środa, 30 kwietnia 2014

a Lorien biegnie, biegnie...

W Biegu Dookoła Zoo, jak już pisałam, towarzyszył mi mąż. Dumna byłam z niego niesamowicie. Nie tylko dlatego, że w tak parszywą pogodę i o tak wczesnej porze chciało mu się ruszyć tyłek z ciepłego łóżeczka. Nie tylko z powodu niezłego wyniku, jaki osiągnął po dość długiej przerwie w regularnym trenowaniu. Przede wszystkim dlatego, że nie szukał żadnych wymówek w dniu, w którym szukać ich mógł. Bo był to bardzo ważny dla niego dzień - dzień koncertu jego zespołu (Lorien), pierwszego w składzie z nowym basistą. Mam nadzieję, że ten krótki biegowy wstęp uzasadni obecność na tym blogu bardzo osobistej relacji (a w zasadzie luźnych impresji, niepozbawionych wtrętów o bieganiu) z wydarzenia, które miało miejsce 26.04 w Centrum Promocji Kultury.

PROLOG
Jako pierwsza zagrała tego sobotniego wieczoru warszawska grupa Asymptota, doceniona w zeszłym roku przez publiczność Emergenza Festival Polska. Zespół obiecał na fejsowej stronie wydarzenia depresyjno-melancholijne brzmienie gitar z garażową okrasą, niebanalną warstwę tekstową, post-punkowego ducha, specjalny układ taneczno-mimiczno-gestykulacyjny w wykonaniu wokalisty. Obiecał i słowa dotrzymał. Oprócz tych walorów występ Asymptoty miał dla mnie również niezwykłą wartość sentymentalną. Chłopaków widziałam na żywo po raz pierwszy, ale nasza (moja i męża) znajomość z basistą zespołu (Paulem Newbery) trwa już ponad rok i przepełniona jest tyloma zastanawiającymi zbiegami okoliczności, że dłuuugo by o tym pisać.
 

LORIEN - KRÓTKIE INFO 
Zespół dobrze znany koneserom mrocznego rocka za sprawą bardzo aktywnej działalności muzycznej w latach 1995-2005. Wiele piosenek z dwóch pierwszych płyt ("Lothlorien", 1998 i "Czarny Kwiat Lotosu", 2002) do dziś wpisuje się w kanon polskiego gotyku. Po ośmiu latach przerwy zespół wznowił działalność i ze świeżą energią przystąpił do pracy nad nowym materiałem. W dzisiejszych muzycznych rozwiązaniach grupa sięga nie tylko do gotyckich korzeni. Swoją twórczość określa mianem szeroko pojętego rocka alternatywnego, w którym pobrzmiewają echa trip hopu, metalu i muzyki orientalnej.

LORIEN, CZĘŚĆ PIERWSZA: SZKARŁAT
 
Każdy koncert zespół zaczyna od krótkiego INTRO. Nowe, które powstało po reaktywacji, w warstwie wokalnej składa się z wokaliz Ingi Habiby i śpiewanego na różne sposoby wersu "Lorien budzi się z comy". Comy - czyli śpiączki, w którą zespół zapadł na ładnych parę lat i która, jak to Inga stwierdziła w tym oto wywiadzie, czasami jest niezbędna. Że użyję porównania biegowego - jak roztrenowanie u biegaczy.



Często dziwiłam się, gdy po zmianie basisty (pod koniec zeszłego roku Tomika "Wincenta" Wincenciaka zastąpił Darek Goc) mąż podrzucał mi po próbach do przesłuchania nowe wersje starych piosenek. Często powtarzałam wówczas: "Po co grzebiecie się w czymś, co już kiedyś zostało zrobione? Nie lepiej zamknąć ten etap i skupić się na tworzeniu nowego materiału?". A jednak, sama wiem to po sobie, że autorzy (czy to tekstu, czy muzyki) mają nieustającą chęć poprawiania swojego dzieła. Tak jak ja już po wyrzuceniu w eter wciąż i wciąż edytuję swoje posty (by coś dodać, coś wyrzucić, zmienić choćby jedno słowo czy sformułowanie na lepsze, które mi się później wymyśli), tak muzycy z Lorien dopieszczali ostatnio CICHY SZEPT - utwór pochodzący z pierwszej płyty ("Lothlorien", 1998), który na koncertach w towarzystwie nowszych piosenek niestety trącił już myszką. Wersja po liftingu, wzbogacona o partie grane przez Ingę na ormiańskiej fujarce, zabrzmiała naprawdę nowocześnie i niebanalnie.

A ona biegnie, biegnie
Przez bagna lasy pola
Zmęczona, zdyszana...


Piosenka ŚWIATŁO to taki mój "biegowy hymn".








Mgła i wiatr to dusza moja
Słodki deszcz to moja krew
Tętnem moim czas płynący
Oczy moje ogniem gwiazd...


Na pierwszych koncertach po reaktywacji Lorien nie uwzględniło w swoim repertuarze JA ISTOTY. Powróciła ona na setlistę za sprawą nowego basisty. To jest więc najlepszy moment, by poświęcić mu kilka słów. "Decyzję o współpracy podjęliśmy już przed świętami. Ale z oficjalną prezentacją chcieliśmy poczekać, aż nabierzemy obustronnej pewności. Teraz, po kilku wspólnych próbach, możemy wreszcie ogłosić wszem i wobec: oto on - nowy basista Lorien!!! Nazywa się Dariusz Goc, znany jest m.in. z zespołów Mordewind, Delira i Kompany, Derwana, Gladius Noctis, Fonofobia, a grać potrafi nie tylko na gitarze basowej. W zbiorze jego instrumentów znajdują się kontrabas elektryczny, gallichon, didgeridoo oraz... liczne łyżki, noże i widelce :) Nawet z nich Darek potrafi wyczarować muzykę :)" - napisałam kiedyś na fejsowym fanpage'u, czym podobno przyprawiłam go o rumieńce. Dziś opis ten mogłabym wzbogacić o całą masę innych komplementów. Ale po co zawstydzać chłopaka? Dodam więc jednie (wtajemniczeni zrozumieją aluzję), że Darek to świetny przykład tego, iż umiejętność robienia na scenie show nie wyklucza perfekcyjnego grania na instrumencie.

