Następnego
dnia
postanowiliśmy odpocząć nieco od cywilizacji (i od tej starożytnej, i
od tej współczesnej). Wybraliśmy się więc dolmuszem do Parku Narodowego
Milli Park. Słynie on z tego, że skaliste wybrzeża zamieszkują objęte
ochroną foki i żółwie wodne, których nie udało nam się zobaczyć. Słynie
on z tego, że jest domem wielu gatunków gadów, ssaków, i ptaków, których
nie udało nam się sfotografować. Słynie on wreszcie z górzystego
terenu, bliskości greckiej wyspy Samos (była
tak
blisko, że nawet telefon komórkowy złapał grecką sieć, a sms-y z
informacjami o cenach obowiązujących w Unii Europejskiej posypały się
lawinowo) i z lasów, w których rośnie wawrzyn, sosna czerwona i
czarna oraz wiele gatunków lip, kasztanowców i dębów występujących
jedynie w północnej Anatolii.
Oprócz pięknych widoków wizyta w Milli Parku przyniosła nam jeszcze dwie refleksje:
- o wiele łatwiej zbiega się z górki niż pod nią wchodzi;
- myśl freudowska jest stara, ale jara.
Oto jak wyglądało nasze drugie śniadanie. Chyba nie muszę dodawać, którą bułeczkę przygotował sobie przed wyprawą mąż, a którą ja. Doktor Freud z pewnością dopatrzyłby się w tym jakichś symboli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz