- Widzę, że się w ogóle nie stresujesz tym biegiem - przed startem zagadnął mnie przypadkowo spotkany znajomy (cholera, nawet nie pamiętam, skąd go znam...).
- No nie... Bo niby czym? - wzruszyłam ramionami. - Bieg jak bieg... nie pierwszy i z pewnością nie ostatni.
A jednak... Warto w przypadku XXVI Biegu Niepodległości odnotować kilka faktów.
Przyjemność sprawiła mi rozgrzewka w gronie znajomych z Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie, która zastąpiła nam tradycyjny wtorkowy trening. |
Wielki ubaw miałam podczas robienia zdjęć butów biegowych z charakterystyczną eNką. Zaaferowana byłam tym tak bardzo, że nie zauważyłam, iż w swojej czerwonej koszulce stanęłam po białej stronie. Do tego... Moje tłumaczenia, gdy ktoś mnie na tym robieniu zdjęć przyłapał, musiały brzmieć niezwykle głupkowato. Ale przecież nie mogłam powiedzieć ludziom, że właśnie realizuję swoją wizję wpisu na arkadiowego fejsa. |
Bardzo podobały mi się tegoroczne medale. |
Dla odmiany ja podczas biegu nie cieszyłam się wcale. Parę dni przed imprezą nasilił mi się ból lewego pośladka, który przyplątał się po Poznań Maratonie. I w sumie miałabym go gdzieś, dokładnie tam (w końcu z kontuzjowanym pośladkiem zrobiłam nową życiówkę na 5 km podczas parkrunu i wywalczyłam puchar w Drugiej Klubowej Mili), ale... do bólu pośladka mniej więcej na 3. kilometrze dołączył niezidentyfikowany ból podbrzusza i skutecznie mnie przystopował. Ba, wywołał nawet myśli o zejściu z trasy. Po jakichś 3-4 kilometrach ból ustał, mnie udało się złapać trochę wiatru w żagle i osiągnąć rezultat 50:05. Mój trzeci tegoroczny wynik w dniu, kiedy wszyscy dookoła chwalili się życiówkami, nie był jednak w stanie wywołać mojej euforii. |
Zwolennikami tego powiedzenia są też chyba organizatorzy białołęckiego Biegu Niepodległości. Zgodnie z tradycją jego 17. edycja odbyła się na terenach leśnych Choszczówki, za udział nie trzeba było płacić, a wśród konkurencji znalazł się nie tylko bieg główny na 5 km, lecz również biegi dla dzieci i seniorów oraz marsz dla zawodników nordic walking. Limit uczestników: 950.
"Piękna pogoda, piękne okoliczności przyrody, ale... pozostaje lekki niedosyt. Koszulki rozeszły się szybko - OK, kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Poczęstunek w postaci pączków i grochówki rozszedł się, zanim pojawiła się większość uczestników biegu głównego - OK, organizatorzy nie mają wpływu na to, że wygłodniali krewni i znajomi przedszkolaków i uczniów rzucą się na jedzenie niczym "chytra baba z Radomia" (kuzynka widziała, jak jedna pani pakowała sobie 10 pączków). Ale, że pakiety, które wręczane były na mecie, nie zostały jakoś rozsądnie podzielone, to już jest trochę dziwne. Miały być dla najszybszych 500 osób, a tymczasem do biegu głównego (ponoć najważniejszego) dotrwały tylko jakieś ich szczątki i dostała je tylko garstka uczestników. Ja jako szósta kobieta mogłam sobie o nim tylko pomarzyć. Najsmutniejsze jest jednak to, że nawet dyplomów nie wystarczyło dla wszystkich uczestników biegu głównego. Namówiłam parę osób, żeby wpadły zobaczyć, jak fajnie jest na Białołęce. Przyjechały z zadyszką prosto z Biegu Niepodległości. I niestety jedna z koleżanek, nie dostawszy dyplomu, opuszczała Dziki Zakątek rozczarowana. Nawet nie miała ochoty zostać tam na dekorację najlepszych. Ani nawet na piwo. Oddałam jej swój dyplom na pocieszenie, sama zostałam bez żadnej pamiątki. No cóż... Może chociaż organizatorzy okażą się na tyle łaskawi, coby opublikować tutaj w wydarzeniu jakiś plik, żeby samemu sobie ten dyplom wydrukować" - podsumowałam białołęcki Bieg Niepodległości w zeszłym roku na stronie biegu i na swoim blogu.
W tym roku na pochwałę zasłużyły nie tylko okoliczności przyrody, pogoda i trasa (która - jak podkreślają niektórzy - wyjątkowo była idealnie wymierzona), ale i organizacja. Po zeszłorocznych niedociągnięciach (nie licząc niejasności z koszulkami) nie zostało śladu. Zupa regeneracyjna (przepyszna kwaśnica) i drożdżówki wydawane były tylko biegaczom za okazaniem numeru startowego, a i pakietów oraz dyplomów na mecie nie zabrakło.
I tylko jedna rzecz rozczarowała mnie w tej imprezie. Moja forma. Kontuzjowany lewy pośladek, oczywiście, miałam gdzieś, dokładnie tam, ale... niezidentyfikowany ból podbrzusza, który znowu pojawił się na trzecim kilometrze, tym razem przystopował mnie na amen. Od około 4 kilometra musiałam zacząć maszerować.
Marsz, marsz Dąbrowski,
Z ziemi włoskiej do Polski.
Ciekawe, na jakim Biegu Niepodległości Hymnu wysłucham w przyszłym roku.
ból podbrzusza? mam nadzieję, ze to nic poważnego, bo nie brzmi dobrze.
OdpowiedzUsuń