wtorek, 26 maja 2015

szczęśliwi czasu nie liczą

Być może wielu biegaczy spoza Warszawy myśli sobie, że imprezy biegowe w stolicy to straszna nuda: tylko ulice, drogi asfaltowe i chodniki lub – w najlepszym przypadku – alejki parkowe. Tymczasem oprócz krajobrazów typowo wielkomiejskich Warszawa ma jeszcze rzekę Wisłę, nad którą znaleźć można tereny dzikie, nieokiełznane, pozwalające zapomnieć, że jest się w dużym mieście. W poszukiwaniu ciekawych miejsc biegowych coraz więcej organizatorów zagląda właśnie tutaj. Na lewy brzeg Wisły zawędrował w tym roku 2. Bieg Wegański, po jednej edycji przerwy powróciło tu Grand Prix Żoliborza, na prawym brzegu zaś w sobotę 23-go maja odbył się tradycyjnie 5. Bieg Wisły. Jego organizatorzy (Urząd m.st. Warszawy, Komenda Stołeczna Policji,
Centralny Wojskowy Klub Sportowy „Legia” Warszawa Sekcja Strzelecka) za cel postawili sobie m.in. „prezentację Warszawy jako miejsca przyjaznego dla wszelkiej turystyki oraz sportu i rekreacji” i „promowanie okolic rzeki Wisły jako interesujących miejsc, gdzie warto spędzać wolny czas”. Myślę, że trasa wiodąca z okolic Mostu Grota Roweckiego przez wał przeciwpowodziowy, długą i urozmaiconą ścieżkę rowerowo-spacerową, nadwiślańskie plaże i porty aż w okolice Mostu Łazienkowskiego w zupełności sprostała tym celom.


Bieg Wisły na tle innych warszawskich imprez biegowych wyróżnia się jednak nie tylko przepiękną trasą, której początek nie pokrywa się z końcem, ale również brakiem opłaty startowej (koszty biegu w całości pokrywają organizatorzy), obstawą policji i otwierającym bieg patrolem konnym („integracja środowiska służb mundurowych z mieszkańcami Warszawy” to jeden z celów imprezy), regulaminem, który za zgodą rodziców pozwala na udział osób poniżej 18. roku życia (najmłodszy uczestnik tegorocznej edycji miał 9 lat!!!), konkursem na najbardziej pomysłowe przebranie kojarzące się z Wisłą, możliwością bezpłatnego przeprawienia się promem na drugą stronę rzeki oraz tym, że organizatorzy dali uczestnikom więcej niż obiecali. Miał być tylko numer startowy w pakiecie oraz medal i napój izotoniczny za linią mety, a tymczasem... Oprócz tego każdy dostał po dwie koszulki (bawełnianą i techniczną bez rękawów), a na trasie znalazł się również punkt z wodą.

Wiem, że parę osób narzekało na organizację (ze względu na kolejki do biura zawodów bieg zaczął się z półgodzinnym opóźnieniem). Wiem, że parę osób życzyłoby sobie, by nagrody przyznawane były nie tylko w kategorii OPEN, ale również z podziałem na kobiet, mężczyzn i kategorie wiekowe. Wiem, że parę osób wolałoby mieć zagwarantowany elektroniczny pomiar czasu i możliwość klasyfikacji według wyników netto (osobom, które stały najdalej od linii startu, dość długo się zeszło po wystrzale, nim mogły rozpocząć swój bieg). Ja jednak na nic nie zamierzam narzekać. Widoki były zacne, towarzystwo doborowe, humory dopisywały... W tak pięknych okolicznościach przyrody nie odczuwałam potrzeby pośpiechu. Szczęśliwi przecież czasu nie liczą.


PS. Ta sama relacja po dość dziwacznych "korektach" (czyli w wersji po polskiemu) znajduje się na stronie Festiwalu Biegowego (tutaj).

poniedziałek, 18 maja 2015

wyścig z czasem

Jeszcze w środę wieczorem biegłam w drugiej rundzie Grand Prix Żoliborza, zachwycałam się nadwiślańską trasą, która w rzeczywistości prezentowała się znacznie ciekawiej niż na obrazku, i cieszyłam się faktem, że bieg udało mi się ukończyć bez większych dolegliwości, a już w czwartek rano siedziałam w pociągu, który wiózł mnie z Warszawy do Katowic.

