 
Coś o ubraniach i gadżetach? Hmm... Tak jak w przypadku biegania, nawet nie miałabym się czym chwalić. I pogrążyłabym się pewnie, gdybym zdradziła, że mój strój zdominowany został przez dobrą-bo-niemiecką markę Lidl. A z gadżetów... oprócz nart bardzo ważny okazał się kask (zakupiony w Auchan). Dobrze, że mąż mnie kiedyś nań namówił. Myślę, że podczas jedynego upadku, jaki zaliczyłam, bardzo mi się przysłużył. Kto wie, może nawet...
Coś o decyzjach zawodowych, jakie podjęłam, po odebraniu telefonu, który akurat podczas wyjazdu postanowił się rozdzwonić? Who cares? Grunt, że mąż stwierdził, iż podjęłam męską decyzję (hmm... w sumie nie wiem, dlaczego nie kobiecą).
Coś o ludziach na stoku? Cóż... niby ruch narciarski przypomina ruch samochodowy: rządzi się zasadą ograniczonego zaufania, ale... brak pasów, kodeksu, reguł, świateł, kierunków sprawia, że bardzo ciężko jest przewidzieć, czym nas inni zaskoczą. A, niestety, wciąż zaskakują. I to w mało przyjemny sposób. Brak wyobraźni to niestety bardzo częsta cecha narciarzy.
A może wrócić do punktu wyjścia i napisać coś o ludziach w kolejce do wyciągu?


- Przepraszam... Ja chcę do innego wyciągu... - oznajmiła pewna pani w kolejce do wyciągu kanapowego na Pasiece i zaczęła przepychać się w poprzek kolejki, przejeżdżając mi centralnie przez narty.
- OK. Nie ma problemu. Ale dlaczego przejeżdża pani przez moje narty? - zapytałam.
- A dlaczego nie? - pytaniem na pytanie odpowiedziała ona i wpakowała się centralnie swoimi nartami na narty mojego męża.
- A dlaczego tak? - ponownie zapytałam ja. Pani jednak pomknęła dalej, tnąc zapewne kolejne pary nart. I niby mogłam ją dopędzić i wdać się z nią w jedną z moich ulubionych dyskusji (zwanych "grochem o ścianę" czy jakoś tak), ale...
- Daj spokój! - uspokoił mnie mąż, gdy zauważył, że osiągam stan wrzenia. - Nic nie wskórasz. W kolejce do wyciągu po prostu od razu widać, jakim kto jest człowiekiem.
- Co więcej, pewne ich przywary i złe nawyki w kolejce się potęgują - dodałam. A potem długo jeszcze o tym myślałam. I naszła mnie taka refleksja... może się mylę... O ile w większości przypadków bieganie wydobywa z ludzi cechy pozytywne, o tyle narty wyciągają z nich całą mas cech negatywnych.

poniedziałek, 10 marca 2014

samonakręcająca się machina, część druga: bez podtytułu

Z roku na rok rośnie rzesza biegaczy. Nie ma się więc co dziwić, że coraz większą popularnością cieszą się różnego rodzaju imprezy biegowe, a pakiety startowe rozchodzą się jak świeże bułeczki. Nie ma się też co dziwić, że - wykorzystując ten boom na bieganie - ich organizatorzy co jakiś czas podnoszą ceny wpisowego. Jest popyt, jest podaż... Taka samonakręcająca się machina, której główną siłą napędową są trzy magiczne słowa: pieniądze, forsa, kasa. Nie jestem idealistką i wiem, że organizatorzy biegów nie żyją powietrzem i z czegoś muszą się utrzymywać. Wiem też, że fajnie by było, gdyby zaangażowani przy organizacji biegu ludzie również otrzymywali jakąś zapłatę, a nie użerali się z tysiącami biegaczy w ramach wolontariatu. Wiem, że zorganizowanie biegu masowego to spora inwestycja, wymagająca wielu nakładów finansowych i że wraz ze wzrostem uczestników te nakłady rosną. Wszystko to wiem i rozumiem. Ale wiem też, że wraz ze wzrostem uczestników rosną nie tylko nakłady, ale i wpływy. I coraz częściej odnoszę wrażenie, że chęć zysku zrobiła się ważniejsza niż tzw. "popularyzacja biegania jako najprostszej formy ruchu", która w regulaminach imprez biegowych stawiana jest zazwyczaj na pierwszym miejscu.