WYKLĘTY to jedna z mniej lubianych przez mnie piosenek i klasyczny przykład na to, że o gustach się nie dyskutuje. Bo co nie podoba się mnie, komuś innemu podobać się może bardzo. Chociażby mężowi. Czyli Piterowi... gitarzyście i drugiemu wokaliście, postaci, która na scenie nie szaleje tak bardzo jak Darek, nie przykuwa uwagi tak bardzo jak Inga, ale... Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że bez niego ten zespół by nie istniał.











CZTERY ŚCIANY ŚWIATA to jedyny utwór w dorobku zespołu z cudzym tekstem. Autorem jest nie byle kto - sam Jonasz Kofta. W zeszłym roku na scenie tego samego Centrum Promocji Kultury Inga wyśpiewała sobie swoją kompozycją wyróżnienie podczas festiwalu "Moja wolności". Czy oprócz osobistej satysfakcji miało to jakieś przełożenie na jej karierę i jakieś znaczenie na muzycznym rynku? Zamiast rozpisywać się o beznadziei polskiej branży muzycznej, wystarczy, jak przekopiuję tu fragmenty wiersza:  

Przed ścianą dźwięku stoją głusi 
Modlą się do muzyki 
Kiedy nie pragniesz, kiedy musisz 
Lepiej być nikim  /.../

Jest świat ze ścian Rosnących w górę W nim traci wartość słowo Ja stoję przed zwyczajnym murem I walę w niego głową
Większość tekstów jest jednak autorstwa Ingi. Jednym z częściej pojawiających się w nich motywów są anioły: upadłe, wygnane z raju, samotne, zbuntowane i - jak w piosence ANIOŁ DO EWY - zakochane. A skoro już w temacie "lorienowej rodzynki" jestem... Inga Habiba występuje od 16. roku życia. Przewinęła się przez składy bardzo licznych zespołów i projektów, z czego do najpopularniejszych należą Ahimsa i One Million Bulgarians. Artystką jest dojrzałą i wszechstronną. Śpiewa, pisze, komponuje, sama potrafi zrealizować nagrania. Ma swój własny niepowtarzalny styl, talent, urodę, temperament i taką energię, że jeden zespół to dla niej za mało (równolegle występuje w akustycznym projekcie HabiArJan). Znajomi, którzy w CPK-u mieli okazję zobaczyć ją po raz pierwszy, byli pod wrażeniem. A ja... już od kilkunastu lat się zastanawiam, jak to się dzieje, że z tym wszystkim nie jest w stanie wypłynąć na szersze wody.
Mów do mnie, mów
Słodko tak
O tym, co naprawdę się nie stanie,
W głowie zamęt mam,
W oczach blask,
A we włosach kwitnie jaśmin...

- któregoś dnia napisała Inga. I dziwnym zrządzeniem losu zupełnie niezależnie w tym samym czasie Piotr wymyślił muzykę, która - jak się po konfrontacji okazało -
świetnie współgrała z tym tekstem. Nie jestem osobą, której słoń nadepnął na ucho, ale... zawsze z niekłamanym podziwem obserwuję, jak mąż tworzy muzykę. Jak z chaotycznych nut i dźwięków nagle powstaje spójna całość. A gdy do tego dzieje się to jeszcze w takim tempie, jak w przypadku pochodzącej z nowego materiału MÓW DO MNIE... Gdyby Piter biegał tak szybko jak skomponował tę piosenkę, to na podium widziałabym go nieraz.
********** 
Po MÓW DO MNIE przyszedł czas na lekko improwizowany instrumentalny przerywnik, podczas którego Inga zeszła ze sceny. Przerywnik w tej muzycznej wycieczce zrobię więc również ja. Niewiele osób z tych, które przychodzą na koncerty, zdaje sobie sprawę z tego, jak ważne jest miejsce, w którym odbywa się koncert. Często słyszę po imprezie w miejscu, które nie stworzyło odpowiednich możliwości, że zespół był do bani. Na szczęście, Centrum Promocji Kultury zapewniło zespołowi wszystko, co pozwoliło zabrzmieć na prawdę dobrze: sprzęt, akustyków, którzy dwoili się i troili, by słuchacze usłyszeli brzmienie każdego instrumentu, wszystkie niuanse, smaczki i misternie wybrane efekty, przestrzeń, która pozwoliła falom dźwięku odpowiednio się rozejść, oświetlenie, które dało widowisku klimatyczną oprawę i dużą scenę, która nie krępowała muzykom ruchów i pozwoliła rozwinąć skrzydła.

LORIEN, CZĘŚĆ DRUGA: CZERŃ

Kto pierwszy rzuci kamieniem
W moje okaleczone istnienie
Gdy wyda się tajemnica
Że nie mam już swoich skrzydeł...                     
Po przerwie Inga wróciła przebrana w ten oto strój, a zespół wykonał KAMIEŃ I SAMOTNOŚĆ - utwór, który po liftingu tak jak CICHY SZEPT na głowę bije wersję z płyty ("Czarny Kwiat Lotosu", 2002). Po zachowaniu widać, że zespół też to czuje. Wszyscy zdają się być... uskrzydleni.