Jeszcze w sobotę wieczorem siedziałam w pociągu, który wiózł mnie z Katowic do Warszawy, a już w niedzielę rano...

 7.30
Dzwoni budzik. Leniwie otwieram lewo oko, leniwie otwieram prawe oko... Widząc Pitera, który w międzyczasie też zdołał otworzyć oczy...
- Jeszcze troszeczkę... Wystarczy, jak wstaniemy o 8.00 - stwierdzam, przestawiam budzik i przewracam się na drugi bok.

Jakiś czas później...
- O cholera! - z drzemki budzi mnie głos Pitera.
- Co się stało?
- Zaspaliśmy. Jest już 8.30.
- Naprawdę? - z niepokojem zerkam na zegarek. - O cholera! Źle nastawiłam budzik.

8.30
Zupełnie nieleniwie wyskakujemy z Piterem z łóżka. Szybka kawa, szybka bułka z kremem czekoladowo-orzechowym, szybkie mycie zębów, szybka przebiórka, szybkie pakowanie... Jak się chce, to można wyrobić się i w pół godziny. Z domu wychodzimy o 9.00. Zgodnie z planem.

Około 9.05 wyruszamy naszą Felicją z parkingu.
- A czy ty sprawdziłeś, jak tam dojechać? - na wszelki wypadek pytam Pitera.
- Nie - przyznaje się Piter. - Ale... - wyciąga swojego smartphone'a i... - Chotomów! - przemawia do GPS-a. Tak, tak... Bo w tym całym porannym zamieszaniu nie pochwaliłam się jeszcze, że wygraliśmy z Piterem pakiety startowe na Bieg po Złote Jabłko, który odbywa się u sąsiadów za miedzą, na terenie przepięknych Lasów Chotomowskich.



Około 9.10 następuje oberwanie chmury.
- Jeśli będzie tak lać, to ja nie biegnę - oznajmiam Piterowi. - Od wtorku zaczynam nową pracę i nie zamierzam się rozchorować.

Około 9.20 mijamy Jabłonnę. Cieszymy się, bo od jakiegoś czasu nie pada, a zza chmur wygląda delikatne słońce.
- O kurczę... Przegapiłem skręt. Musimy zawrócić - Piter przerywa mój błogostan.
- Zabiję cię kiedyś - grożę Piterowi i tak z ciekawości... - A w tym Chotomowie to będziesz wiedział, jak dojechać? Znasz nazwę ulicy? - pytam.
- Nie.
- Hmm... - znowu mruczę pod nosem coś o jakimś zabijaniu, po czym odświeżam zakamarki pamięci. - Chyba Żeligowska. 17 albo 27. Nie pamiętam. W każdym razie coś z siódemką - moja precyzja nie zna granic.
- Żeligowska! - Piter przemawia do swojego smartphone'a, a ponieważ GPS nie pokazuje żadnej trasy, za namową Pitera zaglądam do internetu i - eureka! - odkrywam, że ulica Żeligowska-coś-tam-z-siódemką jest ulicą Żeligowskiego 27.
- Żeligowskiego! - Piter przemawia znowu do swojego smartphone'a. Niestety pozostaje on bezlitosny, a my korzystamy ze starej, sprawdzonej metody. "Koniec języka za przewodnika".

Około 9.35 (czyli prawie zgodnie z planem) docieramy do celu. W drodze na start spotykamy kolegę. Rozmawiamy sobie o tym i o owym, a gdy jesteśmy już na miejscu...
- A biuro zawodów to gdzie jest? - pytam zdziwiona.
- Tam... - Adam wskazuje kierunek, skąd przyszliśmy. - Jakieś 500 metrów stąd.
- O nie... - łapię się za głowę, bo do startu zostało nam już tylko jakieś 15 minut.
- No to będziemy mieli rozgrzewkę - pociesza Piter.
Gdy biegniemy do gimnazjum, w którym mieści się biuro zawodów, okazuje się na szczęście, że nie tylko my jesteśmy świetnymi znawcami regulaminu i programu zawodów. W biegu po złoty pakiet towarzyszy nam aż troje zawodników Truchtu Tarchomin Team.