Tak mniej więcej miała się kończyć druga część notki o samonakręcającej się machinie. Miało być w niej coś o tych, którzy się burzą przeciwko zbyt wysokim cenom pakietów startowych. Miało być w niej coś o tych, którzy tych cen bronią. Miało być w niej coś o tym, jak już drugi rok z rzędu ze względów finansowych zrezygnować musiałam z udziału w Półmaratonie Warszawskim. I - żeby przełamać marudny ton - miało być też coś o tym, że tak naprawdę w tym roku Półmaraton Warszawski mam już za sobą. Dzięki inicjatywie pewnego kolegi (Radka), który w ramach niedzielnego wybiegania zorganizował zupełnie charytatywnie i z własnej nieprzymuszonej woli rozpoznanie trasy. Swoją drogą, z rożnych źródeł wiem, że takich inicjatyw i takich osób, które działają poza tą całą samonapędzającą się machiną, jest więcej. I chwała im za to.

Silna ekipa, która pod flagą ukraińską i wenezuelską przebiegła nieco zmodyfikowaną (wzbogaconą o wizytę pod Ambasadą Rosyjską) trasę Półmaratonu Warszawskiego.



Tak mniej więcej miała się kończyć druga część notki o samonakręcającej się machinie. Miało być w niej o tym, o tamtym i o owym, ale... Życie z różnych powodów przyśpieszyło mi ostatnio. Jedno zdarzenie pociągnęło za sobą drugie, drugie - trzecie, trzecie - czwarte... Ot, taka samonakręcająca się machina. A teraz już zamiast pisać powinnam się wreszcie zacząć pakować. Bo od jutra czeka mnie bajka pt. "W poszukiwaniu straconego śniegu". Zaczynać by się mogła mniej więcej tak:

Zupełnie jak Kopciuszek mam za mamę chrzestną dobrą wróżkę. W przeciwieństwie do Kopciuszka zaś nie mam złych sióstr i złej macochy, lecz najlepszą pod słońcem mamusię. No... to teraz zjeżdżam. Dzięki ich finansowemu wsparciu - na narty, oczywiście. A towarzyszyć mi będzie jak zwykle książę z bajki. Obym tylko podczas slalomów i innych gigantów nie zgubiła narciarskiego pantofelka.

piątek, 7 marca 2014

cuda, cuda...

W pierwszej części "samonakręcającej się machiny" poruszyłam m.in. wątek niepełnosprawnych. Druga część, jeśli w ogóle powstanie, będzie z półmaratonem w tle. Jako przerywnik wrzucam więc sierpniową fotorelację z biegu, który i z niepełnosprawnymi, i z półmaratonem ma bardzo duży związek.

półmaraton "Cud nad Wisłą"
W sierpniu 1920 roku miała miejsce bitwa, która często nazywana bywa Cudem nad Wisłą. Bitwa, której znaczenie docenili ówcześni politycy i późniejsi historycy. Niektórzy - jako tę, która uratowała Europę przed propagandą komunistyczną i sowiecką inwazją - uznali ją nawet za jedną z przełomowych bitew w dziejach świata.
Dla upamiętnienia tych wydarzeń na trasie Ossów-Radzymin bądź Radzymin-Ossów (odebranie bolszewikom tych miast wskazuje się jako bardzo istotne punkty w przebiegu walk) co roku odbywa się półmaraton. W tym roku półmaraton "Cud nad Wisłą" wyruszył z Ossowa. Była to jego 22-ga edycja.