Domniemana zdrada boli bardziej niż cierń... 

PIQS to najmniej lubiany przez mnie punkt koncertu. Nie miałabym nic przeciwko temu, by zastąpiła go BEZBRONNA ONA. Nie tylko dlatego, że jest w niej coś o bieganiu.

A ona już nie czuje nic,
Na zimny wiatr skazałeś ją,
A teraz gdy chcesz znowu być,
Ona zaczyna biec bez tchu

Nie złapiesz jej, jest ulotną
Nie złapiesz...



DWÓCH. Dwóch mężczyzn tworzy tzw. sekcję rytmiczną. Jeśli chodzi o charaktery, są tak odmienni jak Kain i Abel (to na motywach tej historii biblijnej powstała ta piosenka). Nikt na nikogo jednak noża nie podniósł. Bo dwaj panowie mimo swej odmienności twórczo się uzupełniają. Basistę Darka już znacie, a ten drugi to perkusista Głogu. Muzycy, którzy mieli okazję z nim grać, twierdzą, że to świetny technicznie perfekcjonista i lepszego nie spotkali. A ja (tak zupełnie prywatnie) mogę zdradzić, że z równą pasją co o swoje talerze i gary z zestawu perkusyjnego dba zawartość talerzy i garów kuchennych. Tylko ja na swoją kaczkę w soczewicy z fasolką i z frytkami nie mogę się doczekać (coś czuję, że jak tak dalej pójdzie, to może jednak poleje się krew). I niech nie zwiedzie Was jego groźna mina. Rafał ma w sobie tyle anielskiej cierpliwości, by... wytrzymać sylwestra w towarzystwie biegaczy (you know what I mean). Może to dlatego, że sam sporo kilometrów przemierza na rowerze.

CZARNY KWIAT LOTOSU to hit Lorien numer 1. Piosenka, która na youtube krążyła całe wieki przed powstaniem oficjalnego kanału, jedyny utwór zespołu, do którego powstał teledysk. Wiele przypadkowych osób wprawiło mnie niegdyś w zdumienie, mówiąc mi, że go zna. Jakiś czas temu Piter przyniósł od Ingi pierwotną wersję piosenki. Z zupełnie innym tekstem. Ciekawe, jaki tytuł nosiłaby druga płyta, gdyby tamta wersja się utrzymała.








Jedno ciało, jeden oddech
 Tego chcę, tak bardzo tego chcę... 
CIAŁO NA PÓŁ, kolejna z nowych piosenek, to przykład tej lżejszej twórczości Lorien. Tekst Ingi zaś jest tym z gatunku osobistych. Więc skoro już na osobiste tory wchodzimy... Dokładnie pamiętam ten dzień, gdy zapadła decyzja o reaktywacji Lorien. Dokładnie też pamiętam, jak po dwóch tygodniach prób zespół podjął decyzję, by informację o tym puścić w świat. Pamiętam, jak 28.02.2013 rozkręcaliśmy fejsowy fanpage (dzięki czemu jako tzw. "pani redaktor" awansowałam na członka zespołu). Pamiętam, jak tego samego dnia Piter wyszedł nieco wcześniej z pracy i kursował na trasie Warszawa - Białobrzegi, wożąc swojego tatę do szpitala i z powrotem. Pamiętam, jak był umówiony ze mną i z dwójką moich znajomych na pokaz filmu "Gorejący krzew" Agnieszki Holland  i jak on - mimo ciężkiego i stresującego dnia - dotarł na czas, a znajomi - mimo iż jechali z pobliskiego Mokotowa - wystawili mnie do wiatru.
Jedno ciało, jeden oddech
Tego chcę, tak bardzo tego chcę...
Jako część tego jednego ciała pewnie już nie umiem spojrzeć na to całe zamieszanie obiektywnie, ale... Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że w stosunku do najbliższych jestem najbardziej krytyczna, a prawienie komplementów i wystawianie laurek nie przychodzi mi lekko. Ten ostatni koncert był jednak najlepszym, na jakim byłam. Dowodem niech będzie to, że poprzednie (choć były wśród nich i bardzo ważne, i bardzo sentymentalne) nie doczekały się takich recenzji. I po poprzednich nie doczekałam się aż tylu pozytywnych opinii od znajomych (słowa "profesjonalizm" i "nie spodziewałem/am się" przewijały się w nich dość często). A nawet jeśli faktycznie to całe moje pisanie pozbawione jest jakichkolwiek obiektywnych podstaw, to... Czy komuś, na kim polegać mogłam zawsze i kto wspierał mnie na każdym kroku, gdy zaczynałam swoją przygodę z bieganiem, nie należy się takie samo wsparcie w jego pasji?



Spłynął na nas prosto z nieba
Owinięty w całun z zimnych gwiazd
Czarne włosy aż do ziemi
Splątał w gniewie jego Jego Ojciec Wiatr...

BARWY  nucę sobie często podczas biegania. Zwłaszcza w złą pogodę, gdy mam wrażenie, że w którąkolwiek stronę bym nie pobiegła, to wiatr zawsze wieje mi w twarz.
Zapowiadając kolejny świeży utwór Inga opowiedziała, jak doszło do jego powstania. Jak pracowali kiedyś nad inną piosenką, która wybitnie im nie szła. Jak podczas jednej z prób usiadła zrezygnowana w kąciku i jak nagle spośród różnych dźwięków wydobyła riff grany przez Darka. Szybkie przetasowanie elementów i... 
Za nieważne uważam swoje uniesienia
Swoje gniewy, utopijne żale
Te spojrzenia naiwne, w co wierzyłam głupia...
Tak powstało NIEWAŻNE. Jak dla mnie najbardziej chwytająca za trzewia lorienowa kompozycja. Przykład tego, że (tak jak w sporcie) nie ma reguły w osiąganiu dobrych rezultatów i nie wszystko musi iść tak gładko jak w przypadku MÓW DO MNIE.

