środa, 12 października 2016

Małgośka mówią mi...

W zasadzie to nie biegałam w ciągu ostatnich paru miesięcy. W zasadzie to mocno ograniczyłam również inne niż biegowe treningi. W związku z powyższym przestałam bywać na blogu. No bo o czym tutaj pisać? Że stopy wysiadły mi po całości? Że wiosenne imprezy biegowe to była jedna wielka walka o ukończenie? Że 5 czerwca po przekroczeniu mety Biegu Truskawki zrezygnowałam ze wszystkich startów, na które byłam zapisana? Że wyjątek zrobiłam dla sztafety w Ultramaratonie Powstańca? Że przetruchtałam wówczas swoje najbardziej bolesne 7 km i jako ostatnia dotarłam do pierwszego punktu zmian? Że po chwilowej uldze ból stóp wracał jak bumerang, a jak nie to, to co innego? Że co się polepszy, to się popieprzy? No nie... Chyba szkoda by mi było czasu na takie publiczne uskarżanie się.

W zasadzie to nie biegałam w ciągu ostatnich paru miesięcy. W zasadzie to mocno ograniczyłam również inne niż biegowe treningi. Ale za to w sierpniu wyjechałam na wakacje do Międzygórza (wschodnia część Sudetów), więc może o tym powinnam była napisać? O tym, że pierwszego dnia odwiedziłam Sanktuarium MB Śnieżnej, a stamtąd Drogą Krzyżową doszłam na Igliczną (845 m n.p.m.)? O tym, że większą "drogą krzyżową" okazał się dla mnie powrót? Że schodzenie było bardziej bolesne niż wchodzenie i na dole czułam się jak z krzyża zdjęta?
O tym, że innego dnia wyruszyłam z Pasterki na najwyższy szczyt Gór Stołowych? Że zwiedziłam przepiękne labirynty skalne na Szczelińcu? Że ze Szczelińca doszłam do Karłowa, ale stamtąd to już brat musiał mnie zgarnąć samochodem, bo do Pasterki nie byłam w stanie wrócić?
O tym, że któregoś dnia pokusiłam się o zdobycie Śnieżnika? Że przepiękna trasa i niesamowity szczyt zrobiły na mnie piorunujące wrażenie, ale po przebyciu 17 kilometrów musieliśmy łapać stopa, bym mogła wrócić do Międzygórza?
O tym, że - skoro już byłam w okolicy - pokusiłam się o Bieg na Wielką Sowę (9,6 km), który z założenia miał by dla mnie wielkim marszem? Że po drodze kilka razy omal się nie popłakałam z bólu? Że na szczyt udało mi się dotrzeć i że...

- A jednak nie jestem ostatnia! - wykrzyczałam przekraczając linię mety do męża, brata i chrześnicy.
- Jasne - potwierdził brat. - Za tobą są jeszcze osiemdziesięcioletnie dziadki.



Whatever... Te parę miesięcy i te krótkie, tygodniowe wakacje rozwiały moje złudzenia, że istnieje dla mnie jakakolwiek szansa na ukończenie Biegu 7 Dolin - 34 km, na który zapisana byłam od listopada, a o którym marzyłam od dwóch lat. Niemniej w czwartek 8-go września  około północy dotarliśmy z mężem do naszej kwatery w Krynicy, gdzie czekał już na nas mój brat wraz z kibicującą mu bratową oraz nasza koleżanka Renia.

- No i jakie masz plany na tę Krynicę? - zapytał Marcin, gdy przed snem zasiedliśmy przy piwku. Wiadomo było: brat i Renia atakują 100 km, mąż - jako debiutant w biegach górskich - powalczyć ma na 34 km, a ja...
- Bieg w Krawacie (600 m), Bieg Kobiet (600 m), Bieg Przebierańców (600 m), Bieg na 1 km - zaczęłam wyczytywać z folderu dystanse, którym byłabym w stanie sprostać. - Ale tych 34 kilometrów też nie odpuszczę. Wystartuję ze wszystkimi, a potem sobie połażę i pooglądam widoki. Dopóki sił mi wystarczy. Albo dopóki nie zdejmą mnie z trasy. Bo na przemaszerowanie całości w limicie nie widzę najmniejszej szansy. Coś czuję, że na pierwszym punkcie kontrolnym poproszę o odwiezienie mnie do Krynicy.
- Ale ten pierwszy odcinek biegu na 34 km nie jest specjalnie ładny - poinformował brat. - Może spróbujesz się przepisać na Runek RUN.
- Jaki Runek RUN? - zapytałam zdziwiona.
- No wiesz... Jesteś ambasadorem Festiwalu Biegowego  i nie wiesz, co to jest Runek RUN?

Nie będę się już rozpisywać w kwestii mojego zniechęcenia do tego całego ambasadorowania. W każdym razie... Po tym, jak jesienią i zimą zeszłego roku dokonałam wszelakich zapisów i innych zobowiązań ambasadorskich, moje zainteresowanie festiwalem mocno osłabło i nie zorientowałam się nawet, że w kalendarium Festiwalu Biegowego pojawił się jeszcze jeden dystans górski - 17 km ze Szczawnika przez Runek (1080 m.n.p.m) do Krynicy. Trasa Runek RUN pokrywała się z dwoma ostatnimi odcinkami Biegu 7 Dolin.