Półmaraton "Cud nad Wisłą" ma w swej pełnej nazwie określenie "uliczny". W tej kwestii jedyną niespodzianką (z gatunku tych mniej przyjemnych) było to, że ulice, którymi biegli półmaratończycy, nie były wyłączone z ruchu samochodowego (jedynie w newralgicznych punktach ruchem kierowała policja). A widok rowerzystów, wmieszanych w tłum biegaczy, był czymś powszechnym.
- Wiesz, kto jest najszybszym biegaczem na 100 metrów? - zapytał jeden z nich wiezionego w foteliku synka. - Murzyn - odpowiedział sam sobie i dodał: - A wiesz, kto jest mistrzem... - tu padł dystans, którego nie usłyszałam, a zaraz potem odpowiedź, którą usłyszałam doskonale: - Też murzyn.
 Skoro już w temacie czarnoskórych jestem... Półmaraton "Cud nad Wisłą" ma w swej pełnej nazwie określenie "międzynarodowy". Pośród 410 uczestników, którzy ukończyli bieg, nie było jednak zbyt wielu obcokrajowców. Jedno jest za to pewne, zawody zdominowali Kenijczycy. Reprezentanci tego kraju zajęli dwa pierwsze miejsca w klasyfikacji OPEN mężczyzn. Najlepszą wśród kobiet również była Kenijka.
- Taka ładna Kenijka i nikt jej nie podrywa - stwierdziła pewna starsza pani, obserwując reprezentantkę Kenii, szykującą się do startu. - A pan dlaczego jej nie podrywa? - zwróciła się wreszcie do mojego brata.
- Brat ma żonę - odpowiedziałam za niego.
- To nic nie szkodzi - starsza pani zaskoczyła mnie swoją otwartością na relacje damsko-męskie. - Kenijka też kobieta.

Wybierając się rano do Radzymina, skąd wynajęty przez organizatorów specjalny autokar-szatnia przewieźć miał uczestników na linię startu w Ossowie, nie nastawiałam się na zbyt wiele, a już na pewno nie na rywalizację z Kenijczykami. Bo mimo iż mam już na swoim koncie maraton, to na dystansie 21 km i 97,5 metra miał to być mój debiut. Ponadto po ciężkim tygodniu pracy i po intensywnych dwóch dniach wycieczkowania z mężem, nie miałam poczucia, bym była w wysokiej formie. Właściwie to przekonana byłam nawet, iż ukończenie tego biegu graniczy z cudem. Na szczęście - tak jak u samych początków mojego biegania - wsparciem dla mnie był mój starszy brat.

Bieg ukończyliśmy oboje. I oboje byliśmy zadowoleni. Ja - jako debiutantka - chcąc, nie chcąc, ustanowiłam życiówkę (02:03:32). Brat zaś nieco poprawił swoją i zszedł poniżej 01:45.














W dobrych nastrojach odebraliśmy nagrody.
Brat odebrał grochówkę...
...i zjadł ją ze smakiem.
A potem połaziliśmy trochę po mieście, przyjrzeliśmy się przygotowanym z okazji święta atrakcjom, przyjęliśmy gratulacje od miejscowych pijaczków, zrobiliśmy kilka zdjęć...
Zmęczenie jednak dało się we znaki i nie doczekaliśmy rekonstrukcji Bitwy Warszawskiej, do której przygotowania obserwowaliśmy tuż przed startem.



Oprócz wyraźnego rysu edukacyjno-historycznego spośród różnego rodzaju biegów półmaraton "Cud nad Wisłą" wyróżnia się promowaniem biegania wśród niepełnosprawnych. W tym celu utworzone zostały różne kategorie dodatkowe. M.in. dla osób poruszających się na wózkach inwalidzkich...
...oraz dla niewidomych i słabo widzących.
Bieg zaskakiwał również dość wysoką średnią wieku uczestników. Na żadnej imprezie biegowej nie widziałam tak dużego odsetka osób starszych.
Tak naprawdę to współtwórcą mojego cudu była właśnie jedna z takich osób - pan Edward (3. miejsce w kategorii M70), który zaopiekował się mną, kiedy zdawałam się trochę osłabnąć.
- Trzymaj się starszych! Młodzi tak strasznie pędzą - poradził żartobliwie i dodał: - Jest silny wiatr od przodu, więc biegnij za mną.
I tak dobiegłam aż do samej mety.