Piosenką zagraną na bis, a zarazem piątą z tych, które szykują się na nową płytę, były SNY MOJE.  
W moich snach nie ma miłości, w moich snach nie ma uniesień
Nie ma w nich jasnych kolorów, nie ma w nich przyjaznych ludzi
Jestem ciągle czyimś celem, ktoś mnie ciągle nienawidzi
Spadam w przepaść w ciemnej windzie, z krzykiem budzę się o świcie...
Moje sny nie należą ostatnio do zbyt kolorowych, ale na brak miłości to chyba nie mogę narzekać. Bo - wracając do początków tego wpisu - który mąż narażałby się na ewentualną kontuzję i wybrałby się z żoną na jakiś durny Bieg Dookola Zoo w dniu, gdy czeka go taki ciężki wysiłek? Przewożenie sprzętu, próby, sam koncert... Tak samo jak w przypadku biegania, przed koncertem trzeba się solidnie przygotować, a potem wykazać się odporną psychiką i sprawnością fizyczną... Owszem, artystyczne spełnienie na scenie tak jak bieg wyzwala też endorfiny, ale... Mimo wszystko artyści mają gorzej niż biegacze. Efektu ich pracy nie da się zmierzyć za pomocą stopera. A na to, czy określi się ich mianem DOBRYCH, wpływa wiele skomplikowanych czynników - i tych, które wynikają z gustu słuchaczy oraz z ich chęci wysłuchania czegoś nowego (wielu z nich wyrabia sobie opinię na jakiś temat, nim w ogóle zapozna się z materiałem), i tych, które wynikają z różnych szołbiznesowych układów i układzików.

EPILOG 
Skoro od Biegu Dookoła Zoo wyszłam, na Biegu Dookoła Zoo skończę. Rozpisałam się ostatnio o cenie tych zawodów - niewspółmiernie wysokiej w stosunku do jakości. A jednak chętnych do wzięcia udziału w tej imprezie wraz z dziećmi było około 1,5 tysiąca. Bilety na cykl imprez MŁODA KULTURA W CPK, w ramach którego odbył się koncert Lorien i Asymptoty, kosztują zaledwie 5 zł. Nie liczyłam, ile przyszło osób, ale... Nie rozumiem ludzi, no nie rozumiem...


PS. Piosenki, którymi olinkowałam poszczególne tytuły, niestety nie są wersjami z ostatniego koncertu. Czasem są to wersje studyjne sprzed lat, czasem materiały z prób, a czasem wykony z innych koncertów. Jeśli zaś chodzi o zdjęcia, to poza fotami Asymptoty wszystkie wykonała niezastąpiona Ewa Kiec (ewakiec.com), która, jak widać, świetnie się sprawdza nie tylko w roli fotografa biegowego. Cała jej galeria dostępna jest tutaj: https://www.facebook.com/amazisa/media_set?set=a.732076040170923.1073741840.100001056022973&type=1

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

polskie zoo

Zaczęło się to tak... Na portalu Polska Biega ogłoszony został konkurs, polegający na wymyśleniu dowolnej długości rymowanki, która zawierać będzie słowa: bieg, Fit&Easy, zebra, zielony, ZOO. Do zgarnięcia w nim był pakiet na jedną z bardziej "kontrowersyjnych" warszawskich imprez biegowych - Bieg Dookoła Zoo. Skąd te kontrowersje? Ano przede wszystkim z powodu ceny pakietu startowego. Bodajże od samego początku Bieg Dookoła Zoo był najdroższą dyszką w Warszawie. I w tym roku wpisowe (w wysokości 89 zł) pobiło na głowę inne imprezy (droższy był chyba tylko bieg na 10 km towarzyszący Orlen Warsaw Marathon w ostatnim terminie). Gdyby chociaż połowa z tego szła na zwierzaki, gdyby chociaż dystans był dłuższy, to może jeszcze jakoś znalazłabym zasadność tej ceny. A tak... Na zwierzęta (a konkretnie na rzecz Fundacji Panda) idzie z tej kwoty TYLKO 10 zł, a dystans to - jak już mówiłam - TYLKO 10 km. Przy czym trasa nie wyłącza z ruchu połowy miasta (tak jak choćby porównywalny cenowo Półmaraton Warszawski) i nie absorbuje do pomocy szwadronu policji. Blokada dotyczy bowiem jedynie niewielkiego fragmentu ulicy Ratuszowej, a jakiekolwiek dodatkowe zabezpieczenia również nie dotyczą całej dyszki, lecz wiodącej głównie chodnikami i parkowymi alejkami pętli o długości około 3,3 km, którą biegacze muszą pokonać trzykrotnie. Tak więc argument, na który bardzo często powołują się organizatorzy uzasadniający wysokie kwoty wpisowego, w tym przypadku mnie nie przekona.

A jednak... Mimo wszystko (i jest to kolejna rzecz, z której słynie ta impreza) pakiety na Bieg Dookoła Zoo rozchodzą się jak świeże bułeczki. Skąd taka popularność? W sposób dość szczegółowy analizuje ją Ania Pawłowska-Pojawa na internetowej stronie miesięcznika Bieganie. Pisze o zwierzętach, ładnej trasie, dodatkowych atrakcjach dla całych rodzin i... koszulkach technicznych. I tu muszę przyznać, że na temat ich jakości i wyglądu słyszałam legendy. Ba, u paru osób widziałam modele zeszłoroczne i sama się zachwyciłam. Tak więc, gdy tylko wypatrzyłam wspomniany konkurs, choć poetka ze mnie marna, wymyśliłam rymowankę o pewnej afrykańskiej zebrze, dopieszczałam ja przez kilka dni i wysłałam wreszcie na adres redakcji. Naprawdę nie miałam nic przeciwko temu, by przygarnąć pakiet na Bieg Dookoła Zoo i sprawdzić wreszcie, co to za zwierz i w czym tkwi jego fenomenem. Jeśli czytaliście poprzedni post, to już wiecie, że moje dzieło przypadło do gustu redaktorom Polska Biega (przeczytać je można tutaj), a ja z tego powodu dostałam skrzydeł.