Zachęcona przez brata i męża w piątek po odebraniu pakietu startowego natychmiast przepisałam się z 34 km na 17 km. Na ten sam ruch zdecydował się również Michał - narzeczony mojej kuzynki Ani.

Wczoraj rzutem na taśmę zamieniłam Bieg 7 Dolin - 34 km na RUNEK RUN - 17 km. W moim przypadku będzie to, oczywiście, RUNEK SLOW WALK i nie sądzę, bym zmieściła się w limicie, ale co sobie zobaczę, to moje.
#ZamieniłStryjekSiekierkęNaKijek

W sobotę o godz. 14.00 spotykamy się z Michałem na miejscu zbiórki. Michał wciąż nie jest pewien, czy da radę.
- Ale nie zostawisz mnie, Gosia? - pyta mnie po raz enty, a ja po raz enty mu tłumaczę, że ja naprawdę nie mogę biegać, że będę jedynie maszerować i to też nie za szybko, że obawiam się, iż nawet nie zmieszczę się w 4-godzinnym limicie... Prawdopodobnie mówiąc to, popadam w lekkie zniecierpliwienie. Bo mam wrażenie, że niektórzy moje "nie mogę biegać" wciąż traktują jako kokieterię bądź jako wymówkę na wypadek, gdyby mi słabo poszło. Bo mam wrażenie, że niektórzy nie rozumieją, że jak mówię "nie mogę biegać" oznacza to ni mniej, ni więcej tylko to, że nie mogę biegać.

Około 15.00 docieramy autokarem do Szczawnika, gdzie siadamy sobie na trawce przy trasie i kibicujemy naszej rodzinie i przyjaciołom. Ze szczególną uwagą wypatruję brata, który ma za sobą już dwie nieudane próby ukończenia setki. Niestety nikt nie umie mi niczego konkretnego powiedzieć. Nikt z uczestników biegu na 34 km nie widział go w Piwnicznej. Myślę więc sobie, że dobrze mu idzie i jest gdzieś daleko przed nimi.

Kamil pobiegł, Natalia z Lisicą pobiegły, Edzia pobiegła, Łukasz z Ewą też, i Piter, i Ania... Punkt: Szczawnik. 17 km do mety. Mnie zostało jeszcze pół godziny wietrzenia stóp w oczekiwaniu na start.

Punkt 16.00 następuje start. Po godzinie marszu, po 5,5 km docieram w towarzystwie Michała (którego ewidentnie spowalniam) do Bacówki nad Wierchomlą. To nasz jedyny punkt kontrolny, a zarazem niezwykle wypasiony punkt odżywczy. Drożdżówki, ciastka, rodzynki, suszone morele, owoce, woda, izotoniki we wszystkich kolorach tęczy, a nawet napój przenoszący do "królewskiego rozmiaru" - Polo Cocta... No żyć - nie umierać!



- To ja już pójdę. I tak mnie zaraz dogonisz - mówię do Michała, który jakoś nie może odejść od stołów. Mówię i nie mylę się. Wkrótce Michał mnie dogania, mija i rzuca przez ramię:
- Musisz iść szybciej!
- Nie mogę.
- Musisz iść szybciej, bo nie zmieścimy się w limicie!
- Czy ty nie rozumiesz, że nie mogę iść szybciej niż mogę? - popadam w lekkie zniecierpliwione. Bo przecież mówiąc, że pewnie nie zmieszczę się w limicie nie kokietowałam i miałam na myśli ni mniej, ni więcej tylko to, że pewnie nie zmieszczę się w limicie. - Nie czekaj na mnie!

Tego akurat Michałowi nie trzeba powtarzać. Od tej chwili na Runka wspinam się sama. Mozolnie stawiam kolejne kroki, czasem przysiadam, by rozmasować stopy, czasem słyszę czyjeś słowa wsparcia. Mija druga godzina mojego marszu, gdy ktoś mnie pociesza:
- Teraz już będzie tylko z górki.
I faktycznie. Runek jest już zdobyty, drogowskaz pokazuje, że do Krynicy zostały mi 2 godziny i 15 minut, a w głowie kiełkuje myśl: "Gdybym tak jednak trochę z tej górki potruchtała, to może jednak zmieściłabym się w limicie..."