Około 9.55 wszystkie formalności mamy załatwione i - żeby nie igrać z czasem - wsiadamy do Felicji. Za chwilę jesteśmy już w okolicach startu. Jeszcze tylko szybkie krzaczki (to znaczy siusiu), jeszcze tylko szybki numerek (to znaczy zainstalowanie go na swoim miejscu) i... do biegu, gotów, start! Ufff... Udaje się nawet zrobić zdjęcie.


Jeśli myślicie teraz sobie, że opiszę 10 kilometrów Biegu po Złote Jabłko tak samo szczegółowo jak nasz dojazd do Chotomowa, to... przykro mi... Od przekroczenia linii startu cała adrenalina poszła w las. W przepiękny las. Las pełen śpiewających ptaków, pełen krzaczków jagód szykujących się do wydania owoców, pełen kwitnących konwalii... No cóż... Zainteresowanych mogę co najwyżej odesłać do lektury artykułu autorstwa Michała Machnackiego, a od siebie dodam tylko, że zgadzam się z przedmówcami.

poniedziałek, 11 maja 2015

bolesny korpo-bieg

W połowie lutego Fundacja "Maraton Warszawski" ogłosiła, że ruszają zapisy do sztafety Accreo Ekiden. Pamiętając, jak wiele zabawy mieliśmy wraz z Teamem ASA - Biegiem po Zdrowie podczas zeszłorocznej edycji (patrz notka "maraton na raty"), i jak szybko kończą się miejsca na liście startowej, niezwłocznie rzuciłam w naszej grupie pytanie, czy w tym roku też wystawiamy jakąś drużynę. Chętnych, jak się wkrótce okazało, było akurat tyle, by utworzyć dwie sztafety. W ostatniej chwili w jednej z nich znalazło się nawet miejsce dla mojego męża.

- To był bardzo fajny dzień - stwierdził Piter w drodze powrotnej do domu. I miał rację.

Fajni byli opiekunowie naszego Teamu ASA, którzy opłacili ten bieg.
Fajny był Krystian, który - choć sam z nami nie biegł - zajął się wszystkimi sprawami organizacyjnymi: od zapisów począwszy, a na odprawie kapitanów skończywszy.
Fajna była trasa. 9 maja na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej, w godzinach rozgrywania I tury Ekidenu, odbędzie się mecz Legia Warszawa - Lech Poznań. Z myślą o komforcie uczestników sztafety maratońskiej podjęliśmy decyzję o zmianie lokalizacji zawodów. 9 i 10 maja będziecie rywalizować w Parku Szczęśliwickim na warszawskiej Ochocie. Park, który większości kojarzy się ze stokiem narciarskim, to ogromny teren zielony z piękną roślinnością, stawami, placami zabaw, kortami tenisowymi i boiskami - ostatniego dnia kwietnia poinformowali organizatorzy, a ja nie mogłam się nie ucieszyć. Kępa Potocka (dotychczasowe miejsce Accreo Ekidenu) to miejsce wyeksploatowane przez biegaczy do granic możliwości, a Park Szczęśliwicki nie dość, że dla uczestników warszawskich imprez biegowych jest miejscem niemal dziewiczym, to jeszcze dla mnie osobiście jest miejscem sentymentalnym - miejscem wspomnień związanych z beztroskim dzieciństwem.


 - To był bardzo fajny dzień - oznajmił Piter, gdy przekroczyliśmy próg mieszkania. I miał rację.

Fajne było niańczenie małej Helenki.
Fajne było grupowe pozowanie do zdjęć z głupimi tabliczkami.
Fajne było after party we włoskiej knajpie. I bynajmniej nie dlatego, że jedzenie było pyszne, a piwo - w zależności od preferencji - grzane lub zimne... Po prostu przy dwóch złączonych stołach zasiadł najwspanialszy zestaw ludzki.


- To był bardzo fajny dzień - powtórzył Piter, odwieszając na miejsce swój medal. I miał rację. Choć o samej imprezie nie mogę powiedzieć, że była bardzo fajna.