Kiedy w dniu imprezy (sobota, 26.04) wstawałam z łóżka, entuzjazm jednak gdzieś uleciał. Pogoda była z gatunku tych, co nastrajają raczej do siedzenia w domu, ewentualnie w barze, a do tego od piątkowego wieczoru nie przestawał boleć mnie brzuch. "Nie opieprzać się, do roboty!" - gdy zaczęłam użalać się publicznie, skarcił mnie starszy brat. No i co ja mogłam odpowiedzieć wówczas, gdy on w Szczawnicy szykował się do swojego pierwszego maratonu górskiego, gdy jedni znajomi byli już w trakcie przemierzania 95-kilometrowego ultramaratonu, a inni znajomi wykręcali kilometry podczas biegu 12-godzinnego w Rudzie Śląskiej? No co?

Ponad godzinę przed startem stawiliśmy się z mężem w biurze zawodów. Ja, ponieważ swój numer startowy dostałam e-mailem, ustawiłam się od razu w stosownej kolejce. Mąż, na którego swój zwycięski pakiet przepisała żona kuzyna, poszedł sprawdzić swój numer na liście startowej.
- Nie ma mnie - oznajmił, gdy ja już załatwiłam wszystkie formalności.
- Ale jak to? Emilka mówiła, że przepisanie pakietu odbyło się bez problemu i dostała potwierdzenie, że wszystko jest OK - podeszłam do listy i na wszelki wypadek jeszcze raz sprawdziłam. W końcu mąż mógł mieć jakieś omamy. Niestety. Albo go faktycznie tam nie było, albo omamy miałam również ja.
- Wracam do domu - stwierdził, a we mnie wszystko się zagotowało. 
- Czekaj! Szukamy jakiegoś organizatora!
I znaleźliśmy. Koniec końców okazało się, że Piter znajduje się na jakiejś dodatkowej liście, która nie wisi na tablicy (bo po co?). Niby wszystko dobrze się skończyło, ale... niesmak pozostał. Bo czy WSZYSCY uczestnicy nie mogli znaleźć się na jednej, ogólnodostępnej liście? Czy trzeba było niektórym dostarczać dodatkowego stresu?

Wróciliśmy razem do kolejki, która w międzyczasie zdążyła się nieco wydłużyć.
- Jaki rozmiar koszulki dla pana? - zapytała jedna z wolontariuszek.
- XL - poprosił mąż.
- Mamy już tylko eS-ki i eM-ki - poinformowała wolontariuszka.
- Na szczęście nie płaciłem za ten pakiet - stwierdził mąż, decydując się na rozmiar M. Ale na jego twarzy nie widziałam zadowolenia. A co dopiero musieli pomyśleć ludzie, którzy za pakiet zapłacili 89 zł, a nie mieli szansy na swoją rozmiarówkę?!
I mógłby ktoś przecież powiedzieć, że kto pierwszy, ten lepszy, że pakiety można było odbierać od czwartku w sklepie GO SPORT... No właśnie... Kto wymyślił, żeby pakiety na zawody odbywające się na Pradze do odbioru były w Galerii Mokotów? Gdzie Rzym, a gdzie Krym?

W drodze do szkoły, gdzie znajdowała się szatnia i depozyt (jeśli czytaliście artykuł Ani Pawłowskiej-Pojawy, to wiecie, że długa była, oj długa...), usłyszeliśmy od kolegi, że jakaś zaniżona ta rozmiarówka, podsłuchaliśmy, jak przypadkowi ludzie stwierdzają, że ta męska XeL-ka to chyba jakaś chińska, i wreszcie sami dokonaliśmy oględzin tych legendarnych koszulek. Jakby tu powiedzieć... Rozczarowanie totalne. Jakość koszulki pozostawia wiele do życzenia, a jej wygląd... oczywiście, to rzecz gustu, ale jestem przekonana, że te kolorowe "naklejanki" (czy też prasowanki jak te, które mamusia przytwierdzała do mych koszulek za pomocą żelazka, gdy byłam w podstawówce) zaczną się odklejać się po dwóch praniach.

Po załatwieniu wszystkich spraw w szatni i depozycie ustawiliśmy się grzecznie w kolejce do szkolnego WC. Kolejne minuty mijały, a ilość osób przed nami zmniejszała się bardzo powoli. W końcu dostępna była tylko jedna kabina. Zarządziłam więc szybki odwrót w kierunku biura zawodów i zbudowanego wokół niego miasteczka. A nuż TOI TOIów będzie tam wystarcząjąco dużo... No cóż... Było ich 12. Nie wiem, czy na zawody, w których limit uczestników wynosi 1000 (że o biegach dziecięcych nie wspomnę), dużo to czy mało, ale kolejka była taka, że ostatecznie ja wylądowałam w krzakach, a mąż... nawet nie chcę się zastanawiać nad tym, gdzie załatwił swoje grubsze potrzeby.


 foto by Michał Pękala

Równo o 9.30 sygnał do startu padł. I mogłabym tu napisać coś jeszcze o tym, że:
- mimo bolącego brzucha i barowej pogody w wersji nieskromnej myślałam o złamaniu 50 minut, a w wersji mniej nieskromnej po prostu o zrobieniu życiówki;
- kibice mimo niesprzyjającej aury dopisali, a dwoje policjantów dzielnie ostrzegało przed śliską nawierzchnią na zakręcie;
- podczas pierwszego okrążenia w zoo można było zobaczyć jeszcze jakieś zwierzęta (w tym mistrza Geparda rodem z mojej rymowanki), a potem w przeciwieństwie do biegaczy pochowały się one przed deszczem;
- podczas drugiego okrążenia wciąż biegłam równym, pełnym nadziei tempem;
- podczas trzeciego okrążenia odezwał się brzuch i na moment przestałam myśleć nie tylko o złamaniu 50 minut, ale i o poprawieniu życiówki;
- na mecie najpierw pojawił się mąż, który wynikiem 48:14 po dość długim okresie niebiegania oraz borykania się z różnymi kontuzjami i przeziębieniami ustanowił swój drugi życiowy czas, a potem ja z nową życiówką 50:17, bliska złamania upragnionych 50 minut;
- zwyciężył Radek Kłeczek, który jako jedyny z mojego Teamu ASA - Biegiem Po Zdrowie był ode mnie lepszy (bo jako jedyny oprócz mnie startował, hehehe);
- na mecie dostaliśmy fajne medale i sporo niespodzianek od sponsorów (a było ich naprawdę wielu);
- deszcz, który podczas biegu w ogóle nie przeszkadzał, po minięciu mety wydał się jakiś taki mokry,
- pałera złapałam takiego, że prosto z zawodów udałam się na Fitnessową Babiliadę - bardzo fajny i bezpłatny event organizowany przez http://www.targowekwspodnicy.pl/...


Mogłabym, ale... mimo kilku pozytywnych wrażeń nie mogę przestać myśleć o tym, że... sygnały ostrzegawcze na temat zbyt wysokiego stosunku ceny Biegu Dookoła Zoo do jego jakości wciąż idą w eter, a za rok... pakiety startowe na tę imprezę znów pewnie rozejdą się jak świeże bułeczki. A sponsorzy pojawiają się nie po to, by wspomóc wydarzenie i dzięki dodatkowemu zastrzykowi gotówki oszczędzić NASZE (czyli uczestników) kieszenie, lecz po to, by zaistnieć poprzez rozdanie kilku niewiele wartych gadżetów, by dorzucić do pakietu trochę makulatury (dobrze chociaż, że we wspomnianym pakiecie znajdują się od razu worki na śmieci) i by nabić kieszenie swoje i organizatorów. Za rok znów więc będę miała węża w kieszeni, a jeśli pakiet uda mi się zdobyć jakimiś innymi kanałami, to nie omieszkam darowanemu koniowi zajrzeć w zęby.

sobota, 26 kwietnia 2014

od środy do środy, czyli: kto mi dał skrzydła

Niedawno pewien kolega rzucił hasło, że chciałby zmienić pracę, bo obecna podcina mu skrzydła. Przykro mi się zrobiło (bo bycie tłamszonym to nic przyjemnego), a zarazem zaczęłam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie ja, siedząc prawie pół roku bez pracy, mam bardziej podcięte skrzydła. Bo przecież, nie posiadając tzw. środków płatniczych, z tak wielu rozrywek i dodających skrzydeł przyjemności muszę rezygnować. Nie wspominając już o tym, że konieczność myślenia o sprawach tak przyziemnych jak przeżycie, przetrwanie i opłacenie rachunków na bardzo odległy plan spycha myśli natury wzniosłej i uskrzydlonej. I już gotowa byłam zacząć się nad sobą użalać, gdy wydarzyło się coś, co zmieniło nieco mój tok myślenia i kazało mi sięgnąć tydzień wstecz.

ŚRODA, 16.04.
Wieczorem trafiłam do Parku Skaryszewskiego, gdzie Ola (znana w necie jako autorka bloga poranamajora) urządzała imprezę biegową pt. "Kobiety biegają z Nessi". Towarzystwo kobiet było wystarczającą zachętą, ale - nie ma się co oszukiwać - dodatkową motywację stanowiła możliwość wygrania w konkursie jednej z trzech par kolorowych legginsów z najnowszej kolekcji firmy Nessi.


Sama z pewnością bym ich sobie nie kupiła, choć firmę bardzo dobrze znam i cenię (nie tylko za jakość produktów, ale i za przyjazny marketing, stałą łączność z "nosicielami" ich odzieży oraz projekt "blisko aktywnych", dzięki któremu opieką otaczani są nie tylko zawodowi sportowcy, ale i uprawiający sport amatorzy). Sama z pewnością bym ich sobie nie kupiła, bo... to wydatek nie na moją kieszeń - to po pierwsze, a po drugie - w strojach biegowych (codziennych zresztą też) nie jestem zbyt ekstrawagancka. Przy mojej figurze to się po prostu nie sprawdza. Sama z pewnością bym ich sobie nie kupiła, ale... "Gdybym je wygrała, to z pewnością bym się z nimi zaprzyjaźniła" - pomyślałam sobie przed biegiem. A po przyjemnym, nieśpiesznym truchciku słowo ciałem się stało.

Zadowolone rozpoczęłyśmy konkurs, gdzie nagrodą za prawidłową odpowiedź na pytania były 3 pary leginsów z najnowszej kolekcji (kolor, rozmiar do indywidualnego wyboru) oraz 10 kuponów na zakupy w sklepie internetowym. Pytania dotyczyły zarówno firmy Nessi (np. kiedy firma powstała) jak i mojej osoby (np. mój rekord życiowy w maratonie). Pytania jak się okazało wcale nie były trudne albo nasze kochane panie dobrze się przygotowały :) - napisała na swoim blogu Ola. Prawda jest taka, że gdybym całe dnie spędzała w pracy, nie miałabym kiedy wchłaniać tej internetowej wiedzy. Pewnie nawet nie miałabym czasu stawić się na ten bieg. A tak... wróciłam do domu rozanielona.