No więc przyspieszam, przechodzę do truchtu, sama nie wiem dlaczego, na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Otuchy dodają mi inni, zupełnie obcy biegacze, otuchy dodaje mi piosenka. Jaka? Na drodze z Runka do Krynicy stoją dwaj kibice, obok nich samochód, a z samochodowego radia śpiewa do mnie Maryla Rodowicz: "Małgośka - mówią mi. - On nie wart jednej łzy, on nie jest wart jednej łzy..." No to nie mażę się, przybijam z chłopakami piątkę i truchtam dalej. Mijam tabliczkę z informacją, że do mety zostaje mi 5 km i truchtam dalej. Z truchtu wyrywa mnie dopiero dźwięk telefonu. To mąż. Chwali się, że został finisherem, pyta, jak się czuję, jak mi idzie, czy daję radę. Odpowiadam, ale bardziej mnie ciekawi...
- A jak Marcin? Skończył już?
- W sumie to nie wiem...
W sumie to nie wiem dlaczego, ale od tej pory ogarnia mnie przeświadczenie, że mój brat jest za mną. Być może nawet - tuż za mną. Zaczynam nawet snuć wizję, jak spotykamy się na tym ostatnim odcinku trasy i razem przekraczamy linię mety.

Tuż przed tabliczką oznaczającą 3 km do mety siadam po raz kolejny, by rozmasować stopy. W tej pozycji spotyka mnie Jola - koleżanka z Tarchomina. Pyta mnie, co i jak, opowiada o swoich problemach, sugeruje, że możemy doturlać się do Krynicy razem. Kończę więc masaż, wstaję, wykonuję kilka kroków. Ból stóp sprawia jednak, że...
- Ja już nie dam rady truchtać - informuję lojalnie Jolę i widzę, że nie uśmiecha jej się jednak czekanie na mnie. Jest mi trochę przykro, ale... - Do mety już niedaleko. Jakoś do niej dotrę. Ukończę ten bieg, choćbym miała doczołgać się na czworaka.

Tuż za tabliczką oznaczającą 3 km...
- Czy wszystko w porządku? - słyszę za sobą męski głos. Odwracam się, żeby coś odpowiedzieć, i widzę... nie, nie... nie mojego brata. Widzę kolegę z liceum, którego - nie licząc krótkiej chwili, gdy wyhaczyłam go w tłumie biegnących Orlen Warsaw Marathon - widziałam ostatnio na rozdaniu świadectw maturalnych. Nie kumplowaliśmy się w szkole za bardzo. Ba, chyba nawet niespecjalnie się lubiliśmy. Ale teraz idziemy ramię w ramię i rozmawiamy o moim starcie na 17 km, o jego starcie na 100 km, o tym, co u nas słychać, co porabiają nasi znajomi z liceum. Dzięki temu łatwiej jest nam znieść trudy tych ostatnich 3 km.
- Meta jest już tak blisko, że doczołgam się do niej nawet na czworaka - mówi Paweł. Tymczasem to ja - zagadana i nieskoncentrowana - padam na kolana.

Po pokonaniu ostatniego (stromego) zejścia z ulgą lądujemy w Krynicy i truchtamy w stronę deptaka. W połowie okrążenia spotykamy jego żonę i córeczki. Jedna z nich chce z nami dobiec do mety. Paweł bierze ją za rękę, ja - widząc, że on ledwo powłóczy nogami - chwytam ją za drugą. W ten oto sposób widzi nas tuż przed metą mój mąż. W ten oto sposób widzi nas konferansjer.



- Brawo mama! Brawo tata! - słyszę, kończąc bieg. Śmiać mi się chce. I z całej tej sytuacji, i z tego, że jednak zmieściłam się w tym cholernym limicie.

Tuż za metą dopadają mnie rozbawieni przyjaciele. Śmieją się z mojej nowej rodziny, cieszą z... powiedzmy... sukcesu. Mówią, że za chwilę na mecie powinien być mój brat. Niesamowite. Ja naprawdę podczas biegu czułam, że on jest gdzieś blisko. A myślałam, że taka intuicja dotyczy tylko bliźniąt. No chyba, że ci zodiakalni też się liczą.

A jednak w limicie...

Kończąc już tę "opóźnioną" relację... Kilka dni po festiwalu tabela wyników pokazała mi, że byłam najwolniejszą zawodniczką Runek Run. No cóż... Wiedziałam, że w końcu nadejdzie ten moment, że na mecie będę ostatnia, a przede mną będą nawet 80-letnie dziadki.

7 komentarzy:

  1. Małgośka jesteś wielka:)
    A stopy to dlaczego bolą?
    loonei

    OdpowiedzUsuń
  2. i tak jesteś wielka, bo być fighterem to nie zawsze znaczy zająć 1 miejsce... czasami więcej warte jest pokonanie siebie... gratuluję, ode mnie masz złoto :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję sukcesu , bo to jest sukces ...wiem co to ból stóp, sama borykam się z zapaleniem rozcięgna podeszwowego. Pozdrawiam i miło było Ciebie poczytać :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dałaś radę, - gratulacje nie nalezą się tylko tym co wywalczyli pudło ale też tym zawziętym i walczącym z bólem i własną psychą :) A więc gratulacje! Ale wrócisz do biegania, jak wyleczysz stópki? :)

    OdpowiedzUsuń
  5. gratuluję Gosia!
    znam tamte okolice. czytając, widziałam Ciebie i całą tą trasę.
    bardzo współczuję bólu stóp i tego, ze przez to nie możesz robić tego co lubisz. mam nadzieję, ze jest szansa na poprawę i wyleczenie?

    OdpowiedzUsuń