Niefajna była cena pakietu startowego. Niby to "tylko" 400 zł dzielone na 6, ale... wystarczyło, by zniechęcić wiele osób. Pamiętam, jak podczas zeszłorocznej edycji ciągle natykałam się na kogoś znajomego. Pamiętam, że kilka drużyn wystawiło Biegam na Tarchominie, że dwie drużyny wystawili "blogacze"... W tym roku nazwy drużyn biegowych (i tych sformalizowanych, i tych przyjacielskich) zostały jednak na liście startowej zdominowane przez nazwy firm, producentów, korporacji, banków, ubezpieczycieli, stowarzyszeń zawodowych, różnych sklepów... I nawet jeśli spotykałam reprezentantów jakichś  zaprzyjaźnionych grup, to przeważnie nie w ich macierzystych barwach, lecz w barwach ich pracodawców. Pracodawców, którzy przecież pieniądze wydane na pakiety startowe wrzucą sobie w tzw. "koszty reprezentacyjne".

Niefajna była atmosfera w strefie zmian. I co z tego, że organizatorzy zapewnili w tym roku zadaszone boksy i monitory, z których można było się dowiedzieć, które okrążenie kończą poszczególni zawodnicy, skoro większość w strefie zmian nie potrafiła się zachować i nie wiedziała, jak się tam poruszać. Zawodnicy notorycznie na siebie wpadali. Osoby kończące bieg, nie bacząc na to, że ktoś inny chce go rozpocząć, zatrzymywały się nagle i tarasowały drogę zamiast dobiec do końca strefy i odebrać swój medal. Wielu uczestników nie zadało sobie trudu, by dowiedzieć się, którędy trzeba pobiec, by kontynuować bieg, a którędy, by zakończyć zmianę. Częste były też sytuacje, gdy zawodnik kończący swój bieg w strefie zmian nie znajdował swojego zmiennika. Chyba jednak wolę te mniej popularne sztafety, w których co drugiej osobie zmuszona jestem mówić "cześć", a wszyscy uczestnicy wiedzą, o co chodzi.

Niefajny był mój bieg. Ale nie zamierzam już powielać historii o awarii pasma biodrowo piszczelowego, o bolącym pośladku czy kolanie, a o problemach z brzuchem rozpisałam się na fejsie. W każdym razie... Nieprzypadkowo do zdjęcia grupowego wybrałam sobie tabliczkę z napisem "Bolało".


Team ASA - Biegiem po Zdrowie I

Team ASA - Biegiem po Zdrowie II

I właściwie na tym zakończyć bym mogła opis mojego niedzielnego ścigania, gdyby nie to, że w godzinach wieczornych miejsce miał jeszcze jeden emocjonujący wyścig.

- O kurczę.... Już po 19-tej? - zaniepokoiłam się, gdy podczas naszego after party zerknęłam nagle na zegarek.
- Faktycznie - potwierdził Piter. - Dopijam piwo i spadamy. Nie byliśmy jeszcze na wyborach.

Nie pamiętam już dokładnie, która była godzina, gdy opuściliśmy wreszcie włoską knajpę. Droga czekała nas jeszcze daleka i wieloetapowa. Najpierw trzeba było przejść przez cały niemal park, by dotrzeć do pętli autobusowej. Stamtąd autobusem linii 184 należało dotrzeć pod blok brata, gdzie czekał na nas nasz samochód. A potem jeszcze tylko Trasą Toruńską trzeba było się dostać na drugi brzeg Wisły i na drugi koniec Warszawy. Luzik.

Gdy pętlę autobusową mieliśmy już w zasięgu wzroku...
- O cholera! - krzyknął Piter i zaczął biec.
- Tylko nie biec! - zawołałam i ruszyłam w pościg za nim. Po kilku krokach kolano zabolało, a brzuch... oprócz tego, że bolał tak jak bolał, to turlała się w nim jeszcze całkiem spora pizza i dwie kulki lodów bakaliowych z espresso.
- O cholera! - Piter krzyknął po raz drugi. Bo zorientował się właśnie, że przystanek autobusu, który chcieliśmy dopędzić, nie znajduje się tuż za skrzyżowaniem, a nas czeka długa droga na piechotę.

- Zdążymy... Na pewno zdążymy... - pocieszał się na głos Piter, a w duchu pewnie żałował, że to ja dzisiejszego wieczoru jestem kierowcą. - Ale nie martw się... Jak będziesz prowadzić, nie będę cię popędzać ani wywierać na tobie presji.