CZWARTEK, 17.04.
PIĄTEK, 18.04.
Te dnie z powodów nie-tylko-przedświątecznych miałam bardzo szczelnie wypełnione. Z nadmiaru pracy opadły mi skrzydła i straciłam wenę, by środowe wydarzenie i markę Nessi (którą znam od momentu, gdy licznik na jej fejsowym  fanapge'u wskazywał jakieś 300-400 lajków, a nie tak jak teraz ponad 10000) przybliżyć tak, jak na to zasługują. Było, minęło... Wrażeń, które najlepiej smakują na świeżo, już nie odtworzę. Mogę tylko dodać, że w międzyczasie legginsy do mnie dotarły, a ich "recenzję" można przeczytać po kliknięciu w obrazek:

https://www.facebook.com/blogwielkaimprowizacja/photos/a.434670409993482.1073741828.434359340024589/482257641901425/?type=1&theater

SOBOTA, 19.04.
Dzień zaczęłam od wizyty na Kępie Potockiej, na której od niedawna odbywa się parkrun Warszawa-Żoliborz. Szczęśliwy to był dla mnie bieg. Po kilkumiesięcznych staraniach złamałam wreszcie barierę 25 minut i osiągnęłam rezultat 24:41, który na tamtą chwilę był moją nową życiówką, a do tego udało mi się ustrzelić specjalne owsiane ciasteczko na deser.


I tylko, gdy znajomi podwozili mnie po zawodach do domu, mój spokój zmącił dylemat z cyklu: co wybrać na przyszłość - lepsze parkrunowe miejsce czy lepszą atmosferę. Bo z jednej strony Kępa Potocka z wielu względów jest miejscówką bardziej dla mnie wygodną niż Park Skaryszewski, w którym odbywa się pierworodny warszawski parkrun, a z drugiej to właśnie do Skaryszaka jeżdżą wszyscy zaprzyjaźnieni biegacze, z którymi już po wszystkim udać się można do Street Burgera na darmową herbatkę.

Udział w parkrunie nie był ani jedyną moją biegową aktywnością, ani moją jedyną wizytą na Kępie Potockiej tego dnia. Popołudniu rozpoczynał się bowiem XXIV Wielkanocny Bieg Po Prawdziwej Warszawie, czyli tradycyjne spotkanie z Warszawą, Dzikim i Rafałem Przewodnikiem oraz dość dużą grupą pozytywnie zakręconych ludzi. 




Tym razem organizatorzy postawili na swój ukochany Żoliborz. Na około 10-kilometrowej trasie zobaczymy pamiątki z Powstania Warszawskiego, będzie element tatrzański i mnóstwo "Żoliborzy": Oficerski, Dziennikarski, Urzędniczy, Przemysłowy, który na naszych oczach zamienia się w biurowy, Sady Żoliborskie, gdzie mieszkał, żył, uczył się oraz spożył pierwsze wino Rafał Przewodnik... Przebiegniemy przepiękną, do zakochania, lustrzaną uliczką Wieniawskiego, będą domy artystów, domy polityków, będzie nawet szklany dom... Może zrobimy mały wypad na Słodowiec.
Start w sobotę, 19 kwietnia, o godzinie 16:30 spod kina Wisła na Placu Wilsona. Tym razem nie zamykamy pętli, kończymy na Kępie Potockiej, około kilometra od startu, przy barze "Kępa Potocka", od zawsze zwanym "U Araba"
- obiecali na fejsowym wydarzeniu i słowa dotrzymali. 




Co więcej, dali się nawet namówić na zboczenie ze szlaku. Jeden z uczestników chciał nam bowiem pokazać dom przy ul. Sułkowskiego 29, gdzie niegdyś mieszkał jego dziadek (Jan Rossman - porucznik AK, harcmistrz, członek Głównej Kwatery Szarych Szeregów, jeden z komendantów Chorągwi Warszawskiej ZHP, dowódca siatki pomocy więźniom, twórca sławnej "Szkoły za lasem" – kursów podharcmistrzowskich Szarych Szeregów) i gdzie w czasach II wojny światowej znajdowało się centrum konspiracji, miejsce spotkań m.in. bohaterów "Kamieni na szaniec".

Na zakończenie jak zwykle odbył się konkurs wiedzowy - test z informacji, które podczas biegu sączył nam do głów Rafał. I gdy na mojej szyi zawisł witrażowy medal w kształcie jajka, pomyślałam sobie, że gdybym całe dnie spędzała w pracy, nie miałabym tak otwartego umysłu, by chłonąć te wszystkie historie. Pewnie nawet nie miałabym czasu stawić się na ten bieg. A tak... wróciłam do domu przeszczęśliwa.


NIEDZIELA, 20.04.
PONIEDZIAŁEK, 21.04.
Te dnie z powodów tylko-i-wyłącznie-świątecznych miałam bardzo szczelnie wypełnione. W niedzielę z samego rana wsiedliśmy z mężem w samochód i rozpoczęliśmy (jak ja to nazwałam) nasze tournée po rodzinie, które zakończyło się dopiero w poniedziałek późnym wieczorem. Do bagażnika nie spakowałam nawet stroju biegowego, bo wiedziałam, że nie będę miała kiedy go użyć. Do bagażnika nie spakowałam też laptopa, przez co sobotnich biegów nie jestem już w stanie opisać tak, jak na to zasługują. Było, minęło... Wrażeń, które najlepiej smakują na świeżo, już nie odtworzę. Mogę tylko dodać, że w trakcie świąt oprócz wielu pozytywnych akcentów wydarzyło się coś, co przypomniało mi, że pieniądze to jednak nie wszystko i że przecież można ich nie mieć, a mimo to czuć się szczęśliwym i spełnionym. 


WTOREK, 22.04.
Ot, taki zwyczajny dzień z życia osoby bezrobotnej.
Około godz. 7.00 wstaję z łóżka. Przy kawie i owsiance przeglądam jakieś oferty pracy i wysyłam kilka aplikacji, na które i tak nikt nigdy nie odpowie. O 8.45 wsiadam na rower i jadę na dwie godziny fitnessu. To ostatni dzień ważności mojego karnetu, chwilowo nie mam środków na koncie, by zakupić nowy, więc ten postanawiam wykorzystać na maksa. Kwadrans po 11-ej z powrotem jestem w domu. Robię sobie zdrowe, pyszne i ładnie wyglądające śniadanie. Jeszcze do 12.00 mam czas, by na jeden z portali wysłać jego zdjęcie i spróbować powalczyć w konkursie o pakiet startowy na Bieg Dookoła Zoo. No cóż... Po 12.00 okazuje się, że tym razem nie wyszło. Kuzynka pociesza mnie, że wciąż mamy szansę na zwycięstwo w konkursie na najlepszą rymowankę. W oczekiwaniu na wyniki piszę coś sobie na bloga, piszę coś na fanpage mężowego zespołu, ogarniam jeszcze kilka innych konkursów (sama nie wiem, co lepsze: móc sobie wszystko kupić bez wysiłku czy wznosić się na wyżyny kreatywności i tak ciągle kombinować?), podziwiam "cioteczną szwagierkę", która dzięki m.in. moim namowom błyskawicznie wciela w życie pomysł biegania, odnajduję bluzkę, o której myślałam, że zginęła bezpowrotnie... 
O 14:47 odbieram maila: "Dzień dobry, Pani Małgorzato, jest mi bardzo miło poinformować, że została Pani laureatką naszego "zielonego" konkursu i wygrała Pani pakiet na Bieg dookoła ZOO w Warszawie! Pani rymowanka powaliła nas na kolana! :)", a jakiś czas później na portalu Polska Biega czytam ten oto wpis. Cieszę się, bo wśród laureatów znajduje się moja kuzynka i żona mojego brata ciotecznego, która ostatecznie swój pakiet przepisuje na mojego męża. Cieszę się, bo do tego dochodzi informacja, że w kasie kina Atlantic czeka do końca kwietnia podwójne zaproszenie na dowolnie wybrany przeze mnie seans.
Około 18.45 przemierzam już Pole Mokotowskie, by na 19.00 dotrzeć na trening Teamu ASA - Biegiem Po Zdrowie, gdy wybiega niemal wprost na mnie aktor, z którym na niejednym planie zdjęciowym "chleb jadłam". Lubię go (nie tylko za kunszt aktorski, ale i za to, że jest naprawdę fajnym człowiekiem), więc z przyjemnością ściskam się z nim na przywitanie i słucham, jak opowiada podekscytowany o swoim maratońskim debiucie podczas tegorocznego Orlen Warsaw Marathon. Chyba nie muszę go nikomu przedstawiać.
Tuż po godz. 19.00 wraz z moim teamem wyruszam na trening. Po rozgrzewce kierujemy się na mały stadion, gdzie ćwiczymy interwały. Po tym wszystkim jeszcze małe piwko postawione przez znajomych...

ŚRODA, 23.04.
Wstając rano, chciałabym móc powiedzieć, że wszystko mam w dupie. W dupie jednak mam jedynie zakwasy po wtorkowym treningu. A nie w dupie mam to, że czeka mnie obowiązkowa wizyta w Urzędzie Pracy.
Nie, nie... Tam obok to nie jest numer startowy, który tam otrzymałam. Wizyty w Biurze Aktywizacji Zawodowej przynoszą zazwyczaj pakiety antystartowe i... naprawdę podcinają skrzydła. 

Ucięłam sobie kiedyś pogawędkę z pewnym chłopakiem - historykiem, który utknął w roli sprzedawcy w sklepie sportowym.
- Mam nadzieję, że nie zostanę tutaj do końca życia. Ta robota jest bez perspektyw - stwierdził któregoś dnia.
- A co innego chciałbyś robić?
- Latać.
- Wiesz... - opowiedziałam mu historię swojej kariery zawodowej i zdradziłam sekrety branży, która innym wydaje się taka faaajna, perspektywiczna i kreatywna. Opowiedziałam mu o swoim mężu, który wykonuje tzw. zwykłą pracę, ale jego hobby jest niezwykłe i stanowi azyl, w którym się realizuje. Opowiedziałam mu o swoim bieganiu, o swoim pisaniu, na które mam teraz dużo czasu... - Wiesz... tak myślę sobie, że perspektyw szukać trzeba nie w życiu zawodowym, lecz w prywatnym.

Przypominam sobie o tym w domu. I o koledze, który chciałby zmienić pracę, bo obecna podcina mu skrzydła. A potem... Po wysłaniu kolejnych aplikacji na zupełnie nieperspektywiczne stanowiska (przecież i tak nikt nigdy na nie nie odpowie) szykuję strój biegowy i pakiet startowy na GP Żoliborza. Jako bezrobotna mam go za free. I jako bezrobotna w ogóle mogę tam dotrzeć. Bo jestem free. Ale o tym już przecież napisałam. I to na świeżo - wówczas, kiedy wrażenia smakują najlepiej.