Gdy wyruszyliśmy spod bloku brata, zegarek pokazywał coś między 20.35 a 20.40.
- Zdążymy... Na pewno zdążymy... - jak mantrę powtarzał Piter, a ja ze wszystkich sił skupiłam się na prowadzeniu samochodu. Tak by dojechać na czas, a zarazem cało i zdrowo.

Gdy zjeżdżaliśmy z Mostu Północnego, do godziny 21.00 pozostały nam jeszcze tylko 2-3 minuty. A tu trzeba jeszcze zwolnić przed przejściem dla pieszych i przejazdem dla rowerów z ograniczoną widocznością, minąć jedno skrzyżowanie ze światłami i przede wszystkim skręcić w odpowiednią drogę wewnętrzną prowadzącą do Białołęckiego Ośrodka Kultury...
- Zaparkuj byle jak! -  na miejscu ponaglał mnie Piter. - I niestety będziemy musieli biec.
- Tylko nie biec! - zamknęłam samochód i ruszyłam w pościg.

Szybko dobiegliśmy z Piterem do BOK-u, minęliśmy hall główny, kawałek korytarza...
- Macie jeszcze 40 sekund - gdy wbiegliśmy na salę gimnastyczną, poinformował nas ktoś z komisji. 40 sekund, czyli - jak okazało się za chwilę - dokładnie tyle, by pobrać kartę, postawić krzyżyk i wrzucić głos do urny. Wychodząc z sali usłyszeliśmy tylko trzask zamykanych drzwi i dźwięk przekręcanego klucza.

Po powrocie do domu...
- To był bardzo fajny dzień - powiedział Piter, włączając telewizor i przyglądając się relacjom ze sztabów wyborczych.
- Tak. Fajny - potwierdziłam. Szkoda tylko, że po tych wyborach w naszym kraju nadal nie będzie fajnie. Bo ktokolwiek je wygra, to i tak interes przeciętnego obywatela zgnieciony zostanie przez interes rządzącej partii, przeciętny pacjent miesiącami będzie czekać, aż ulituje się nad nim NFZ, przeciętny emeryta będzie płakać, widząc emeryturę wypłaconą mu przez ZUS, przeciętny bezrobotny nie dostanie żadnej pomocy z Urzędu Pracy, a przeciętny pracownik zostanie wessany, stłamszony, a następnie wydalony przez korporację. Będzie bolało.

niedziela, 3 maja 2015

wielka majówka

Nie wyjeżdżaliśmy z Piterem w ciągu ostatnich lat na majówki. A to przez pracę, a to przez jej brak... W tym roku jednak szanse na wyjazd wydawały się jeszcze jakiś czas temu bardzo namacalne. Kiedy więc w marcu prześladować nas zaczęły reklamy I Półmaratonu Sopot, plan na tegoroczną majówkę ułożył się sam. Niestety - z powodów oczywistych - nie zdążyliśmy się nim nacieszyć. I kiedy już się zastanawiałam, jak sensownie spędzić długi weekend majowy w Warszawie, Piter roztoczył przede mną pewną wizję:
- Nie będzie tam wody, nie będzie toalety, nocą z pewnością będzie bardzo zimno, ale... będzie piękna okolica, fajni ludzie... Zupełnie za free... - to była prawdziwa propozycja nie do odrzucenia.
- Gdzie? - zapytałam tylko.
- Niedaleko Kosowa Lackiego - dowiedziałam się, a potem zerknęłam na mapę, zerknęłam do kalendarium biegowego i...
- I Zambrowski Bieg Uliczny. Sobota 2-go maja. W miarę blisko Kosowa. Do wyboru 5 lub 10 km. Limit uczestników w obu biegach - 220 osób, a zatem będzie kameralnie. Za pomiar czasu odpowiedzialny ma być znany nam z Wieliszewskiego Crossingu Czasomierzyk (to dobry znak). W regulaminie nie ma nic o opłatach startowych... - to również była prawdziwa propozycja nie do odrzucenia. Plany na majówkę zmieniły się diametralnie.

- O rany, jak mi się nie chce... - pomyślałam, gdy w sobotę rano obudziłam się opatulona śpiworem. Byłam niewyspana, dość ociężała po piątkowym grillowaniu, z wiadomych powodów bolała mnie głowa...
- O rany, jak mi się nie chce... - pomyślałam potem jeszcze kilka razy. Mimo to ostatecznie wstałam, ubrałam się, zrobiłam siusiu pod krzaczkiem, umyłam zęby w plenerze, spakowałam swoje rzeczy do samochodu... Koło 10.15 byliśmy z Piterem na miejscu. Do startu mieliśmy jeszcze godzinę.

Przez tę godzinę zdołaliśmy:
- odebrać pakiety startowe,
- przebrać się,
- zrobić rozgrzewkę,
- zachwycić się pięknym i dużym kompleksem sportowym (pływalnia, boisko, stadion - wszystko wyglądało na zadbane i doinwestowane),
- zachwycić się rywalizacją dzieci (biegi począwszy od 100 do 1000 metrów dla przedszkolaków i uczniów szkół podstawowych były naprawdę profesjonalnie zorganizowane i cieszyły się wśród dzieci dużym zainteresowaniem).


- Obym tylko zmieściła się w godzinie i nie była ostatnia... - pomyślałam, gdy przed 11.15 stanęłam na linii startu. Może brzmi to dziwnie, ale ja naprawdę jestem bez formy, bez regularnych treningów, bez energii (nie wiem, co się ze mną dzieje, ale jestem kompletnie osłabiona i na okrągło mogłabym spać), bez wiary we własne możliwości (tak, tak, pozbawiona jej zostałam w ciągu ostatnich miesięcy), mam problemy z lewą nogą: a to pośladek, a to kolano, a to ścięgna...
- Obym tylko zmieściła się w godzinie... - pomyślałam potem jeszcze kilka razy. Czasu nie miałam jak kontrolować (no bo kto to wymyślił, by na zawody brać ze sobą zegarek?), trasa okazała się wymagająca, pełna podbiegów (no bo kto by tam zadawał sobie trud, by sprawdzić wcześniej jej przebieg?), a do tego ten urywający łeb wiatr prosto w twarz i to intensywnie prażące słońce...
- Dlaczego ja właściwie nie wybrałam pięciu kilometrów? - pomyślałam, rozpoczynając drugie okrążenie. W lewym kolanie zaczęłam właśnie odczuwać delikatny ból, a do pokonania miałam jeszcze drugie tyle. I okrążenie dookoła stadionu.


Kończąc okrążenie na bieżni, usłyszałam swoje imię i nazwisko wypowiadane przez spikera (między innymi za to uwielbiam kameralne imprezy), dobiegając do mety na zegarze zobaczyłam cztery cyfry: 51:52, a po wywieszeniu wyników zorientowałam się, że byłam drugą kobietą w swojej kategorii wiekowej.


Wiem, że hasło (tak często wypowiadane przez spikera) "Każdy, kto stanie na starcie, jest już zwycięzcą" to slogan. Wiem, że medale dostały wszystkie dzieci i wszyscy dorośli, którzy wzięli udział w zawodach. Wiem, że w moim wyniku nie ma niczego imponującego (pod koniec zeszłego sezonu regularnie zaczęłam przecież biegać 10 km poniżej 50 minut). Wiem, że zająć drugie miejsce w kategorii wiekowej, gdy reprezentuje ją zaledwie 9 kobiet, to żaden wyczyn. Ja to wszystko wiem, ale...

- Znowu w życiu mi nie wyszło... Uciec pragnę w wielki sen... Sam wiem, że zbyt późno jest, by zaczynać wszystko znów... - gdy w piątek przed południem byliśmy z Piterem w drodze na majówkę, mimowolnie powtarzałam słowa z piosenki Budki Suflera, którą akurat puszczano w radiu.

- 51:52... Taki wynik przy tylu przeciwnościach losu... Chyba nie jest ze mną aż tak źle... - gdy w sobotę po biegu wracaliśmy w okolice Kosowa kontynuować naszą majówkę, zupełnie zmieniłam ton. A wieczorem przy ognisku nuciłam już zupełnie inne piosenki.

PS. Nieco inna relacja z biegu znajduje się na stronie Festiwalu biegowego (tutaj).